Giewont zimą – trudności, opis szlaku, zdjęcia
Giewont jest bez wątpienia jedną z najbardziej popularnych gór w Polsce. W szczycie sezonu szlak przyciąga tłumy, a do wejścia na wierzchołek ustawiają się długie, nawet kilkugodzinne kolejki. A jak to wygląda zimą?
Najbliższy weekend znów miał należeć do halnego. Chmury, wiatr, trochę śniegu – ostatnio zawsze w dni wolne są w Tatrach kiepskie warunki. Tym razem, była jednak nadzieja na choć parę ładnych godzin w sobotni poranek.
Próbować to wykorzystać czy odpuścić? Dopiero co wróciłem z Czerwonych Wierchów, męczył mnie ból gardła, a jedynym pogodowym pewniakiem miała być walka z wiatrem. Z drugiej strony: lawinowa „jedynka”, temperatury w okolicy zera i przetarte szlaki. Wahałem się niemal do ostatniej chwili. Dopiero w piątek wieczorem postawiłem, że jadę.
Pod te warunki dobrze pasował mi Giewont. Trasa krótka, dobrze znana, w terenie przeważnie osłoniętym od podmuchów. A jeśli pogoda załamie się szybciej niż przewidują prognozy, zawsze można się w miarę łatwo wycofać.
Zimowe wejście na Giewont – parę przydatnych informacji
Tę górę zna niemal każdy. Nawet jeśli niezbyt siedzi się w tatrzańskich tematach, pewnie łatwo wymienić choć parę faktów. Że jest krzyż na szczycie, że są łańcuchy, że masyw ma kształt śpiącego rycerza, że w sezonie idzie się w tłumie, a potem stoi w długiej kolejce.
Jeśli ktoś lubi turystykę górską, na Giewoncie albo już był, albo prędzej czy później będzie. Najpewniej latem, być może w tłumie, który później zrazi go do tego pięknego szczytu. Są na szczęście sposoby, by tego całego zgiełku uniknąć. Jednym z nich jest wejście na Giewont w zimie.
W zimie jest inaczej. Pod śniegiem znikają kolory, oznaczenia szlaków, czasem nawet łańcuchy pod szczytem. Mrozy odstraszają przypadkowych turystów, zostają ci lepiej przygotowani, często bardziej przyjaźni i mający coś ciekawego do opowiedzenia. Zmienia się przebieg trasy, trzeba mieć więcej wiedzy, sprzętu, doświadczenia. Bardziej zwracać uwagę na prognozy pogody i zagrożenie lawinowe. Krótko mówiąc: jest trudniej. Ale i ciekawiej.
Ok, konkrety.
Najpopularniejsza trasa na Giewont prowadzi z Kuźnic, przez Halę Kondratową i jest oznaczona kolorem niebieskim. Wchodzi się na Kondracką Przełęcz, później skręca w prawo i rozpoczyna podejście w stronę kopuły szczytowej. Ostatnie 5 minut to niezbyt trudna wspinaczka z użyciem łańcuchów.
Zimą szlak niekoniecznie musi przebiegać tym wariantem. Do Hali Kondratowej niemal na pewno będzie podobnie, jednak później trasę należy dopasować do panujących warunków. Podejście na przełęcz jest zagrożone lawinami, więc alternatywna droga może prowadzić przez któryś z żlebów na południowych stokach masywu.
Latem, nie uwzględniając ewentualnych kolejek, na Giewont idzie się w obie strony około 6 godzin. W zimie ten czas będzie oczywiście zależał od warunków, ale dobrze założyć, że może być nawet kilka godzin dłuższy. Dla bezpieczeństwa, warto więc wyruszyć możliwe wcześnie rano.
Kwestia łańcuchów. Zimą żelastwo może (choć nie musi – ja miałem już różne przypadki) być pod śniegiem i trudne fragmenty będzie trzeba pokonywać bez sztucznych ułatwień. Na Giewoncie nie są one szczególnie trudne, jednak zdaję sobie sprawę, że dla niektórych te eksponowane odcinki mogą stanowić jeszcze większy problem niż latem.
Wybierając się zimą w wyższe partie Tatr, należy mieć bez sobą raki. Na Giewoncie uważam je za obowiązkowe. Polecam również czekan, choć wiele osób idzie bez niego, lub pomaga sobie kijkami (nie uważam ich jednak za alternatywę dla czekana, bo kije nie wyhamują ewentualnego upadku).
