Żleb Kulczyńskiego i Kozi Wierch (fragment Orlej Perci)
Do najtrudniejszych polskich szlaków należą z pewnością Orla Perć, Rysy oraz Przełęcz pod Chłopkiem. Ale czy na tym koniec? Wcale nie – kolejną z tej listy, a przy okazji jedną z moich ulubionych, jest oznaczona na czarno trasa przez Żleb Kulczyńskiego. Dziś wybieram się tam po raz kolejny, przy okazji odwiedzając położony kawałek dalej Kozi Wierch.
Po kilku ostatnich, pozaszlakowych wycieczkach, przyszła pora na coś bliższego normalnej turystyce. Bez wchodzenia w nieznany teren, samodzielnego szukania drogi i mierzenia z niemal wspinaczkowymi trudnościami.
Nie oznacza to jednak lekkiej, bezstresowej przechadzki. Wręcz przeciwnie – przejście Żlebem Kulczyńskiego to jeden bardziej wymagających polskich szlaków. Sam, bez większych wątpliwości, umieściłbym go w czołowej piątce. A jako, że ostatni raz byłem tam kilka lat temu, to postawiłem wybrać się ponownie i nieco odświeżyć wspomnienia.
Żleb Kulczyńskiego – podstawowe informacje
Żleb znajduje się w polskiej części Tatr Wysokich, w rejonie Orlej Perci. Opada do Koziej Dolinki z siodła Przełęczy nad Dolinką Buczynową. Przez jego część prowadzi oznakowany na czarno szlak turystyczny, służący jako dojście do Orlej. Nazwa żlebu pochodzi o nazwiska Władysława Kulczyńskiego, który pod koniec XIX wieku dokonał tędy pierwszego przejścia.
Na czarnym szlaku znajduje się szereg trudności, do których zaliczają się strome i eksponowane fragmenty, spadające kamienie oraz często mokre i śliskie skały. Część trasy (ta jeszcze przed wejściem do żlebu) posiada ubezpieczenia z postaci klamer i zwisających niemal pionowo łańcuchów. Przejście trasy zajmuje około godziny.
Jak widać, nie jest to miejsce dla początkujących turystów. Konieczne jest obycie z przepaściami, dobra kondycja oraz umiejętność korzystania ze sztucznych ułatwień. Zaleca się również posiadanie kasku.
Żleb Kulczyńskiego i Kozi Wierch – relacja z wycieczki
Dojazd do szlaku
Jak i dzień wcześniej, teraz też decyduję się na dojazd autobusami. Wstaję o standardowej 3:20, przegryzam coś, pakuję plecak i ruszam na dworzec. Z Krakowa startujemy o 4:40, a droga do tatrzańskiej stolicy zajmuje niewiele ponad 2 godziny. Tym razem, udaje mi się odrobinę zdrzemnąć.
W Zakopanem przesiadam się na busik do Kuźnic. W sezonie jeżdżą od samego rana, czasem nawet od około 6:00. Czekamy chwilę na komplet pasażerów, później ruszamy w krótką, ledwie kilkukilometrową podróż.
Wysiadam na parkingu, dochodzę do granicy parku narodowego i… staję w kolejce po bilet. Serio, nawet tutaj i tak wcześniej rano? Czasem odnoszę wrażenie, że w tym roku liczba odwiedzających Tatry turystów z łatwością pobije wszelkie rekordy.
Na Halę Gąsienicową przez Dolinę Jaworzynkę
Parę minut później jestem już za szlabanem. Teraz muszę wybrać którąś z tras, bo w stronę Hali Gąsienicowej prowadzą dwie, bardzo zbliżone pod względem czasu i pokonywanych przewyższeń. Choć w sumie, decyzja nie jest trudna – ostatnio szedłem przez Boczań, więc teraz pada na Jaworzynkę.
Tuż za kasą skręcam w prawo i ruszam łagodnie nachyloną ścieżką wzdłuż strumienia, który dzieli swoją nazwę z całą doliną. Najpierw idę parę minut przez las, później wychodzę na dużą polanę z kilkoma starymi szałasami. Zbocze naprzeciwko ładnie oświetlają promienie porannego słońca.
