Kościelec zimą – szlaki, trudności, zdjęcia
Zimowe wejście na Kościelec było jednym z moich górskich marzeń na ten rok. Choć zdobywałem go już parę razy w przeszłości, urok tej skalistej piramidy wciąż mnie przyciąga. Gdy więc nadeszły sprzyjające warunki, znów pojechałem w Tatry, by wspinać się na ten mierzący 2155 metrów szczyt.
Są takie miejsca w górach, które nigdy mi się nie znudzą. Nawet, gdy nauczę się szlaku na pamięć, gdy po zamknięciu oczu dam radę odtworzyć szczytową panoramę, i tak będę tam wracał z przyjemnością. Do tej kategorii na pewno mogę zaliczyć tatrzański Kościelec. Górę pięknie położoną, o charakterystycznym i budzącym respekt kształcie. Trudną, ale ze stosunkowo niedługim dojściem, przez co dostępną nawet przy krótkich, zimowych dniach.
Już pod koniec poprzedniego roku postanowiłem, że zimą 2019 wejdę tam po raz kolejny. Na sprzyjające warunki przyszło jednak trochę poczekać. Do połowy stycznia pogoda blokowała wszelkie ambitniejsze górskie plany. Dopiero niedawno sytuacja uległa poprawnie, a mi udało się zdobyć Wołowiec i Kozi Wierch.
Na kolejną okazję do tatrzańskiego wypadu czekałem tylko tydzień. Czwartek miał być dość ciepły, słoneczny i z niewielkim wiatrem. Zagrożenie lawinowe również prognozowano optymistycznie, ogłaszając coś, co ja nazywam „niską dwójką”, czyli stopniem 1 lub 2, z granicą przebiegającą na poziomie 1600 metrów.
Kościelec – zimowe szlaki, trudności i zagrożenia
Na szczyt Kościelca prowadzi czarny szlak z Przełęczy Karb. Na tę z kolei dostać można się dwoma drogami: czarną od Czarnego Stawu Gąsienicowego albo niebieską od Zielonego Stawu. Do obu tych jezior idzie się natomiast spod schroniska PTTK Murowaniec, a tam prowadzą trzy trasy: czarna z Brzezin, niebieska przez Boczań lub żółto-niebieska Doliną Jaworzynki (dwie ostatnie z Kuźnic). Wariantów jak widać sporo, więc rozbiję je na poszczególne odcinki, zaczynając od potencjalnych początków trasy.
Najbezpieczniejsza trasa do Murowańca prowadzi z Brzezin. Tam zagrożenie lawinowe nie występuję, a sama ścieżka jest drogą zaopatrzeniową do schroniska, więc praktycznie zawsze będzie nadawać się do przejścia. Szlak przez Boczań również uchodzi za dość bezpieczny i zimą jest preferowaną trasą do Murowańca z Kuźnic. Najmniej pewny, ze względu na schodzące czasem lawinowy, jest wariant Doliną Jaworzynki.
Idąc z Murowańca, na Przełęcz Karb najbezpieczniej dostać się od zachodu, wchodząc niebieskim szlakiem. Tamtędy lawiny niemal nie schodzą, a podejście jest łagodne. Trasa od Czarnego Stawu wygląda zupełnie inaczej. Zimowy wariant prowadzi stromym żlebem, droga do góry potrafi nieźle zmęczyć. Zagrożenie lawinowe jest realne, więc tę trasę polecam tylko przy dobrze związanej pokrywie śnieżnej.
Z Karbu na Kościelec zimą idzie się tak, jak warunki pozwalają. Oznaczenia szlaku na pewno będą przysypane, ale nawigacyjnie nie jest to trudna góra. Lawin również nie trzeba się zbytnio obawiać.
Problemem może być natomiast nachylenie zbocza i podłoże na bieżąco poddawane obróbce wiatru. Można trafić zarówno na spore ilości sypkiego puchu, jak i miejsca, gdzie pokrywa została wywiana aż do samej skały. Przy mocniejszych podmuchach założony przez wchodzące wcześniej osoby może szybko znikać. Przed samym wierzchołkiem znajduje się stromy próg skalny. Latem nie sprawia większych problemów, jednak w zimowych warunkach jego pokonanie będzie wymagać stawania na przednich zębach raków i podciągania na wbitym powyżej progu czekanie.