Co jeszcze? Ciepłe, nieprzemakalne buty, chroniące przez zimnem i wiatrem ubranie, co najmniej 2 pary rękawic, gogle lub okulary przeciwsłoneczne (przy ładnej pogodzie śnieg nieźle „daje po oczach”), mapa, latarka, folia NRC, naładowany telefon z zapisanymi numerami alarmowymi. Oraz oczywiście odpowiednia ilość jedzenia i picia.
Giewont w zimie – relacja z wejścia
Dojazd do szlaku
Zimą busy do Kuźnic zaczynają jeździć około 7-mej. Nie podam niestety od której dokładnie, bo sam wciąż tego nie wiem. Ostatnio, 3 razy jechałem tym samym busem, z tym samym kierowcą, o 3-ech różnych porach. Więc załóżmy po prostu, że chcąc wystartować możliwe wcześnie, w Zakopanem warto o tej 7-mej już być.
W sobotę wstaję tak, jak ostatnio: 3:45. Szybko się zbieram, pakuję graty i idę na dworzec. Z lekką niepewnością, bo o ile w tygodniu wcześniejszy zakup biletu nie był potrzebny, nie wiem, jak będzie z miejscami w weekendowych autobusach.
Celowałem w kurs o 4:58, ale ostatecznie wsiadłem do czegoś wcześniejszego. Miał startować o 4:40, ale się trochę spóźnił i wyruszyliśmy około 4:50. Obawy o bilet były słuszne – zająłem dosłownie ostatnie miejsce siedzące.
W Zakopanem wysiadam o 6:50 i ruszam w kierunku stanowiska z odjazdami do Kuźnic. Podobnie, jak parę dni temu, by zdążyć znów musiałem nieco podbiec. Wsiadłem, zamknął drzwi, pojechał. O 7:02 jestem na parkingu pod kolejką na Kasprowy. Można zaczynać.
Na Giewont z Kuźnic
Wieje. Na dobre miało zacząć dopiero koło południa, ale już teraz słyszę ten charakterystyczny szum i zauważam kołysanie drzew. Ciekawe, jak będzie wyżej? Dobrze, że chociaż jest dość ciepło. Myślę, że w Kuźnicach nawet lekko powyżej zera.
Z parkingu do początku szlaku jest może 100 metrów. Ruszam w stronę szlakowskazu i skręcam w prawo. Od teraz mam się trzymać koloru niebieskiego. Oczywiście na tyle, na ile dam radę go zauważyć, bo prędzej czy później (najpóźniej nad linią lasu) oznaczenia znikną pod śniegiem.
Szlak na Giewont zaczyna się od prostego podejścia szeroką, brukowaną drogą. Teraz bruk jest pod śniegiem, a podłoże nie jest śliskie, więc idzie się nawet łatwiej niż latem.
Po chwili docieram do rozdroża, gdzie niebieski szlak rozdziela się na dwa warianty: jeden prowadzi do hotelu PTTK Kalatówki, drugi go omija. Decyduję się na obejście, będące nieco krótszym wariantem. Nie uważam też okolic hotelu za jakieś szczególnie ciekawe miejsce. Później zresztą i tak go zauważam, gdy przechodzę lasem na skraju Polany Kalatówki.
Za polaną na dłuższą chwilę znikam w gęstym lesie. Szlak prowadzi zboczem wschodniej części grzbietu Długiego Giewontu. Ślad jest wyraźny, szeroki, bezpieczny. Póki co, nawet nie myślę o wyciąganiu raków.
Wkrótce las nieco rzednie, a ja dołączam do nartostrady, która wyprowadza mnie na Halę Kondratową. Znajduje się tu schronisko PTTK oraz rozgałęzienie szlaków: zielony prowadzi na Przełęcz pod Kopą Kondracką, niebieski na Kondracką Przełęcz (podobne nazwy, ale to różne miejsca), a później na Giewont. A przynajmniej tak jest w wersji w wersji letniej, bo jak się za chwilę okaże, dzisiejsza trasa Kondracką Przełęcz ominie.
Tutaj szalejący u góry wiatr już nie tylko słyszę, ale i zaczynam czuć. Odczuwalna temperatura spada, więc zasuwam dotychczas rozpiętą kurtkę i ruszam dalej przez Kondratową Dolinę.
Ścieżka trzyma się południowego stoku Giewontu, delikatnie nabierając wysokości. Roślinność staje się coraz rzadsza, a podłoże mniej równe. W końcu następuje skręt w stronę zbocza.