Polana ciągnie się około kilometr. Później ponownie wchodzę do lasu i maszeruję jeszcze chwilę po łatwej ścieżce. Na jej końcu znajdują się ławki, często wykorzystywane przez odpoczywających turystów. Teraz nie ma tu jeszcze nikogo – na odpoczynek jest chyba zbyt wcześnie.
Przy ławkach skręcam w prawo i zaczynam nieco bardziej wymagające podejście kamiennych chodnikiem. Wspinam się zboczem Małej Królowej Kopy, na zmianę w terenie zalesionym i bardziej otwartym. W pewnej chwili skręcam w gęstszy las, na węższą, choć nieco łatwiejszą ścieżkę. Tą w kilkanaście minut docieram na Przełęcz Między Kopami, gdzie „mój” żółty szlak łączy się z drugą, oznaczoną na niebiesko trasą z Kuźnic.
Z przełęczy ruszam dalej niebieskim szlakiem. Podchodzę jeszcze kawałek bardzo łagodną, szeroką drogą, a później zaczynam przejście przez w miarę płaską Królową Rówień. Gdzieś tu pojawiają się pierwsze widoki na zawsze zachwycające otoczenie Doliny Gąsienicowej.
Z czasem ścieżka zaczyna nachylać się w dół. Schodzę trochę po prowadzących przez las schodkach i docieram na Halę Gąsienicową. W tym miejscu czeka mnie standardowa przerwa na zdjęcia. No cóż, tędy naprawdę ciężko byłoby przejść bez zatrzymania.
Dojście do Koziej Dolinki
Mijam szałasy, kierując się w stronę schroniska Murowaniec. Na kolejnym rozdrożu zmieniam jednak trasę, odbijając lekko w prawo. Kawałek dalej przechodzę przy odejściu czarnego szlaku, a jeszcze chwilę później trafiam na kolejne skrzyżowanie. Tu skręcam w lewo, ruszając w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego.
Kawałek lasem, później jeszcze trochę przez kosówkę i docieram na zbocze Małego Kościelca. Szlak prowadzi mnie w pewnej wysokości nad dnem doliny, oferując coraz ładniejsze widoki na Kościelec, Żółtą Turnię oraz liczne, należące do Orlej Perci szczyty.
Ścieżka jest wygodna, przez większość czasu tylko nieznacznie nachylona. Dopiero kawałek przed stawem robi się stromiej i muszę w to podejście włożyć więcej wysiłku. Trwa to jednak tylko parę minut, po których następuje krótkie zejście nad brzeg Czarnego Stawu.
Będąc przy tafli skręcam w lewo, odchodzę od tłumów, a później siadam na jednym z kamieni i urządzam sobie chwilę przerwy. Chcę w spokoju zjeść i nacieszyć wysokogórskim krajobrazem.
Siedzę tu chyba z kilkanaście minut. Fantastyczny poranek. Choć plany na resztę dnia mam nie mniej ciekawe, więc w końcu się zbieram i kontynuuję przejście brzegiem jeziora.
Z czasem ścieżka zaczyna się wznosić i oddalać od wody. Zmierzam teraz w stronę skałek, między którymi prowadzi bardzo popularny szlak na Zawrat. Na tę przełęcz dziś się jednak nie wybieram. Byłem tam zresztą dosłownie parę dni temu, przy okazji wejścia na Zawratową Turnię.
Kawałek dalej szlak przecina niewielki wodospad. Choć od jakiegoś czasu opady są bardzo skromne, więc i wody nie ma tu dziś za wiele. W niektórych miejscach, ów wodospad bardziej słychać niż widać.
Wraz z nabieraniem z wysokości, trasa coraz częściej wiedzie mnie zakosami, czasem schodząc z wygodnego chodnika na bardziej chaotycznie porozrzucane skałki. Gdzieś tu zaczynają się również tworzyć drobne zatory z co bardziej zmęczonych turystów.