Relacja z zimowego wejścia na Kościelec
Dojazd Kraków – Zakopane – Kuźnice
Do polskiej stolicy Tatr postanawiam dostać się tak samo, jak poprzednim razem. Z czterech dostępnych wczesnym rankiem autobusów o 4:15, 4:45, 4:58 i 5:15, wybrałem ten przedostatni.
Jedzenie i sprzęt mam przygotowany dzień wcześniej, więc po pobudce o 3:45 robię tylko herbatę, zjadam lekkie śniadanie i ruszam piechotą na dworzec. Tam okazuje się, że… ledwo zdążam na autobus. Choć miał ruszać dopiero 4:58, już o 4:52 kierowca zamyka drzwi i opuszcza stanowisko. Nieładnie.
Poranny dojazd do Zakopanego niemal zawsze jest szybki i bezproblemowy. Wysiadam na dworcu niemal o równej 7-mej i przechodzę na stanowisko, z którego jeżdżą busy do Kuźnic. Odjazd 7:20 (to był chyba pierwszy tego dnia), na parkingu pod kolejką linową jestem 7:30.
Szlakiem przez Boczań do Murowańca
Pora zaczynać wycieczkę. Ruszam w stronę potoku Bystra, ku kasie przed wejściem do parku narodowego. Ta okazuje się jednak zamknięta. Wchodzę więc za darmo, a na pierwszym rozdrożu szlaków idę prosto trzymając się niebieskiego koloru.
Zaczyna się podejście, o którym wiem, że będzie się ciągnąć przez najbliższe kilkadziesiąt minut. Nie jest zbyt stromo, ale na tym etapie zdecydowanie nie warto trwonić sił. Na śniegu widać już ślady raków, ale po swoje jeszcze nie sięgam. Puch jest w miarę świeży i daje podeszwom dobre oparcie.
Po 10 minutach docieram do kolejnego skrzyżowania. Zielony szlak prowadzi na Nosalową Przełęcz, niebieski skręca w prawo, ku Hali Gąsienicowej. Wybieram drugą opcję i kontynuuję marsz szeroką leśną ścieżką.
Po drodze wyprzedzam kilka dobrze wyposażonych osób. Zastanawiam się, gdzie zamierzają się wspinać, ale po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że to uczestnicy jednego z kursów lawinowych. Obecnie w Tatrach trwa na nie sezon – w pobliżu niemal każdego schroniska można trafić na zajęcia na takich grupek.
Chwilę trwa zanim wydostaję się z gęstego iglastego lasu. W końcu jednak drzewa stają się coraz rzadsze i pojawiają się rozległe panoramy. Idąc ku Przełęczy Między Kopami po lewej stronie mam widok na Wielki Kopieniec, po prawej Giewont, a za sobą Babią Górę, Gubałówkę i zabudowania Zakopanego.
Ścieżka robi się wąska, a zbocze po lewej stronie coraz bardziej strome. Muszę nieco zwiększyć ostrożność, by się nie potknąć lub nie pośliznąć. Upadek raczej nie byłby groźny, ale lepiej go nie prowokować. Szczególnie, że w paru miejscach widać ślady butów osób, którym zdarzyło się „zjechać” kilka metrów w dół.
Na przełęcz docieram po około godzinie marszu. Bez zatrzymania kontynuuję wędrówkę niebieskim szlakiem prowadzącym do Hali Gąsienicowej.
Trasa nie sprawia żadnej trudności. Najpierw muszę nabrać nieco wysokości delikatnym podejściem, a później równie gładko ją wytracić. Wokół mnie pojawiają się natomiast chmury, które coraz bardziej ograniczają widoczność.
Zanim jednak zacznę wątpić w moje prognozy dotyczące niewielkiego zachmurzenia, obłoki się rozstępują, a ja zauważam pierwsze zarysy szczytów okalających Halę Gąsienicową. Muszę przyznać, że wejście na halę to jeden z moich ulubionych tatrzańskich „momentów”. Kościelec, Świnica, Orla Perć – postrzępione szczyty i granie robią niesamowite wrażenie, a z dołu sprawiają wrażenie bardzo odległych i trudno dostępnych.
