Starorobociański Wierch zimą (plus Trzydniowiański, Kończysty i Ornak)
Mierzący 2176 metrów Starorobociański Wierch jest najwyższym polskim szczytem w Tatrach Zachodnich. Przez to, a także dzięki ciekawym widokom z wierzchołka, jest również jednym z częściej odwiedzanych. Choć oryginalnie nie planowałem na ten rok zimowego wejścia, dobre warunki sprawiły, że jednak postanowiłem pojechać i spróbować swoich sił.
Prognozy dla Tatr na parę nadchodzących dni były następujące: brak opadów, brak chmur, słaby wiatr. Do tego ciepło, nawet za ciepło, bo dodatnie temperatury niezbyt dobrze wpływają na stabilność pokrywy śnieżnej i zwiększają zagrożenie lawinowe.
Mimo tego ostatniego, warunki bardzo dobre i można śmiało jechać w Tatry. A skoro już postanowiłem, że tej zimy będę tam sporo działał, to staram się nie przepuszczać zbyt wielu okazji.
Pytanie tylko, gdzie się wybrać tym razem? W planach mam jeszcze Szpiglasowy Wierch, jednak tam przy lawinowej „dwójce” nie odważę się iść – zbyt niebezpieczna trasa. To może Zadni Granat, Bystra, Starorobociański lub Jarząbczy. Ale czy tam już zdążyli przetrzeć szalki? Nie pada dopiero od dwóch dni, więc w sieci nie ma jeszcze wiele raportów.
Czytam co się da, pytam znajomych i nieznajomych, piszę maile do schronisk. W końcu zdobywam informację, że w piątek kilka osób szło na Starorobociański Wierch od Trzydniowiańskiego. Ok, to decyzja podjęta: też się tam przeję. Wejdę tą samą trasę i jak się będzie dało, to zejdę przez Ornak. A jeśli nie, wrócę po własnych śladach.
Na Starorobociański Wierch zimą – szlaki, zagrożenia, logistyka
Wierzchołek Starorobociańskiego Wierchu leży na głównej grani Tatr Zachodnich. Przebiegający przez niego czerwony szlak, wyznacza dwie drogi zdobywania szczytu:
- od Kończystego Wierchu, po północno-zachodnim zboczu: trasa mniej stroma, ale nieco dłuższa.
- od Siwego Zwornika, po wschodnim zboczu: mniej do przejścia, choć stromiej i z nieco większą ilością przewyższeń.
Do obu wymienionych powyżej punktów trzeba oczywiście jakoś dojść. W pierwszym przypadku będzie to przez Trzydniowiański Wierch, w drugim najprawdopodobniej przez Ornak (szlak na Siwą Przełęcz przez Starorobociańską Dolinę zimą uchodzi za mocno zagrożony lawinami). Jeśli nie śpi się w schronisku, trzeba doliczyć też przejście Doliną Chochołowską lub Kościeliską.
Po dodaniu wszystkiego, robi się z tego całkiem długa wycieczka, którą przy krótkich zimowych dniach warto mądrze zaplanować. Opcji jest kilka i najlepiej dobierać je pod panujące warunki i możliwości. Osobiście preferuję wyruszenie możliwie wcześnie rano, chodzenie przy sprzyjających warunkach (brodzenie w głębokim śniegu na pewno znacznie spowolni marsz i uszczupli zapas sił), a także posiadanie kondycji pozwalającej chodzić nieco szybciej niż czasy podawane na mapach i drogowskazach.
Warto mieć na uwadze, że zbocza Starorobociańskiego Wierchu są zagrożone lawinami. Są strome i dość gładkie, więc w pewnych warunkach po prostu lepiej odpuścić i wybrać się na coś bezpieczniejszego. Sztywnej granicy nie ma, ale dla mnie to góra maksymalnie na „dwójkę” i to tylko w warunkach, gdy zbocza, którymi zamierzamy się poruszać nie będą w komunikacie lawinowym na liście niekorzystnych wystaw.
Do innych zimowych zagrożeń należą na pewno wiatr (po wyjściu na Trzydniowiański Wierch lub Ornak będzie się przez wiele godzin przebywać w odsłoniętym terenie) oraz możliwość utraty orientacji przy kiepskiej widoczności i nieprzetartym (lub zawiewanym) szlaku.
W temacie sprzętu: spokojnie wystarczą raki i czekan turystyczny. Nie ma tu żadnych szczególnie stromych podejść i wymagających odporności psychicznej, groźnych ekspozycji. To dość łatwa góra, tyle że nie aż tak łatwo dostępna i obarczona typowymi dla zimowych Tatr zagrożeniami.