W pewnej chwili docieram do skrzyżowania z żółtym szlakiem. Tu skręcam w lewo i ruszam w stronę Koziej Dolinki, mijając najpierw kilkumetrowy wodospad, a potem Zmarzły Staw Gąsienicowy – niewielkie jeziorko, którego nazwa pochodzi o faktu, że przez większą część roku jego tafla jest pokryta grubą warstwą lodu.
Ponad stawem żółty szlak odbija na południowy-wschód i prowadzi mnie chodnikiem, od czasu do czasu urozmaicanym przejściem przez kilkumetrowe, skalne progi. Tu po raz pierwszy wymagana jest niewielka pomoc rąk.
Kilka, może kilkanaście minut później dostaję się w otwarty teren, gdzie znajduje się rozdroże dwóch szlaków prowadzących w stronę Orlej Perci. Żółty, na którym znajduję się w tej chwili, prowadzi dalej na Kozią Przełęcz, natomiast startujący spod drogowskazu zielony wiedzie na Zadni Granat. W tym momencie, decyduję się na zielony i podchodzę nim jeszcze parę minut przez niezbyt trudny, umiarkowanie nachylony teren.
Kawałek dalej znajduje się kolejne rozdroże. Tu opuszczam zielonym szlak i przeskakuję na kolor czarny, który to wyprowadzi mnie na Orlą Perć przez Żleb Kulczyńskiego.
Żleb Kulczyńskiego – wejście czarnym szlakiem
Pierwszy odcinek jest wręcz banalny i prowadzi płaskim, kamiennym chodnikiem przez teren pełen niskich trawek. Później trafiam na sporych rozmiarów rumowisko skalne. Tu muszę być już ostrożniejszy, jak i od czasu do czasu przeskakiwać pomiędzy kamieniami. Zaczyna się również robić nieco stromiej.
Po kilku kolejnych minutach szlak doprowadza mnie do podstawy tak zwanej Rysy Zaruskiego, czyli bardzo charakterystycznego, skośnego nacięcia w ścianie Koziego Wierchu. Tu znajduje się jeden z trudniejszych momentów opisywanej trasy. W lewej części rysy znajduje się niewielki, choć stromy i praktycznie zawsze mokry próg, po którym trzeba wspiąć się do góry.
Kawałek ponad progiem czeka mnie wejście na stromą ściankę po prawej stronie. Również nieco morką, choć już nie tak stromą i oferującą wiele dogodnych chwytów. Wdrapuję się do góry i przez moment idę trochę łatwiejszym terenem.
Chwilę później pojawiają się pierwsze sztuczne ułatwienia. Tu są to łańcuchy i klamry, zabezpieczające przejście przez pochyłe, dość gładkie płyty. Sam, póki co, nie decyduje się na pomoc żelastwa, polegając jedynie na oferowanych przez skałę chwytach i ostrożnym stawianiu kolejnych kroków.
Na dalszym etapie szlak skręca w lewo i kieruje mnie do stromego, wąskiego kominka. Gdzieś tu, na jednej ze skał znajduje się też rysunek czaszki z napisem „stop”, ostrzegający przez kontynuowaniem przejścia przez Rysę Zaruskiego. Tam czekałyby już typowo wspinaczkowe trudności.
Komin jest dość długi i momentami bardzo stromy, bezsprzecznie stanowiąc największe wyzwanie na całym czarnym szlaku. Praktycznie cała jego długość ubezpieczona jest klamrami i łańcuchami, które pojawiają się raz po lewej, raz po prawej stronie.
W tym miejscu poruszam się bardzo wolno i ze szczególną ostrożnością. Stopni i chwytów co prawda nie brakuje, ale część z nich jest śliska, więc przed postawieniem gdzieś nogi wolę wszystko dokładnie sprawdzić.