Sam Kościelec przypomina stąd niemal idealną piramidę, które prowokuje myśli w stylu: „czy ja tam na pewno chcę iść?! Wygląda na bardzo trudną gorę”. W rzeczywistości nie jest jednak tak źle. Najłagodniejsze zbocze Kościelca, którym odbywa się wejście, jest stąd po prostu niewidoczne.
Do samego Murowańca nie docieram. Przechodzę obejściem jakieś 100 – 200 metrów obok schroniska i ruszam prosto do Czarnego Stawu.
Przełęcz Karb od Czarnego Stawu
Ślad w stronę stawu nadal jest bardzo wyraźny. Początkowo wiedzie przez las, lecz już chwilę później rozpościerają się przede mną otwarte tereny wschodniej części Doliny Gąsienicowej (Dolina Czarna Gąsienicowa). Po prawej stronie mam szczyt Małego Kościelca, za nim mój główny dzisiejszy cel, a jeszcze dalej szczyty i przełęcze należące do Orlej Perci.
Zimowy wariant podejścia pod Czarny Staw trochę się różni od tego, co pamiętam z przeszłości. Prowadzi niżej, w pobliżu Czarnego Potoku Gąsienicowego, a więc też dalej od potencjalnych lawin schodzących ze ścian Małego Kościelca. W efekcie, samo ostatnie podejście do stawu jest nieco dłuższe i odrobinę bardziej męczące.
Z radością docieram nad brzeg stawu i zatrzymuję się na parę minut przerwy. Po około dwóch godzinach marszu chcę nieco więcej zjeść, napić się i trochę zregenerować siły. To również dobra okazja, by w końcu ubrać raki i przygotować czekan. Od teraz zimowy sprzęt będzie już niezbędny.
Gdy wszystko jest gotowe, ruszam w stronę żlebu. I tu przez głowę przetaczają się myśli na temat zasadności wybranej trasy. Od poziomu 1600 metrów obowiązuje lawinowa „dwójka”. Ja jestem już ponad tą granicą. Wystawa, którą będę wchodzić, była na liście tych bardziej niebezpiecznych. Po drodze widziałem również ślady po niewielkich lawinach. Fakt, miały tylko kilka – kilkanaście metrów długości i pojawiały się na stokach bardziej stromych niż żleb, którym będę wchodził, ale i tak nie sposób było ich nie zauważyć.
Z drugiej jednak strony, nie widzę u góry żadnych nawisów, śnieg wygląda na dobrze związany. W nocy opady były minimalne. Żleb jest zacieniony, więc słońce nie będzie powodować wzrostu zagrożenia. Co więcej, tamtędy podchodzą już dwie osoby i nie radzą sobie źle. Z internetu wiem, że wczoraj też używano tej trasy.
Nie będę ukrywał, że na pewno rozsądniej byłoby dziś podchodzić na Karb od drugiej strony, od Zielonego Stawu. Gdyby ktoś mnie zapytał o radę, to na pewno wskazałbym tamten szlak. Ale… Skoro już tu jestem. Skoro warunki nie są złe i prędko się nie pogorszą. Skoro w pobliżu jest co najmniej kilka osób, które w razie problemów szybko zareagują. Idę. Akceptuję ryzyko. W górach, szczególnie zimą, i tak ono zawsze występuje.
Przechodzę brzegiem zamarzniętego stawu i rozpoczynam podejście. Najpierw jest dość delikatne, ale kąt szybko staje się coraz ostrzejszy. Mimo to, staram się iść szybko, niemal na granicy wydolności, by jak najszybciej dotrzeć na przełęcz.
Dwójka wyżej ma nade mną sporą przewagę, ale i tak z każdym krokiem ta odległość się zmniejsza. W takich miejscach zdecydowanie docenia się regularne dbanie o kondycję.