Starorobociański Wierch w zimie – relacja z wejścia
Dojazd do Doliny Chochołowskiej
Tym razem postanowiłem zorganizować dojazd nieco inaczej. Wiedziałem, że w weekend Tatry zaleją tysiące turystów. Nie posiadając wcześniejszej rezerwacji, mógłbym mieć problem z dostaniem się na pokład porannych autobusów.
Z drugiej strony, widziałem w internecie (na górskich grupach Facebook-owych) parę ogłoszeń w stylu „jadę w góry, mam wolne miejsca w samochodzie”. Część z nich dotyczyła również wyjazdów z Krakowa o pasujących mi godzinach. Napisałem do zamieszczającego, wymieniłem parę informacji i chwilę później miałem zaklepane miejsce.
Dzięki rezygnacji z autobusu, mogłem wstać niemal godzinę później. Z łóżka wychodzę więc około 4:30 i pakuję potrzebne rzeczy. Mogę nawet bez pośpiechu zjeść niewielkie śniadanie. Jestem umówiony o 5:30 przy głównej drodze niedaleko mojego osiedla.
W aucie jest na czterech: jedna para i dwóch solistów. Każdy o odmiennych celach. Ja wysiadam na dworcu, reszta jedzie na parking do Kuźnic. Autem oczywiście poszło o wiele szybciej. Mimo późniejszego startu, byłem w Zakopanem kilka minut przed autobusem, którym przeważnie jeżdżę.
Na przesiadkę do Doliny Chochołowskiej czekam tylko kilka minut. Busik jest niemal pełny, na dworcu też spory ruch. Szykują się niezłe tłumy na szlakach.
Wejście na Trzydniowiański Wierch
Na Siwą Polanę docieram po kilkunastu minutach. Kupuję bilet wstępu do parku narodowego i rozpoczynam wędrówkę. Jest 7:32, więc zostało mi niemal 10 godzin do zachodu słońca. W takich warunkach powinienem zdążyć bez najmniejszych problemów.
Podobnie, jak w przypadku relacji z zimowego wejścia na Wołowiec, pominę odpis przejścia przez tą prawdopodobnie najpopularniejszą z tatrzańskich dolin. Było ciepło i słonecznie, a liczba napotkanych ludzi niewiele różniła się o tej spotykanej o innych porach roku – tyle w temacie Chochołowskiej.
Gdy mam za sobą 6 kilometrów i nieco ponad godzinę marszu, trafiam na rozdroże, gdzie zaczyna się czerwony szlak prowadzący na Trzydniowiański Wierch. Podobnie, jak kilka innych osób, skręcam w lewo i zaczynam podejście.
Pierwsze kilkaset metrów jest łagodne, jednak już stąd dobrze widzę, że zaraz zacznie się intensywne nabieranie wysokości. Pamiętam zresztą z letniego wejścia, że to jedno z najbardziej stromych podejść, jakie spotkałem w Tatrach Zachodnich.
Po paru minutach idę już pod górę. Ślad jest wyraźny, a zmrożony śnieg zapewnia wystarczającą przyczepność. Raki póki co zostają w plecaku, a ja skupiam się jedynie na tym, by nie przesadzić z tempem i nie spalić tu zbyt wielu sił.
Podejście zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Do „zrobienia” jest niemal 700 metrów w górę. Nic dziwnego, że ten, niemający nawet 3-ech kilometrów odcinek, oszacowano na dobre 2 godziny. W ramach przerw warto czasem odwracać się za siebie – ładnie widać Dolinę Chochołowską i otaczające ją wzniesienia.
W końcu zbocze łagodnieje. Przerzedza się również las, przez co wydostaję się z cienia i po raz pierwszy zaczynam czuć, że jest mi zbyt ciepło. Dziwne, przeważnie zimą pragnąłem tego słońca. Teraz widzę w nim wręcz problem.
Sięgam po okulary przeciwsłoneczne, a twarz smaruję kremem z filtrem UV. Pora też uzupełnić płyty. Dziś będę ich pewnie potrzebował bardziej niż na poprzednich wycieczkach.
Przed sobą mam jeszcze chwilę kluczenia między drzewami, a później wydostaję się już na otwartą przestrzeń. Latem byłoby tu jeszcze pełno kosodrzewiny, ale dziś leży przysypana grubą warstwą śniegu.