Nieco wyżej komin rozszerza się i staje łagodniej nachylony. Nie jest to jednak łatwiejszy odcinek. Sporo tu gładkich kamieni, nieco trudniej znaleźć mi dogodną drogę przejścia. Mam tu oczywiście na myśli wchodzenie bez korzystania z łańcuchów – osoba korzystająca ze sztucznych ułatwień pewnie takich dylematów nie doświadczy.
Po przejściu komina łańcuchy się kończą. W tym miejscu wchodzę do Żlebu Kulczyńskiego i resztę szlaku będę pokonywał nim. Skręcam w prawo i zaczynam podejście.
Jest stromo, ale już nie tak, jak parę minut temu. Tutejsze trudności są innego rodzaju. Bardziej niż stromizny, ekspozycja i gładkie płyty zagraża mi mokre podłoże, kruche kamienie oraz… ludzie powyżej. Idziemy praktycznie w jednej linii, więc każdy strącony kamień jest potencjalnie bardzo groźnym pociskiem. Dlatego właśnie na początku artykułu wspominałem o zabraniu ze sobą kasku.
Idzie się całkiem nieźle, choć kroki stawiam ostrożnie i czasem pomagam sobie rękami. Nie forsuję tempa, wiedząc, że przez dłuższy czas nachylenie raczej się nie zmieni. Pod koniec może być nawet jeszcze trochę stromiej.
Choć szlak prowadzi blisko lewej strony żlebu, nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Dogodnych wariantów jest wiele, sam często trzymam się środka lub nawet prawej strony. To ostatnie może być nawet rozsądnym wyjściem w sytuacji, gdy żleb jest zatłoczony i ma się nad sobą dużo niekoniecznie ostrożnych ludzi.
Po dłuższej chwili dość jednostajnego wchodzenia docieram do końca czarnego szlaku. Resztę podejścia oznaczono farbą czerwoną. Powodem jest to, że przez te pozostałe około 100 metrów żlebem przebiega fragment Orlej Perci. Od tego miejsca robi się też dość tłoczno. Większość ludzi schodzi, w tej chwili jestem chyba jedyną osobą zmierzającą do góry.
Nad skrzyżowaniem charakter trasy niewiele się zmienia. Żleb nieznacznie się zwęża, a oprócz tego teraz faktycznie wygodniej jest iść po lewej. Sam wciąż trzymam się głównie środka, co może i trochę trudniejsze, ale znacznie ułatwia mijanie się z innymi.
Chwilę później wychodzę na małą, wąską przełęcz pomiędzy Buczynową Strażnicą a Czarnymi Ścianami. Nosi nazwę Przełączki nad Doliną Buczynową i oferuje ciekawe widoki na obie strony: zarówno w kierunku Koziej Dolinki, jak i ku dolinom Roztoki oraz Pięciu Stawów.
Lepiej nie zostawać tu jednak zbyt długo. Miejsca jest mało, a chętnych do przejścia całkiem sporo. Nie chcąc robić zatorów na tym niełatwym zakręcie, najpierw usuwam się w bok i przepuszczam parę osób, później ruszam dalej w stronę Koziego Wierchu.
Orlą Percią na Kozi Wierch
Odcinek, który mam pokonać jest jednym z najłatwiejszych fragmentów Orlej. Na całej długości nie posiada żadnych sztucznych ułatwień, a spora jego część prowadzi po niesprawiającym problemu, kamiennym chodniku. Najpierw muszę jednak do niego jakoś dotrzeć.
Przechodzę po kilku płytach, a następnie wciskam między dwie skałki z wąskim zejściem. Tu muszę nieco pomóc sobie rękami. Dalej jest już łatwiej. Schodzę parę metrów i dostaję na wspomniany przed chwilą chodnik.
Wygodna ścieżka przez dłuższą chwilę prowadzi mnie południowym zboczem, poniżej kilku mało wybitnych wierzchołków Koziego Muru. Stąd mam też świetny widok na całe otoczenie Doliny Pięciu Stawów oraz sporo szczytów Tatr Słowackich.
Chodnik praktycznie cały czas prowadzi mniej więcej poziomo, wymuszając na mnie jedynie kilka krótkich zejść lub podejść. Ekspozycja jest minimalna, pogodnie zresztą jak napotykane trudności.