Mam wrażenie, że im wyżej, tym stromiej. Patrząc od czasu do czasu w tył, widzę, że na prawdę szybko nabieram wysokość. Zauważam też pierwsze oznaki wiejącego wyżej wiatru. Ma porywisty charakter. Chwilę ciszy przerywają mocniejsze uderzenia, które strącają sypki puch z wyższych partii góry. Tego w prognozach nie było…
Idąc po śladach moich poprzedników, zauważam coś dziwnego. Są dziury po wbijaniu czekanów, ale brakuje odcisków kolców. Czy oni idą bez raków? Ja bym się nie odważył. Ewentualne odpadnięcie mogłoby się skończyć kilkusetmetrowym zjazdem aż na taflę jeziora.
Raz miałem okazję przetestować swój instynkt. Luźny śnieg pod butem osunął się, a ja straciłem równowagę. Na szczęście dziób czekana o razu, bez udziału świadomości, powędrował w śnieg, a ja byłem gotowy na ewentualne hamowanie. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Zostałem w miejscu, zadowolony, że odruchy działają prawidłowo. Obym jednak nie musiał ich dziś sprawdzać w przypadku prawdziwego zagrożenia.
W końcu wdrapuję się na przełęcz. Pod koniec musiałem już robić kilkusekundowe przerwy co parę kroków. Jestem zmęczony, ale po chwili odpoczynku na pewno dojdę do siebie. Wiem, że zapas sił mam jeszcze duży.
Na Karbie spotykam cztery osoby. Parę idącą tuż przede mną oraz narciarzy, którzy dostali się tu od Zielonego Stawu i właśnie szykują do zjazdu żlebem. Skoro tak, to może nie jest aż tak niebezpieczny, jak myślałem?
Pierwsza dwójka, na moje pytanie, czy faktycznie wchodzili bez raków, odpowiada twierdząco. „Miejscami było ciężko, ale jak już zaczęliśmy, to nie było dobrego miejsca, by je założyć”.
Wejście na Kościelec
Jedzenie, picie, uzupełnienie odzieży. Na przełęczy porywy wiatru sprawiają, że dość szybko zaczyna mi być zimno. Co prawda, ogólna temperatura to dziś tylko ledwie parę kresek poniżej zera, ale gdy zawieje, to robi się nieprzyjemnie. Sięgam więc po neoprenową kominiarkę, a na dłonie od razu zakładam najcieplejsze z rękawiczek. Lepiej teraz niż później szukać ich w plecaku przemarzniętymi palcami.
Ruszam. Przede mną na górę wchodzi tylko jedna osoba. Wygląda na to, że będę dziś drugą osobą zdobywającą szczyt. No chyba, że ktoś zrobił to na tyle wcześnie rano, że zdążył już wrócić i zejść z góry, zanim znalazła się ona w zasięgu mojego wzroku.
W pobliżu przełęczy ścieżka jest wyraźna. Później zdarzają się jednak miejsca, gdzie wiatr zaciera ją bardzo szybko. Pomimo, że osoba wyżej ma nade mną tylko parę minut przewagi, to wystarcza, by w osłoniętych miejscach jej ślad był już niemal niewidoczny.
Na szczęście, nie jest wielki problem. Nawet, gdy natrafiam na taki zatarty trop, wyżej znów zauważam rozkopany śnieg, świadczący o niedawnym przejściu. Widoczność mam zresztą bardzo dobrą, więc szczególnie nie martwię się o zgubienie drogi.
Najwięcej problemów stwarza nawierzchnia. Śnieg jest albo dość sypki, czasem również pokryty cienką, zmrożoną warstwą, albo nie ma go prawie wcale. Wywiane aż do gołej skały. Dobre miejsce, żeby nieco przytępić raki i czekan, ale w sumie do tego właśnie ten sprzęt ma służyć – niech więc pracuje, a nie zalega na półce lub ciąży w plecaku.
Nachylenie stoku jest dość jednostajne. Czasem zdarzają się krótkie podejścia zakosami, ale przeważnie idę wprost do góry. W co trudniejszych miejscach muszę iść na czworakach oraz wbijać w śnieg jednocześnie dziób i grot czekana, by stworzyć bezpieczny punkt podparcia.
Nie spodziewałem się tego. Zdobywając Kościelec zimą w roku 2017 miałem o wiele lepsze warunki. Prognozy również zapowiadały świetną pogodę, jednak rzeczywistość okazała się nieco inna. Co prawda świeci słońce, a niebo jest niemal bezchmurne, lecz silne porywy wiatru i miejscami niepewne podłoże utrudniają sprawę.