Otaczają mnie góry. Widoczność jest wyśmienita, więc dobrze widzę już niemal całą trasę, którą będę chciał przebyć. Przed sobą mam Trzydniowiański Wierch, za nim łatwo dostrzec Kończysty, a jeszcze dalej mój główny dzisiejszy cel – Starorobociański Wierch. Po lewej stronie mam grzbiet Ornaku, a po prawej Wołowiec i skaliste piramidy Rohaczy.
Do Trzydniowiańskiego mam jeszcze jednak kawał drogi. Zanim osiągnę szczyt, muszę podejść na dwie niewielkie, lokalne kulminacje. Nie sprawiają wielkiego problemu, mógłbym je nawet uznać za miły odpoczynek po wcześniejszym, o wiele bardziej wymagającym podejściu.
Coraz bardziej przeszkadza mi słońce. Odczuwalna temperatura sięga pewnie kilkunastu stopni. Aż zaczynam mieć nadzieję, że wyżej choć trochę schłodzi mnie wiatr. Zatrzymuję się, ściągam kurtkę i zawiązuję wokół pasa. Chętnie zrobiłbym to samo z polarową bluzą, ale niestety, nie mam jej już gdzie zmieścić (20-litrowy plecak w zimie nie pozostawia zbyt dużo wolnego miejsca).
Do szczytowej tabliczki docieram niemal punktualnie o 10-tej, po niecałych 2,5 godzinach marszu. Nie spieszyłem się, a wygląda na to, że i tak udało mi się już ściąć sporo czasu z wartości „szlakowej”.
Poświęcam chwilę na podziwianie widoków. Za sobą, na północy, mogę oglądać między innymi ciekawy masyw Kominiarskiego Wierchu, rozlegle tereny Podhala i parę beskidzkich pasm. Z kolei na południu wyraźnie widzę ścieżkę na Kończysty Wierch, a także wiele innych szczytów Tatr Zachodnich.
Zielonym szlakiem na Kończysty Wierch
Ten fragment wymaga paru niewielkich podejść i zejść oraz jednej, nieco dłuższej wspinaczki na koniec. Najpierw wytracam odrobinę wysokości schodząc z północnego wierzchołka Trzydniowiańskiego Wierchu. Mijam odejście czerwonego szlaku ku Dolinie Jarząbczej, po czym wchodzę na wierzchołek południowy. Wznosi się o parę metrów wyżej niż pierwszy, więc można uznać za nieco dziwne, że tabliczka szczytowa znajduje się akurat na tym niższym.
Później znowu lekkie zejście, po którym zaczyna się trawers Czubika. Wytyczona ścieżka przebiega jego zachodnim zboczem. Nie jest zbyt eksponowana, ale zmrożony, lekko śliski śnieg sprawia, że w pewnym momencie zatrzymuję się i zakładam raki.
W kilku miejscach mogę zauważyć wyraźny ubytek pokrywy śnieżnej spowodowany niedawnymi wiatrami oraz obecną odwilżą. Gdzieniegdzie przebijają się nawet brązowe kępki trawy.
Za Czubikiem schodzę na Dudową Przełęcz, po czym rozpoczynam niemal 200-metrowe podejście ku szczytowi Kończystego Wierchu. Szlak biegnie coraz dalej od urwistego, wschodniego zbocza góry. Nie jest bardzo stromo, ale i tak mocno zwalniam.
Pojawiają się pierwsze oznaki wiejącego powyżej wiatru. Miejscami ślad jest zawiany, a ja trafiam w odcinki, gdzie zdarza się zapadać nawet na kilkanaście centymetrów. Z drugiej strony, podmuchy przyjemnie schładzają mój organizm, rozgrzany tym nietypowym na środek zimy słońcem.
W końcu osiągam wierzchołek. Najbardziej podobają mi się zachodnie widoki na Jarząbczy Wierch i Jakubinę, której strome zbocza spokojnie mogłyby wpasować się gdzieś pomiędzy skaliste sylwetki Tatr Wysokich. Na wschodzie dominuje natomiast piramida Starorobociańskiego Wierchu, który za chwilę będzie moim kolejnym celem.
Zimowe wejście na Starorobociański Wierch
Robię krótką przerwę, po czym ponownie zakładam przewiązaną w pasie kurtkę i rozpoczynam marsz w stronę Starorobociańskiego. Do tej pory miałem przed sobą jakichś ludzi, ale oni wciąż odpoczywają na Kończystym, więc wygląda na to, że będę prowadził.
Nie jest to jednak żaden problem. Ślad jest wyraźny, a nawet gdyby nie był, to i tak wiedziałbym gdzie iść. Przed sobą mam coś, co wygląda na wielką piramidę – muszę po prostu dostać się na jej szczyt.