I tu zaczyna się główne odstępstwo od letniego przebiegu trasy. Zamiast trzymać kurs prosto, ku Kondrackiej Przełęczy, został wytyczony wariant przez Krówski Żleb – jeden z sześciu opadających w stronę Kondratowej Doliny. Nie jest to jednak jedyna słuszna trasa. Pamiętam, że gdy byłem na Giewoncie zimą 2 lata temu, podejście odbywało się innym żlebem, bliżej przełęczy. Mamy więc potwierdzenie tego, że faktycznie zimą trasy są dopasowywane do aktualnych warunków.
Teraz już zdecydowanie szybciej zdobywam wysokość. Zapas sił mam spory, więc zbytnio mnie to nie męczy, ale z każdą minutą jest coraz stromiej.
Przed wyjazdem trochę obawiałem się tego odcinka. Będąc parę dni wcześniej na Czerwonych Wierchach miałem okazję przechodzić przez oblodzone południowe zbocza. Podejście na Giewont także jest od południa, a słońce przez poprzednie dni równie mocno przygrzewało, więc spodziewałem się, że może być bardzo ślisko. Na wczorajszy dzień TOPR wydał nawet ostrzeżenia o oblodzonych stokach o południowej wystawie.
Obawy się jednak nie spełniły. Śnieg w żlebie jest twardy, ale nie śliski. Dobrze trzyma buty, więc dopiero, gdy nachylenie stoku jeszcze bardziej wzrasta, decyduję się zatrzymać i założyć raki. Kiedyś i tak będę musiał to zrobić, a tu przynajmniej przed wiatrem chroni mniej jeszcze kawałek głównej grani Tatr Zachodnich.
Oprócz mnie, żlebem podchodzą dwie osoby wyżej, oraz trójka poniżej. W porównaniu do tego, co dzieje się na tym szlaku w letnie weekendy – pustki.
Na wysokości Wielkiego Upłazu (trawiasta połać na południowym stoku góry), ścieżka skręca w lewo i zaczyna trawersować zbocze. Nachylenie się zmniejsza, ale idę teraz po sypkim, lekko zapadającym się śniegu, więc wcale nie uważam, by było tu łatwiej niż na wcześniejszym podejściu.
Gdzieś po drodze wyprzedziłem wspomnianą wcześniej dwójkę i teraz idę przed siebie za pojedynczym, szybko zawiewanym śladem. Dobrze widzę już Kopę Kondracką i Kondracką Przełęcz. Chyba jestem już nawet powyżej tej ostatniej.
W pewnej chwili po prawej stronie wyłania się kopuła szczytowa z wysokim krzyżem. Co? To już?! Jestem zaskoczony bliskością wierzchołka. Zimowy wariant trasy wyprowadził mnie ponad Wyżnią Kondracką Przełęcz. Stąd już całkiem niedaleko.
Zanim jednak zdecyduję się zaatakować szczyt, pora na krótką przerwę. Powyżej przełęczy nie ma już mowy o osłonie przed wiatrem. Siadam za jakimś większym kamieniem i wyciągam dodatkowe ubrania: na głowę kominiarka, dłonie do rękawiczek (do tej pory szedłem bez). Oprócz tego, w ręce ląduje czekan, który na pewno pomoże mi w pokonaniu ostatnich metrów.
Idę w stronę skał pchany zimnym, południowym wiatrem. Po chwili docieram do pierwszych, w połowie przysypanych łańcuchów. Nie ma konieczności sięgania po nie, więc po prostu przechodzę ponad leżącym na śniegu żelastwem. Skręt w prawo i zaczyna się najtrudniejszy fragment. Tu łańcuchy są łatwo dostępne i na pewno ułatwiłyby podejście.
Ja wolę jednak polegać na własnym sprzęcie. Od jakiegoś czasu, gdy mogę, to z łańcuchów nie korzystam – samodzielne pokonywanie trudności sprawia mi o wiele więcej przyjemności. Nie dotyczy to oczywiście takich szlaków, jak Orla Perć czy Czerwona Ławka. Tam niektóre fragmenty są zbyt strome, by bezpiecznie wspinać się bez asekuracji. Ale Giewont, czy nawet Rysy? Spokojnie można się obyć bez dodatków.
Śnieg jest zmrożony, więc po prostu idę wzdłuż skał. Jeden zakręt wygląda na trudny i straszy dużą ekspozycją, ale w praktyce i przy drobnej pomocy czekana, nie okazuje się zbyt dużym wyzwaniem.
Za nim znajduje się ostatnia prosta na szczyt. Jest stromo, ale bez przepaści po boku. Powoli nabieram wysokość, co jakiś czas wbijając dziób czekana nad sobą i podciągając się na nim. Perę minut później stoję już pod krzyżem.
U góry jest nas w sumie pięciu. Niewiele, więc każdy może znaleźć spokojne miejsce dla siebie. O dziwo, wieje tu słabiej niż przed podejściem na kopułę. Po chwili decyduję się nawet ściągnąć kominiarkę.
Patrzę na telefon. Jest równa 9:00, więc podejście od Kuźnic zajęło mi dokładnie 1:58 h. Przy szlakowym 3:15, całkiem niezłe tempo. Ale dziś trasa krótka, więc nie musiałem się oszczędzać. No i przede wszystkim, chciałem zdążyć przed nadciągającym pogorszeniem pogody.
Na wierzchołku spędzam około 15 minut. Spaceruję, podziwiam widoki, robię zdjęcia, zamieniam parę słów z innymi turystami. W końcu jednak wiatr robi się zbyt dokuczliwy. Zauważam też, że niebo jest już niemal zasłonięte chmurami. A jeszcze kilkadziesiąt minut temu było niemal całe błękitne!
Zejście do Doliny Małej Łąki
Z początku planuję zejść tak, jak latem. Aby zwiększyć przepustowość szlaku, na szczyt wytyczono 2 drogi: do wchodzenia (po prawej stronie, patrząc od przełęczy) oraz schodzenia (po lewej). Zimą aż tak to nie obowiązuje, ale skoro już te warianty istnieją, to czemu by się ich nie trzymać? Szczególnie, że widzę, iż ktoś już tamtędy schodził.
A przynajmniej próbował, bo po paru metrach ślad się urywa. No cóż, widocznie był ku temu jakiś powód. Skały są przysypane, pamiętam, że bywa tu stromo, więc sam nie będę się pchał w nieznane. Zawracam z zamiarem zejścia drugim wariantem.
Ze szczytu schodzi jednak za mną dwóch chłopaków. Mówię im, jak wygląda sytuacja: że ślad się kończy i trzeba wracać tak, jak się weszło. „A tam, zejdziemy” – słyszę w odpowiedzi. I faktycznie, schodzą bez większych problemów, a ja tuż za nimi, bo skoro na własne oczy zobaczyłem, jak to zrobić, to nagle i dla mnie stało się łatwe.
Po paru minutach docieram do miejsca, gdzie oba szlaki się łączą. Nie chcę wracać po własnych śladach do Kuźnic, wolałbym trasą przez Dolinę Małej Łąki. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, więc szkoda byłoby zmarnować okazję do poznania nowego terenu.
Zaczynam marsz w stronę Wyżniej Kondrackiej Przełęczy. Odchodzi z niej czerwony szlak w ku Przełęczy na Grzybowcu, który jednak na zimę jest zamykany ze względu na ochronę przyrody (co oczywiście nie znaczy, że nikt go nie używa – ślad był dość wyraźny).
Po dotarciu tam, idę jeszcze niżej, do Przełęczy Kondrackiej, skąd mam zamiar zacząć swoje zejście. Po drodze spotykam biegacza, z którym ucinam sobie krótką pogawędkę. Mówi mi, że nie widział żadnych śladów na żółtym szlaku, ale i tak zamierzam podejść i samemu się przekonać.
Ślad w sumie jest, choć już mocno zatarty. Na pewno nie z dzisiaj. Ale cóż, poniżej wyraźnie widzę miejsce, do którego mam dojść, stok wygląda na bezpieczny, więc decyduję się schodzić.
W bardziej osłoniętych od wiatru miejscach, faktycznie jestem w stanie iść za odcinkami butów. Gdzie indziej – jest ciężko, czasem muszę się nawet wracać i wybierać inne warianty, by znów natrafić na ślady.
Przez cały pierwszy fragment zejścia mam świetny widok na Wielką Turnię, będącą zakończeniem jednego z grzbietów Małołączniaka (na powyższym zdjęciu widoczna po lewej stronie). W ogóle, krajobrazy są tu rewelacyjne i zdecydowanie nie żałuję wyboru tego szlaku.
Im niżej, tym wyraźniejszy staje się ślad. Ale też trasa jest na tyle oczywista, że przy dobrej widoczności raczej nie sposób zabłądzić. Schodzę więc beztrosko, dodatkowo ciesząc się z faktu, że szalejący u góry wiatr niemal mnie już nie dotyczy.
Od pewnego momentu zaczynam spotykać podchodzące osoby. Najpierw dwójkę narciarzy, potem pieszą grupkę. Czyli jednak jest jakieś zainteresowanie tym szlakiem w zimie.
Odpowiadam na parę pytań dotyczących warunków i ruszam dalej. Niższe, bardziej płaskie partie doliny są już coraz bliżej. W końcu przekraczam linię lasu, gdzie decyduję się ściągnąć raki. Dalej nie spodziewam się już żadnych ambitniejszych odcinków.
W końcu wchodzę na Wielką Polanę Małołącką. Faktycznie jest całkiem duża, a do tego daje okazję do podziwiania ciekawych widoków. Obracając się za siebie, mogę zauważyć między inni Giewont z rzadko spotykanej perspektywy oraz wspomnianą wcześniej Wielką Turnię.
Na polanie zaczyna się również większy ruch turystyczny. Pojawia się sporo spacerowiczów, którzy cieszą się ładnym dniem i niekoniecznie planują ambitniejsze przejścia w wyższych partiach gór.
Pokonując polanę, kontynuuję marsz żółtym szlakiem. Chwilę później dołącza kolor niebieski, prowadzący z Przysłopu Miętusiego. Już niemal do końca idę gęstym lasem, a na ostatnim odcinku również przy Małołąckim Potoku. Całkiem przyjemna okolica, z łatwymi trasami oraz mniejszymi tłumami niż te znane z bardziej popularnych dolin.
Do końca trasy docieram po około 3 godzinach i 50 minutach marszu. Sporo ściąłem z czasu teoretycznego, ale i warunki były ku temu sprzyjające. Chciałem też zdążyć przed zapowiadanym pogorszeniem pogody. Po zejściu ze szczytu, niebo faktycznie było już niemal cały czas zasnute chmurami.
Powrót
Miejsce, gdzie kończy się żółty szlak nosi nazwę Gronik. Nie ma tu jednak wielkiego parkingu i czekających na turystów busów – obrazów, które dobrze znamy choćby z Palenicy czy Doliny Chochołowskiej. Chcąc dostać się na przystanek, trzeba dotrzeć do głównej drogi oraz przejść kilkaset metrów poboczem. Na szczęście busy jeżdżą często – ja czekałem tylko parę minut.
Dojazd do miasta zajmuje kolejnych kilkanaście. Tam standardowa przesiadka na kurs do Krakowa i zostaje już tylko czekanie na powrót do domu. Niestety, dziś miałem pecha. Zamiast zwyczajowych 2 – 2,5 godziny, zeszło grubo ponad 3. Weekendowe korki i powroty z ferii skutecznie spowolniły ruch w kilku newralgicznych miejscach.
Giewont zimą – podsumowanie wycieczki
To już piąta tatrzańska przygoda w tym roku. Pomimo początkowych obaw i niezbyt przyjemnego powrotu, cieszę się z decyzji o wyjeździe. Wycieczka się bez wątpienia udała, warunki były nadspodziewanie dobre, a szybka wspinaczka pozwoliła cieszyć się widokami przed nadejściem ponurych chmur i nasileniem wiatru.
Komu mógłbym polecić takie wejście na Giewont? Myślę, że to fajna opcja dla tych, którzy pragną skosztować nieco ambitniejszej zimowej turystyki. Szlak jest popularny, niezbyt długi i zazwyczaj szybo przecierany po opadach śniegu. Dla osób, które mają już za sobą parę ośnieżonych szczytów, umieją posługiwać zimowym sprzętem oraz nie boją ekspozycji, będzie to świetna okazja, by poznać tę górę z innej, niż ta promowana w mediach strony.
Poniżej zamieszczam przebieg trasy, którą w tym roku wchodziłem na szczyt oraz ogólną mapę przemierzonych szlaków (w wariantach letnich).
Wyrysowany przebieg wejscia to proszenie się o pogrzeb.
Wszystko zależy od warunków. Na Giewont zimą chyba nie ma jednej, uniwersalnej trasy, każda będzie mniej lub bardziej zagrożona.
To, co zaznaczyłem jest jedynie drogą, która była w użyciu tego dnia.
Wchodziłem dziś tą zimową drogą pod Giewont, jest bardzo stroma, ale idzie się pionowo w górę i szybko zdobywa wysokość.