Zaczyna mi być zimno w palce u nóg. Tego się nie spodziewałem. Te buty (Quechua Forclaz 500 Warm) oraz dwie pary grubych skarpet nieźle sprawdzały się nawet w o wiele zimniejszych dniach. Może to przez wiatr? A może dlatego, że od Czarnego Stawu idę niemal cały czas w cieniu góry? Na szczęście do przekroczenia poziomu komfortu wciąż sporo brakuje, więc po prostu idę dalej, a palcami tylko od czasu do czasu ruszam. Przypominam sobie również rady o wymachiwaniu nogami lub kopaniu w śnieg, ale póki co nie decyduję się po nie sięgać.
Wierzchołek coraz bliżej. Po kilkudziesięciu minutach mozolnego podchodzenia, nierzadko w sypkim śniegu, z użyciem rąk i przy nieprzyjemnych podmuchach zimnego wiatru, docieram do ostatniej przeszkody.
Tuż pod szczytem znajduje się stromy próg skalny. Niezbyt wysoki, ta najgorsza część ma może półtora metra i latem pewnie nikt nie uznałby go za jakaś szczególną trudność. Parę ruchów rąk, ze 3 pewne kroki w odpowiednich miejscach i gotowe.
Zimą jednak sprawa się komplikuje. Konieczne będzie trochę doświadczenia w używaniu raków i czekana. Trzeba znaleźć dobre miejsce w skale do stanięcia na przednich zębach, pewnie wbić czekan powyżej progu i podciągnąć się na nim. Choć teraz robię już to drugi raz, nadal nie przychodzi łatwo i wymaga trochę kombinowania, szczególnie przy zejściu.
Za progiem do szczytu już przysłowiowy rzut kamieniem. Wchodzę i mogę napawać się piękną panoramą. Niebo faktycznie jest czyste, a słońce przyjemnie grzeje. Po wyjściu z cienia w momencie zapominam o marznących palcach. Dziś już więcej nie będą dokuczać.
Na wierzchołku nie ma zbyt wiele miejsca, ale i zimą nie należy spodziewać się tłumów. Obecnie jestem tu tylko z jedną osobą, tą która wchodziła przede mną. Niestety, „szczytowa pogawędka” się nie klei, więc po prostu każdy z nas cieszy się wejściem po swojemu.
Pogoda jest dość nietypowa. Albo zupełna cisza, albo silny poryw wiatru, od którego nietrudno stracić równowagę. Ale cóż, prognozy zapowiadają halny przez kolejne 3 dni, więc to już pewnie jego pierwsze oznaki. W każdym razie, pomysł, by zjeść coś konkretnego odkładam na później. Wcinam tylko dwa banany, wypijam parę łyków wody i biorę za robienie zdjęć.
Na szczycie spędzam niecałe 15 minut. Liczyłem na więcej, szczególnie, gdy na chwilę zostałem tu sam, ale te podmuchy zbyt szybko mnie wychładzają. Pora więc zacząć tę nieco mniej ekscytującą część wycieczki.
Przełęcz Karb po raz drugi oraz wejście na Mały Kościelec
Próg skalny, znowu. Tym razem w dół, więc będzie ciężej. Męczę się z nim dobrą minutę. Wbijam czekan, znajduję oparcie dla jednego buta, ale nie mam co zrobić w drugim. Opuszczam się ostrożnie, mając nadzieję, że stalowy dziób faktycznie pewnie siedzi. Do ziemi mam pół metra, w sumie mógłbym już skoczyć, ale jednak trochę się obawiam lądowania na niepewnym gruncie. Ostatecznie, znajduję jednak oparcie dla drugiego buta, przenoszę tam ciężar i łagodnie schodzę do podstawy progu. Udało się, ale nie jestem z tego zbyt zadowolony. Fajnie byłoby gdzieś poćwiczyć takie wejścia i zejścia.
Dalej jest już wiele łatwiej. Na szczycie trochę zastanawiałem się, jak będzie wyglądać schodzenie, ale okazuje się, że teraz sypki śnieg nie przeszkadza już tak bardzo. Nie muszę też schodzić przodem do zbocza, ani zbyt często wbijać czekan w śnieg. Idzie się zaskakująco dobrze.
Po drodze mijam kilka wchodzących zespołów i solistów. Niemal każdy pyta o warunki u góry. Chętnie udzielam informacji, po czym ostrożnie się mijamy. W dzisiejszych warunkach staram się szczególnie uważać, by nie zrzucać w dół zbyt wiele zmrożonego śniegu. Lawiny z tego nie będzie, ale i tak lepiej nie dostać takim odłamkiem. Wchodząc na Rysy rok temu miałem okazję się osobiście przekonać, że nie jest to zbyt przyjemne.
Do przełęczy docieram w około pół godziny. Znów zejście zimą okazuje się łatwiejsze niż w letnim wariancie. Tu czekają już kolejne szykujące się do wspinaczki osoby oraz narciarze zamierzający zjeżdżać żlebem. Może rano faktycznie za bardzo obawiałem się wchodzenia nim? Mimo to, schodził będę w stronę Zielonego Stawu. Nawet nie ze względu na lawiny, raczej niechęć do powtarzania trasy. Skoro można wrócić inną drogą, to czemu by tego nie zrobić?
Jednak najpierw… Mały Kościelec! Z Karbu to tylko parę minut drogi, a ścieżka jest przetarta, więc aż szkoda byłoby nie wejść. Pewnie trochę czasu minie, zanim będę w tym miejscu po raz kolejny.
Wejście nie sprawia większego problemu. Parę korków do góry, później lekko w dół i znów łagodne podejście aż do miejsca, gdzie wyżej już się nie da. Pięć minut i stoję na szczycie. Trzeba tylko uważnie stawiać kroki, bo ścieżka wąska, a po obu stronach stromizny.
Z Karbu do Murowańca szlakiem przy Zielonym Stawie
Wracam na przełęcz i skręcam w prawo, by rozpocząć zejście do zachodniej części Doliny Gąsienicowej. W porównaniu z trasą od strony Czarnego Stawu, tutejsza ścieżka jest wręcz banalna. Wysokość wytracam łagodnie, po dobrze przetartym śladzie. Po drodze trafiam na tę samą dwójkę narciarzy, których spotkałem tuż po wejściu na Karb. Twierdzą, że robią już drogą pętlę. Na nartach jednak szybciej niż nogami.
Do żadnego stawu jednak nie docieram. Zimowy wariant tej trasy o wiele wcześniej skręca ku dolnej stacji wyciągu krzesełkowego na Kasprowy Wierch. Po drodze mam zresztą wiele okazji, by obserwować ruch na stoku. Mimo środka tygodnia, bawi się tam co najmniej kilkadziesiąt osób,
Idąc zdarza mi się oberwać solidnym porywem wiatru. Już daleka widać, jak pędzi ku mnie rozpędzona chmura śnieżnych kryształków, więc mam czas przygotować się na uderzenie. Bywa, że decyduję się zatrzymać, odwrócić i przetrzymać ten trwający średnio kilkanaście sekund atak.
Choć pozbawiony jakichkolwiek trudności, szlak przez Dolinę Zieloną Gąsienicową może się podobać. Schodząc z Karbu, co jakiś czas obracam się za siebie, by oglądać pozostawiane w tym szczyty. Świetnie widać szczególnie Kościelec i Świnicę.
Po dotarciu do dolnej stacji wyciągu, wydeptana w śniegu ścieżka zamienia się w szeroką nartostradę. Prowadzi w okolice schroniska Murowaniec, a później również dalej (między innymi do Kuźnic). Idąc nią, niemal bez przerwy patrzę się w prawo, podziwiając strzeliste, ośnieżone szczyty. Przecież jeszcze chwilę temu sam byłem na jednym z nich. Jeśli chodzi o widoki „z dołu”, to Dolina Gąsienicowa oferuje moim zdaniem jedne z najpiękniejszych.
Ściągam raki. Już się chyba nie przydadzą, a po płaskim jednak lepiej chodzi się bez nich. Chwilę później mijam schronisko i kieruję się w stronę Przełęczy Między Kopami.
Zejście do Kuźnic przez Dolinę Jaworzynki
Krótkie podejście, na którym co chwilę obracam się za siebie i ze lekkim smutkiem żegnam z Tatrami Wysokimi. Łagodna ścieżka w dół, która wśród licznych, zdecydowanie nienastawionych na ambitniejsze wycieczki turystów prowadzi mnie na przełęcz. W końcu rozdroże, gdzie muszę zdecydować, jaką trasą schodzić do Kuźnic.
Tym razem wybieram żółty szlak przez Dolinę Jaworzynki. Owszem, jest bardziej zagrożony lawinami, ale dziś na tej wysokości obowiązuje „jedynka”. Musiałbym mieć ogromnego pecha, żeby cokolwiek tu zeszło. No i niezbyt mi się chce wracać po własnych śladach.
Początek zejścia jest umiarkowanie stromy i nawet przez chwilę zastanawiam się, czy nie założyć ponownie raków. Dochodzę jednak do wniosku, że zwyczajnie mi się nie chce. Nie jest tak źle, żebym czuł się zagrożony poślizgnięciem, a i dobrze wiem, że za niedługo teren zrobi się łatwiejszy.
Po wejściu do lasu faktycznie robi się łatwiej. Szlak przez chwilę wije się wśród drzew, po czym szeroką drogą schodzi na dno doliny i tam, wzdłuż przysypanego o tej porze roku potoku Jaworzynka, prowadzi aż do Kuźnic.
W Kuźnicach nie udaję się jednak na parking. Podejmuję dość spontaniczną decyzję o wejściu na Nosal. Zimą tam nie byłem, a skoro mam jeszcze parę godzin do zachodu słońca, to warto je jakoś wykorzystać. Zapas sił również jest, więc dopiero po zdobyciu tej niewielkiej, choć urokliwej górki, udaję się do Zakopanego, skąd łapię autobus powrotny do Krakowa.
Kościelec – podsumowanie zimowej wycieczki
Kościelec zdobyty po raz kolejny! I na pewno nie było to ostatnie wejście. Za bardzo lubię tę górę, by jeszcze kiedyś się nie skusić.
W pamięci wciąż mam dość świeże obrazy z tego wejścia. Było świetnie, choć muszę przyznać, że o wiele trudniej, niż na moich innych tegorocznych wyjazdach. Nawet nieco trudniej niż zakładałem, ale na szczęście w takich granicach, że jeszcze nie sprawiało to problemów, a jedynie zwiększało satysfakcję z pokonywania wyzwań.
No dobra, to dla kogo ten Kościelec? Na pewno nie dla początkujących górołazów. Nawet latem widać tam tabliczkę informującą, że szlak jest bardzo trudny. Trzeba mieć dobrą formę i odporność na ekspozycję, a brak sztucznych ułatwień sprawia, że często konieczne jest wyszukiwanie w skale odpowiednich chwytów. Zimą jest jeszcze gorzej, bo nie można polegać na szlakowych oznaczeniach, a i warunki pogodowe mogą bardziej dać w kość.
Do zimowego wejścia na Kościelec konieczne będzie więc zarówno obycie na trudniejszych tatrzańskich szlakach, jak i doświadczenie w używaniu zimowego sprzętu (raki, czekan). Tych, którzy jednak spełniają te warunki, na Kościelcu może czekać mnóstwo dobrej zabawy.
Tu jeszcze mapa przebytej trasa (wariant letni, bo zimowego niestety wyznaczyć się nie da).
Witam.
Kościelec , to mój zimowy debiut z 7 stycznia tego roku. Inspirowany w dużej mierze Twoją działalnością w sieci (choć akurat ten opis przeczytałem dopiero teraz).
Może nic nadzwyczajnego z tym debiutem, gdyby nie fakt, że za zimowe Tatry wziąłem się mając już 48 wiosen :-), a ogólnie za Tatry – trzy lata temu.
Pozdrawiam
Super! Bardzo ładny debiut, mój zimowy był na Kasprowym, po wypożyczeniu raków Kuźnicach :)
Wczoraj zdobyty Kościelec, wcześniej Zawrat i Świnica dzięki cennym opisom z bloga, dzięki wielkie ;)