Sytuacja zmienia się za skrzyżowaniem z czarnym szlakiem, który prowadzi na Kozi Wierch od Doliny Pięciu Stawów. Nachylenie rośnie, teren robi się bardziej kruchy. Pojawia się też znacznie więcej osób – chętnych do zdobycia samego szczytu jest o wiele więcej niż turystów wędrujących Orlą Percią.
Do podejścia mam niecałe 100 metrów. Trasa jest jednak dość stroma, więc idzie to powoli. Ze względu na tłumy, momentami wybieram też nieco trudniejsze, prowadzące bokiem warianty. Wciąż nie jest to jednak nic bardziej wymagającego pod względem technicznym.
W końcówce ścieżka łagodnieje i odbija lekko w lewo, prowadząc mnie pod kupę kamieni stanowiącą wierzchołek. Ludzi jest sporo, więc mija chwila zanim znajdę sobie jakieś dogodne miejsce. Siadam, po czym wyjmuję prowiant z zamiarem uzupełnienia kalorii i pocieszenia się chwilę ładnymi widokami.
Zejście z Koziego Wierch i dojście do Żlebu Kulczyńskiego
Przerwa nie trwa długo. Jako, że nie przepadam za tłokiem, to już po kilku minutach zaczynam schodzić. Decyduję się wracać tą samą trasą. Fajną alternatywą mogłoby być zejście do Doliny Pięciu Stawów i Palenicy Białczańskiej, jednak trudności w Żlebie Kulczyńskiego spodobały mi się na tyle, że chętnie zmierzę się z nimi jeszcze raz.
Schodzę z wierzchołka, idę chwilę łatwą ścieżką, po czym zaczynam kilkuminutowe zejście do skrzyżowania szlaków. Tu muszę być nieco ostrożnym, by nie zrzucić na nikogo kamieni, a także uważać, by samemu nie oberwać.
Za skrzyżowaniem znów robi się luźniej. Ruszam płaskim chodnikiem poniżej Koziego Muru i w kilkanaście minut docieram w okolice Buczynowej Strażnicy. Tam muszę się nieco wspiąć, minąć wierzchołek, po czym zejść po płytach do Przełączki nad Dolinką Buczynową.
Żleb Kulczyńskiego – zejście
Na przełączce od razu skręcam w lewo i zaczynam zejście górną częścią żlebu. Tu znów dość często poruszam się jego dnem, zamiast bliżej szlaku, co daje mi możliwość łatwego wyprzedzania wolniejszych osób.
Gdy czerwony szlak odbija w prawo, w żlebie zostaje dosłownie parę osób. Przez kilka minut schodzę dalej w dół, aż w okolicę miejsca gdzie żleb jest podcięty i należy z niego zejść w stronę Rysy Zaruskiego.
Wracają trudności. Przez chwilę waham się, czy i tym razem odpuścić korzystanie ze sztucznych ułatwień. Postanawiam jednak spróbować. Obracam się przodem do ścian komina i powoli, czasem wręcz bardzo powoli wytracam kolejny metry. Idzie jednak zaskakująco dobrze, co utwierdza mnie w nabieranym ostatnio przekonaniu, że przy takich (w skali wspinaczkowej wciąż bardzo małych) trudnościach zejścia nie idą mi wcale gorzej od wejść.
Komin pokonuję z pełnym sukcesem i ogromną przyjemnością. W dalszej kolejności mierzę się z paroma gładkimi płytami, a późnej schodzę po stromych kamieniach w kierunku progu u podstawy rysy.
Przy progu tworzy się lekki zator. Parę osób próbuje tamtędy wejść, część ekipy ma problemy i wymaga drobnej pomocy. Trochę trwa zanim wszyscy przejdą wyżej. Przepuszczam ich jednak cierpliwie, dobrze pamiętając, że nie jest łatwe miejsce.