Pierwszy kawałek to krótkie zejście ku Starorobociańskiej Przełęczy. Później jest dość płasko, łagodnym trawersem po słowackiej stronie granicy. Z czasem jednak nachylenie stoku narasta, aż przechodzi w bardziej wymagające podejście, które trwać będzie aż do szczytu.
Do pokonania znów mam około 200 metrów w pionie. Nachylenie nie przeraża, ale i tak dla pewności sięgam po czekan – dziś po raz pierwszy. Przez większość czasu idę po czyimś śladzie, choć czasem zdarzają mi się odstępstwa. Tu (przy dobrej widoczności) na prawdę nie ma jak zabłądzić.
Zauważam wychodzących od drugiej strony ludzi. Ich podejście jest nieco bardziej wymagające: krótsze lecz o większym nachyleniu. Całkiem ładnie widać, jak pną się po zboczu na tle odległych szczytów Tatr Wysokich.
Niedługo później spotykamy się na szczycie. Dziś jest tu sporo ludzi. Na szczęście wierzchołek jest dość rozległy, więc dla wszystkich znajdzie się miejsce.
Tu są zupełnie inne warunki niż jeszcze kilkadziesiąt metrów niżej. Słońce nadal grzeje, ale pojawia się silny, porywisty wiatr, który momentalnie obniża odczuwalną temperaturę. Biorąc pod uwagę, że ciągle narzekam na kaszel i ból gardła, raczej nie posiedzę tu zbyt długo. Niżej są równie fajne widoki, a pogoda bardziej przyjazna.
Na chwilę jednak zostaję. Chodzę po szczycie, odwiedzając również jego mniej zatłoczoną, opadającą ku Słowacji część. Szlaku tam niby nie ma, ale i tak zauważam w dole jakichś ludzi, chyba z nartami.
Starorobociański Wierch to bardzo dobry punkt widokowy. Jego wspomniane wcześniej „głębokie” położenie sprawia, że niemal w każdym kierunku roztaczają się ciekawe panoramy. Przy dzisiejszej pogodzie, w samym Tatrach mogę podziwiać pewnie ze sto szczytów. Na nich się jednak nie kończy. Na południu mam Niżne Tatry, po Polskiej stronie łatwo zauważyć między innymi Babią Górę i Pilsko. Zdecydowanie, jest co oglądać!
Zejście na Siwy Zwornik
Gdy już wystarczająco zmarznę, decyduję się schodzić. Co dziwne, już po paru minutach znów jest mi tak ciepło, że ściągam zbędne ubrania i rozsuwam zamki w pozostałych.
Zejście w stronę Siwego Zwornika jest bardziej strome niż to od Kończystego Wierchu. Muszę też uważać na śnieg, który robi się coraz bardziej mokry. Górujące słońce zaczyna go coraz szybciej topić, nieco zwiększając lokalne zagrożenie lawinowe. Momentami zapadam się w tę ciężką i lepką substancję nawet na 20-30 centymetrów. Gdzieś w głowie zaczyna się lekka obawa o przemoczenie butów.
Do tego ostatniego na szczęście nie dochodzi. Gdy największa stromizna już za mną, ścieżka znów robi się twarda i dobrze przetarta. Idę teraz blisko stromej, północnej ściany Starorobociańskiego Wierchu, mogąc podziwiać kilkusetmetrowe urwiska i wystające ponad nie śnieżne nawisy.
Dotarcie do Siwego Zwornika zajmuje mi około pół godziny. To niezbyt wybitny i równie mało ciekawy szczyt, ale i tak jest dość ważnym miejscem w okolicy. Krzyżują się tu szlaki prowadzące na Starorobociański, Bystrą i Ornak. Teraz, paru ludziom służy też za miejsce odpoczynku przed dalszą wspinaczką.
Zastanawia mnie stan szlaku na Błyszcz i Bystrą. Od Siwego Zwornika widzę jakieś pojedyncze ślady, ale nie wiem, jak daleko prowadzą. Przez ostatnie godziny nie widziałem też ani jednej osoby, która szła by w tamtym kierunku. Przez moment nawet rozważam, czy samemu nie podejść i sprawdzić (pewnie zajęłoby 2 – 2,5 godziny w obie strony), ale jednak odpuszczam, głownie ze względu na kurczące się zapasy wody i niekorzystny wpływ słońca na sytuację lawinową.
Przejście przez grzbiet Ornaku
Zejście z Siwego Zwornika niespodziewanie okazuje się najtrudniejszym technicznie odcinkiem dzisiejszej wycieczki. Miejscami jest stromo, wąsko i z umiarkowaną ekspozycją po prawej stronie. Sięgam po czekan i schodzę powoli, by nie pośliznąć się na coraz gorzej trzymającej raki nawierzchni.
Po kilkunastu minutach przeszkodę mam za sobą i docieram do Siwej Przełęczy. Odchodzi stąd czarny szlak prowadzący przez Starorobociańską Dolinę. Przeważnie, ze względu na duże zagrożenie lawinowe, nie jest używany zimą, jednak dziś wygląda na przetarty. Mimo to, decyduję się trzymać oryginalnego planu i schodzić przez Ornak do Doliny Kościeliskiej.
Grzbiet Ornaku jest dość długi i obfituje w lokalne kulminacje. Należą do nich kolejno: Kotłowa Czubka, Zadni Ornak, Ornak i Suchy Wierch Ornaczański. Żadna z nich nie jest szczególnie wybitna, jednak na całym odcinku trochę przewyższeń się uzbiera. Wędrówka jest jednak generalnie dość łatwa i śmiało można skupić się na podziwianiu widoków.
Najciekawszym odcinkiem jest skalisty wierzchołek Ornaku (znanego też pod nazwą Pośredni Ornak). Wymaga nieco większej ostrożności i kilkukrotnego użycia rąk, ale sprawia też sporo frajdy. Można ten fragment co prawda objeść trawersem po lewej stronie, ale osobiście nawet nie rozważałem takiej opcji – mam raczej tendencję do zaliczania każdej dodatkowej atrakcji po drodze, niż omijania czegokolwiek.
Za Suchym Wierchem powoli docieram do krańca grzbietu. Przede mną wyrasta robiąca spore wrażenie ściana Kominiarskiego Wierchu, a ścieżka skręca w prawo i zaczyna się strome zejście ku Iwaniackiej Przełęczy. Na szczęście, ten fragment znajduje się w cieniu, więc pokrywa śnieżna nie jest nadtopiona, co pozwala na szybsze i pewniejsze zejście. Mimo to, i tak dla pewności sięgam po czekan.
Po tym dość długim, mocno nachylonym odcinku docieram do granicy lasu. Stąd na Iwaniacką Przełęcz już tylko parę minut w łatwym terenie.
Z Iwaniackiej Przełęczy na Halę Ornak
Na przełęczy trafiam na dość liczną grupę turystów. Nie wyglądają jednak na chcących zapuszczać się wyżej. Raczej jest to forma krótkiego spaceru pomiędzy dolinami albo popołudniowego wypadu z jednego z pobliskich schronisk.
Przełęcz ma postać niewielkiej polany otoczonej lasem. Stąd też świetnie widać Kominiarski Wierch. W przeszłości był nawet szlak prowadzący na jego szczyt. Niestety, w roku 1988 został zamknięty ze względu na ochronę przyrody.
Skręcam w prawo i rozpoczynam zejście ku Dolinie Kościeliskiej. Ścieżka początkowo prowadzi mnie przez las. Idzie się wygodnie – nie jest ani stromo, ani ślisko. Później, drzewa powoli rzedną i pojawiają się widoki na kilka ośnieżonych szczytów..
W międzyczasie dociera do mnie, że jest realna szansa być z powrotem w Zakopanem na 16-stą. Co prawda, z moją poranną ekipą byłem umówiony na przejazd w jedną stronę, ale myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko wspólnemu powrotowi. Piszę SMS do kierowcy i faktycznie, może coś z tego będzie. Zdzwonimy się, gdy oni wrócą ze swojej trasy.
Niżej idę jeszcze chwilę wzdłuż potoku, przechodzę przez 2 mostki i w końcu docieram na Małą Polanę Ornaczańską, gdzie znajduje się popularne schronisko. Dziś jest pod nim co najmniej kilkadziesiąt osób.
Przejście przez Dolinę Kościeliską
Przyznam, że to jedna z moich ulubionych tatrzańskich dolin. Choć często bywa zatłoczona, ma wiele urokliwych miejsc i zakątków, co sprawia, iż wolę ją o wiele bardziej niż sąsiednią Chochołowską.
Szlak prowadzi identycznie, jak jego letni wariant. Niemal całą trasę idę przy potoku Kirowa Woda. co jakiś czas mijając ciekawe formacje skalne i przekraczając kamienne mostki. W dolinie swój początek ma również kilka szlaków prowadzących do paru udostępnionych turystycznie jaskiń. Mi szczególnie podoba się oznaczona kolorem czerwonym trasa przez Jaskinię Mylną, którą zwiedza się bez przewodnika i polegając na własnym oświetleniu.
Choć nie spodziewałem się tu żadnych trudności, dolina mnie zaskakuje. Droga jest tak śliska, że po chwili ciągłego ślizgania się i walki o równowagę, decyduję się ponownie założyć zdjęte przy schronisku raki. Dobra decyzja, dzięki której mogę poruszać się nawet dwukrotnie szybciej niż otaczający mnie tłum.
Powrót do Krakowa
Na parkingu przy wejściu do doliny jestem parę minut po 15-stej. Bus już stoi, więc po prostu wsiadam i czekam aż zapełni się do ostatniego wolnego miejsca. Dziś nie zajmuje to dużo czasu. Ludzi w dolinie było dziś tak wiele, że już po kilku minutach jestem w drodze na dworzec.
Jadąc dogrywam szczegóły wspólnego przejazdu. Na szczęście, reszta kończy swoje przejścia w podobnych godzinach, więc pod dworcem czekam tylko kwadrans. W końcu wsiadam do komfortowego kombi i zadowolony, że nie muszą dziś korzystać z przepełnionych autobusów, rozpoczynam powrót do domu. Taniej, wygodniej i na pewno w milszej atmosferze.
Podsumowanie wycieczki
7 godzin i 32 minuty. Tyle zajęło mi całe zimowe wejście na Starorobociański Wierch i powrót przez Ornak. Znów pobyłem chwilę w moich ulubionych górach, zdobyłem szczyt w nowych okolicznościach i poznałem kilku fajnych ludzi. Nie mogę więc nie być zadowolonym z tego wyjazdu.
Pod względem trudności, myślę, że było to jedno z moich najłatwiejszych przejść. Ciepło, w większości bezwietrznie, ze świetną widocznością, dobrze przetartymi szlakami i dość niskim zagrożeniem lawinowym. Doskonałe warunki, by uczyć się zimowej turystyki lub zapuszczać w miejsca, gdzie w mniej sprzyjających okolicznościach dotrzeć by się nie dało albo byłoby to bardziej niebezpieczne.
Dla kogo więc zimowy Starorobociański Wierch? Przy pogodzie takiej, jak dziś, w sumie dla każdego średnio-zaawansowanego turysty, który ma już nieco doświadczenia w tatrzańskich wędrówkach o tej porze roku. Oraz oczywiście posiada wystarczająco dobrą kondycją, by pokonać tę, mimo wszystko, dość długą i mającą ponad 1600 metrów przewyższeń trasę.
Na koniec mapa przejścia (wersja letnia, ale akurat w tym przypadku zimowa nie różni się zbyt wiele).
Hej!
Niesamowite, ale to z nami spotkałeś się na szczycie:) Szliśmy w odwrotnym kierunku. Wycieczka była super. A pogoda w ten weekend idealna! Do zobaczenia nastepnym razem na szlaku :)
No proszę, jaki ten świat mały.
Faktycznie, pogoda taka, że kto nie korzystał, niech żałuje :)
Pozdrawiam i życzę samych udanych wycieczek!
Super trasa i bardzo fajny opis. W ostatnią sobotę (8-2-2020) zrobiłem trasę wylot Doliny Chochołowskiej – Grześ – Rakoń – Wołowiec szczyt i spowrotem tym samym szlakiem. Już pod Grzesiem dało się pościągać większość warstw z siebie, a że Słońce paliło cały dzień i nie było wiatru po prostu chodziłem bez koszulki. Z twojego opisu i zdjęć wynika, że chyba miałeś podobne warunki. Krem przeciwsłoneczny i to jeszcze zimą? Przecież organizm najbardziej potrzebuje UVB w tym okresie (suplement witaminy D3 nigdy w pełni nie zastąpi Słońca). Zachęcam uświadomić się jaki skład mają „kremy z filtrem”, i że w kontakcie ze Słońcem to te związki są kancerogenne. I to nie jest moja opinia, ale nieprzychylne producentom kremów, konowałów i wszelakim przywrom żerujących KOSZTEM naszego zdrowia, fakty. Przy kącie padania Słońca, teraz w okolicach 25-30 stopni (na stronie astronomia,Żagań jest nawet kalkulator położenia Słońca) w wyższych górach Słońce ma już pełną moc. Co 300m przewyższenia UV rośnie dodatkowo o 4%, więc na takim Wołowcu czy Jarzabczym jest dodatkowo około 20% więcej promieniowania. Słońce, jak wiadomo, góruje teraz około 11:50, a przed południem niebieska barwa Słońca jest bardzo zdrowa. Z resztą w oku mamy receptory czułe na światło słoneczne, więc zakładanie okularów przeciwsłonecznych to pozbawianie się tych niezbędnych, i niestety dla mafii farmaceutyczno-lekarskiej – darmowych częstotliwości. Oczywiście nie wolno wpatrywać się w Słońce, jeżeli jest później niż około 45 minut po wschodzie i 45min przed zachodem. Jest sensowna książka – „Słońce – światło, które leczy”, którą powinien przeczytać każdy wyznawca „kremów z filtrem”. Nie oceniam oczywiście ludzi, którzy przez szeroko rozumiany system zostali oszukani. Być może w Himalajach czy Andach ochrona przed Słońcem jest niezbędna. Natomiast przy szerokości 50stopni N w miesiacu: luty czy październik to dla mnie głupota. Głupota w momencie gdy ktoś o czym nie wie, nie chce wiedzieć i opowiada głupoty, bo sprzedajny konował coś twierdził. Z resztą nawet jak w najgorszym wypadku na drugi czy trzeci dzień będzie „schodziła skóra” to mamy już ochronę. Naturalną, darmowa, i na pohybel systemowi, który jak tylko może stara się przekonać, że Słońce jest rakotwórcze. ***** system i umilać życie ludziom, którzy za pieniądze chcą zarobkować KOSZTEM naszego zdrowia. Oczywiście szanować prawdziwych lekarzy, którym kasa nie przesłoniła jeszcze resztek człowieczeństwa. Dr Hubert Czerniak dla przykladu. Wszystkiego dobrego
Hej, dzięki za komentarz (pozwoliłem sobie wyciąć wulgaryzmy). Trochę ciekawej wiedzy, ale niestety, nie czuję się na siłach, by się do tego odnieść. Zdaję sobie sprawę, że temat produktów farmaceutycznych jest obecnie gorący i budzi kontrowersje. Z jednej strony łatwo zauważyć, że duże firmy bardziej wolą sprzedawać niż pomagać, ale z drugiej jest też masa ludzi, którzy budują swój biznes na alternatywnych podejściach do medycyny. Co jest słuszne? Ciężko stwierdzić bez naprawdę dobrej znajomości tematów. A tego niestety 99% ludzi nie ma, w tym i ja.
Co do kremów. Cóż, nieraz mnie już przypiekło i później skóra schodziła, więc jak idę czy jadę w trasę, gdzie będę przez dłuższy czas w pełnym słońcy to smaruję co wrażliwsze części ciała. Zimą w górach też często mam przy sobie, choć akurat w tym sezonie jeszcze nie używałem.
Pozdrawia serdecznie,
Michał.
Hej, bardzo przydatny opis trasy! Planuję skorzystać w najbliższym czasie.
Jedno pytanie, czy przełęcz Iwanicka nie jest przepadkiem też dość mocno narażona na lawiny?
Pozdrawiam :)
Cześć!
Odpowiem Ci na podstawie danych, którymi ja dysponuję. Szlak od strony Doliny Chochołowskiej raczej nie przecina żadnego z torów lawinowych. Szlak od Kościeliskiej przecina w pewnym momencie jeden tor na wschodnim zboczu Ornaka.
Ale to tylko teoria. W praktyce zimą wszystko zależy od warunków danego dnia. Śnieg, wiatr, temperatury, historia pogody z poprzednich dni, itd. Jest śnieg – może zejść lawina, więc ostrożności nigdy za wiele.
Super opis, super wyprawa. Bardzo Ci dziękuję za ten i wszystkie inne opisy i porady. Juz kilka razy mi sie przydały. Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia na szlaku.
Bardzo dziękuję za ten i wszystkie inne opisy, wpisy, porady, zdjęcia, relacje. Robisz kawał świetnej roboty. Zawsze solidna i konkretna porcja informacji. Jestem pod ogromnym wrażeniem (wyczynów i opisów ;-). Jestem tu coraz częstszym gościem i na pewno będę jeszcze częściej. Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia w Tatrach.
Dzięki za opinię! Życzę miłego czytania oraz samych sukcesów w górach :)
Ja przestrzegam, żeby tego szlaku nie lekceważyć. Z Twojego opisu ta trasa wygląda na fajną przygodową wycieczkę, a moim zdaniem jest to trasa wymagająca zimą – nie tylko kondycji ale i odpowiedniego sprzętu. Niech nikt tam się nie pcha, kto nie ma obycia z rakami i czekanem. Byłam z koleżanką w sobotę – warunki bardzo dobre, pogoda dopisała. Problem pojawił się nieoczekiwanie ( jak zwykle ) przy zejściu z Ornaku. Koleżanka była już na tym szlaku i sama stwierdziła, że normalnie to już byśmy szły trawersem w dół, ale ślady przed nami prowadziły po grzbiecie jeszcze dalej do przodu. No więc szłyśmy po śladach. W pewnym momencie dopadło ją zwątpienie, bo ślady były bardzo przewiane, urywały się momentami, dawały ostro, stromo w dół. Ja zażartowałam niby czy nie będzie kurczę przypadku jak ze żlebem Drege’a – no i zrobiło się poważnie. Było koło 16tej. Postanowiłyśmy zawracać. Śnieg był momentami po uda, schodzenie było ciężkie ale powrót do góry -makabryczny. Zauważyłyśmy, że po naszych śladach szli kolejni i wkrótce była już przy nas niezła grupka – tak jak i my – w opałach. Tyle, że razem w kupie siła, więc morale wzrosło. Ostatecznie nie wracaliśmy do góry, bo było to zbyt wyczerpujące tylko odbiliśmy skosem w prawo,w dół. Faceci torowali, więc niby za nimi miałyśmy łatwiej – ale nie aż tak znowu dużo łatwiej żeby było jakoś szczególnie lżej. Ogólnie męczarnia, śnieg spowalniał strasznie plus powalone kłody. I tak nie dotarliśmy ostatecznie do właściwego szlaku, zejście było wykańczające. Dobrze że była lawinowa 1, w przeciwnym wypadku nie wiem jak by się to skończyło, stromizna była taka, że śnieg się zsuwał, konsystencja cukru miejscami. Mieliśmy zapasy jedzenia i picia, były czołówki, odpowiednie ubranie ale nocowanie w górach przy minus 12 dla amatora to już nie są przelewki, kiedy organizm jest już wypompowany z sił. A tego dnia było wyjątkowo ciepło. Na oparach ok 17 byłam na dnie doliny i trzeba było się jeszcze podciągnąć na pałę do żółtego szlaku w kierunku Iwanickiej Przełęczy. Ja byłam wykończona, świadomość tego, że zaraz zapadnie zmrok a ja prawie już opadłam z sił po całym dniu – masakra. Wiedziałam, że musimy dojść do szlaku, do schroniska za wszelką cenę. W sumie uratowało mnie to, że byłam w grupie i że kondycja +/- może nie najlepsza, ale jednak była. Moje amatorskie bieganie dało mi fory w nogach, serce i płuca dawały radę. Jednak narastającego zmęczenia nie da się pokonać, jak już się spali nogi po drodze. Nie ma przebacz. Nawet mój aktywny trybu życia na co dzień ( rower, bieganie, pływanie ) nie pomógł. Miałam obycie z ostrym wysiłkiem, pod tym względem miałam fory. Ale wiem co to jest ściana dla biegacza w maratonie. Jak spalisz się po drodze to upadniesz tuż przed metą i będziesz się czołgać. Obawiałam się właśnie tego, że po konkretnym kryzysie mogę nie mieć sił, żeby wstać. A w drodze do schroniska raz mi się same nogi złożyły – dziwne uczucie, kiedy nogi odmawiają posłuszeństwa. Nawet to, że byłam z osobą która zna ten szlak nie uchroniło nas przed zejściem z trasy – może to było raptem kilkadziesiąt metrów w bok? Nie wiem jak to możliwe, że przeoczyłyśmy zejście. Z drugiej strony nie byłyśmy jedyne, które popełniły ten błąd. Nie wiem czy tego dnia byłyśmy pierwsze w kierunku Iwanickiej?Wyglądało tak że faktycznie wszyscy wchodzili na Starorobociański od strony Kończystego, nikt nie wchodził od strony Ornaku i nie było świeżych śladów, a ze Starorobociańskiego wszyscy schodzili do doliny w kierunku Chochołowskiej Nie polecam nikomu tej trasy zimą na pierwszy raz. Na pewno nie solo. Starorobociański bez czekana, raków to już jest ryzykowna sprawa. Zejście może być bardziej problematyczne niż wejście. Nawet komuś kto bywa w górach często może się zdarzyć taki niefart jak nam. Ostatecznie przygoda zakończyła się sukcesem i dotarłam do schroniska cała i zdrowa, jednak zdaję sobie sprawę z tego że miałam naprawdę dużo szczęścia.