W końcu się mijamy i sam mierzę się z trudnościami progu. Obracam się do niego twarzą, znajduję dogodne chwyty i opuszczam niżej. Problem z głowy. Reszta czarnego szlaku to już tylko przejście przez rumowisko i trawki, na których z bliska oglądam parę kozic.
Droga do Kuźnic i powrót do domu
Kozią Dolinkę opuszczam najpierw zielonym, a później żółtym szlakiem. W większości jest to łatwe dreptanie po kamiennym chodniku w całkiem przyjemnym otoczeniu. Tylko kilka miejsc sprawia większe trudności wymagając pomagania sobie rękami.
Chwilę po minięciu Zmarzłego Stawu Gąsienicowego wchodzę na niebieski szlak. Tu pojawiają się tłumy ludzi, którzy z Zawratu albo już wracają, albo dopiero zamierzają zdobyć tę malowniczo położoną przełęcz.
Trasa nie jest trudna, ale trochę się ciągnie. Najpierw schodzę zakosami, później stopniowo zbliżam do tafli Czarnego Stawu. W końcu idę jeszcze chwilę jego brzegiem i docieram w to zawsze zatłoczone, cieszące się największą popularnością miejsce.
Skręcam w prawo i zaczynam zejście ku Hali Gąsienicowej. Początek jest nieco bardziej nachylony, później mam pod nogami niemal płasko. W okolice schroniska docieram po kolejnych kilkunastu minutach marszu.
Samo schronisko, jak zresztą w 99% przypadków, w ogóle mnie nie interesuje. Mijam je w pewnej odległości, kontynuując marsz niebieskim szlakiem w stronę Przełęczy Między Kopami. Tam najpierw czeka mnie parę minut podejścia, później płaski teren na Królowej Równi, a w końcu łagodne zejście do rozdroża.
W celu zejścia do Kuźnic wybieram trasę przez Boczań. Skręcam w prawo i nadal trzymając się niebieskich oznaczeń, przechodzę przez długi, odsłonięty grzbiet noszący nazwę Skupniów Upłaz.
Obniżając się coraz bardziej, w pewnej chwili wchodzę do lasu i zaczynam trochę bardziej strome zejście w stronę niewybitnego szczytu o nazwie Boczań. Pod nogami mam szeroki, dość wygodny chodnik, który jednak momentami zamienia się w podłoże pełne śliskiej gliny o charakterystycznym, lekko czerwonym kolorze.
Po pewnym czasie docieram na skrzyżowanie z zielonym szlakiem, który prowadzi tu z Nosalowej Przełęczy. Skręcam w lewo i idę jeszcze parę minut w dół, aż do momentu trafienia na mostek nad potokiem Bystra. Tam opuszczam teren parku narodowego i kieruję w stronę pobliskiego parkingu.
Zajmuję miejsce w jednym z podstawionych busów. Czekam chwilę na odjazd, po czym spędzam kilka, maksymalnie kilkanaście minut w drodze do Zakopanego. Na tamtejszym dworcu bez problemu przesiadam się na autobus do Krakowa, który przez kolejne 2,5 godziny wiezie mnie w kierunku domu.
Podsumowanie wyjazdu
Miło było znów odwiedzić jeden z ulubionych szlaków i przypomnieć sobie jego najciekawsze, budzące największe emocje fragmenty. Są takie miejsca w Tatrach, gdzie wracam z dużą przyjemnością, a okolice Orlej Perci z pewnością się na tej liście znajdują. Ją samą też będę chciał zresztą niedługo powtórzyć.
Komu polecam przejście Żlebem Kulczyńskiego? Na pewno nie tym, którzy dopiero zaczynają pokonywanie tatrzańskich szlaków. Dla takiej osoby może to być po pierwsze zbyt trudne, po drugie – zwyczajnie bardzo ryzykowne. Myślę, że aby dobrze radzić sobie w takim terenie i czerpać frajdę z wycieczki, potrzebne jest doświadczenie z co najmniej kilku innych szlaków wyposażonych w sztuczne ułatwienia.
Na koniec jeszcze mapa oraz profil wysokościowy pokonanej trasy: