Kołowa Czuba, Zawratowa Turnia i Mały Kozi Wierch zimą
Otoczenie Doliny Pięciu Stawów pełne jest ciekawych szczytów, na które można wejść szlakami lub nietrudnymi drogami leżącymi poza siecią znakowanych tras. Dziś, korzystając z niedawno rozpoczętej zimy, udaję się w okolicę przełęczy Zawrat i zdobywam położone niedaleko niej: Kołową Czubę, Zawratową Turnię oraz Mały Kozi Wierch.
Relacja z tej wycieczki dostępna jest również w wersji filmowej. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj.
Nie ma to jak rozpocząć nowy rok od bardzo udanej, tatrzańskiej wycieczki. Jest 1 stycznia, prognozy pogody zapowiadają niemal cały słoneczny dzień. Ruszam więc na południe, by nacieszyć się górską zimą i odwiedzić parę nowych miejsc. Choć tak na dobrą sprawę, oryginalny plan na ten wyjazd był zupełnie inny. Ale o tym w swoim czasie, teraz zacznijmy od paru przydatnych faktów i informacji.
Mały Kozi Wierch, Zawratowa Turnia i Kołowa Czuba w zimie – co warto wiedzieć
Wszystkie trzy szczyty znajdują się w rejonie Doliny Pięciu Stawów i powiedzmy sobie szczerze – nie są zbyt popularnymi celami zimowych wycieczek. To raczej ambitniejsze cele, niekiedy leżące poza szlakami turystycznymi, którymi interesują się raczej wyłącznie bardziej zaawansowani turyści.
Mały Kozi Wierch leży na Orlej Perci, jakieś 300 metrów od jej początku na przełęczy Zawrat. Wznosi się na 2228 metrów, a dojście tam w warunkach letnich zajmuje około 20 minut. Po drodze trzeba pokonać kilka łańcuchów, choć nie są one zbyt trudne.
Dojście na Mały Kozi Wierch zimą wymaga dobrych warunków śniegowych oraz trochę doświadczenia w poruszaniu się po trudnym terenie. Na turystę czekają między innymi strome zbocza, oblodzone kamienie i niebezpieczne nawisy śnieżne. Szczyt jest oczywiście odwiedzany, ale raczej niezbyt często. Większość turystów zostaje jednak na pobliskim Zawracie.
Latem, Orla Perć jest szlakiem jednokierunkowym. A więc teoretycznie, po dostaniu się na Mały Kozi Wierch nie można zawrócić i cofnąć się na Zawrat. Należy iść dalej, aż do Koziej Przełęczy, skąd schodzi się do Koziej lub Pustej Dolinki. Zasada powstała po to, by unikać zatorów i niebezpiecznego wymijania się w trudnym terenie.
Zimą raczej nie trzeba się tym przejmować. Po pierwsze, liczba napotkanych na Orlej turystów zmieści się na palcach jednej ręki (o ile w ogóle ktoś się tam danego dnia pojawi), a po drugie, w zimie pojęcie szlaku trochę się zaciera. TPN sam przyznaje, że tras powyżej schronisk nie utrzymuje, a turyści wytyczają je samodzielnie w wariantach dopasowanych do panujących aktualnie warunków.
Zawratowa Turnia również leży na długiej, wschodniej grani Świnicy. Znajdziemy ją po przeciwnej stronie Zawratu, jakieś 150 metrów na północny-zachód. Szczyt mierzy 2247 metrów, a na wierzchołek nie prowadzi żaden szlak. Jest to jednak teren udostępniony do wspinaczki, więc na turnię można legalnie wejść, po wpisaniu się do tak zwanej Książki Wyjść Taternickich (dostępna w schronisku lub online).
Latem na Zawratową Turnię najłatwiej dostać się od Zawratu. Droga jest wyceniona na 0+ (przymiotnikowe „łatwo”) i zajmuje jakieś 20 minut. Istnieje również bardzo ciekawa droga od Mylnej Przełęczy, choć ta jest trochę dłuższa i wyraźnie trudniejsza (wycena I, „nieco trudno”). Dziś zajmiemy się tym pierwszym wariantem.
Zimowe wejście na Zawratową Turnię jest już całkiem ambitną turystyką (choć wciąż turystyką, możliwą do uprawiania bez sprzętu do asekuracji). Nawet najłatwiejsza trasa jest stroma, pełna oblodzonych kamieni i miejscami lekko eksponowana. Nie można też liczyć na sztuczne ułatwienia, a drogę na szczyt najpewniej będzie trzeba wytyczyć sobie samemu.
Kołowa Czuba to kolejny z poza-szlakowych wierzchołków, położonych niedaleko Zawratu. Mierzy 2105 metrów i znajduje się poza terenem udostępnionym dla taterników, co oznacza, że wchodzić tam nie powinniśmy. Po złapaniu przez parkowego strażnika najpewniej zapłaci się mandat w wysokości od kilkudziesięciu do nawet 500 złotych. Choć patrząc bardziej praktycznie, teren nie jest rezerwatem, leży bardzo blisko strefy udostępnionej i raczej nie słyszałem, by ktoś tam kogoś zatrzymywał (szczególnie w zimie).
Najłatwiejsza droga na Kołową Czubę prowadzi przez Przełęcz Schodki. Ta leży jakieś 200 metrów na północ, niedaleko letniej wersji szlaku na Zawrat. Przełęcz z wierzchołkiem łączy nietrudna grań, której przejście nie powinno zająć więcej niż kilka – kilkanaście minut. Zarówno droga na przełęcz, jak i dotarcie na szczyt wyceniane są na 0 („bardzo łatwo”). Zimą również nie jest to wielkie wyzwane, a liczne ślady wyraźnie świadczą o tym, że ktoś na tę Kołową Czubę wchodzi.
Układając te szczyty pod względem trudności, za najprostszy uznaję Kołową Czubę, potem Mały Kozi Wierch i na końcu Zawratową Turnię. Zimą, na dwóch ostatnich można by już rozważyć stosowanie asekuracji, choć większość osób pewnie się na nią nie zdecyduje. Raki i czekan uważam jednak za absolutnie obowiązkowe. Warto mieć również kask, choć sam z pewnych przyczyn nie miałem go dziś przy sobie.
Podczas wejścia na którykolwiek z opisywanych tu szczytów, warto zwracać uwagę na zagrożenie lawinowe. Bardzo pomocne są tu komunikaty TOPR-u, warto też umieć samemu ocenić panujące w danym miejscu warunki. Ja na tę wycieczkę wybrałem się przy „niskiej dwójce”.
Kołowa Czuba, Zawratowa Turnia i Mały Kozi Wierch zimą – relacja z wycieczki
Dojazd z Krakowa i nagła zmiana planów
Jest Nowy Rok, więc publiczna komunikacja została zredukowana do niezbędnego minimum. Na szczęście, trasa Kraków – Zakopane jest na tyle popularna, że jakieś tam kursy zostały. Pierwszy autobus wyrusza o godzinie 6:50. Jak na wypad Tatry, strasznie późno, jednak bardzo nie chcę zmarnować tego pięknego, niemal bezchmurnego dnia.
Planuję więc krótką trasę, skupioną na okolicach Doliny Kościeliskiej oraz tamtejszych jaskiniach. Zimą w nich jeszcze nie byłem, więc jest dobra okazja, żeby nadrobić. Z łóżka zwlekam się o 5:20, spokojnie jem śniadanie i przygotowuję prowiant z myślą o około 5-godzinnym przejściu. Później wychodzę z domu i bez większych problemów łapię wspomniany powyżej autobus.
W Zakopanem jestem tuż przed dziewiątą. Wysiadam na dworcu i udaję się na stanowisko, z którego odjeżdżają autobusy do Doliny Kościeliskiej. Jeden jest, ale coś mi w nim nie pasuje. Zamknięty, z zaszronionymi szybami, bez kierowcy w pobliżu. Brakuje też czekających na odjazd turystów.
Kawałek dalej stoi autobus kursujący do Morskiego Oka. Podchodzę do kierowcy, pytam o kursy do Kościeliskiej. „Coś będzie, ale wiadomo kiedy” – odpowiedź nie nastraja mnie zbyt optymistycznie. Chwilę później ten sam kierowca wsiada do niezapełnionego nawet w połowie pojazdu i uruchamia silnik.
Co robić? Albo jestem tu o wiele za późno, albo po prostu dziś mało kto jest zainteresowany Tatrami. Czekać na tą Kościeliską? Poświęcić trochę czasu i iść tam pieszo? A może jednak zmienić plany i jechać do Palenicy? Tam też w sumie miałbym co robić. No dobra, wsiadam. To będzie chyba najlepsza opcja.
Przez kolejnych 35 minut zastanawiam się, czy na pewno była to słuszna decyzja. Teraz już jednak za późno, trzeba zrobić co się da i jakoś wykorzystać ten dzień. Na pewno będę wracał po zmroku, ale to akurat żaden problem. Skoro zamierzałem się włóczyć po jaskiniach, to choć latarek mi dziś nie braknie.
Dojście do Doliny Pięciu Stawów
W Palenicy wysiadam jako ostatni, już jedyny pasażer. Jest 9:35 – mój niechlubny rekord jeśli chodzi o późne wyjścia w góry. Ale z drugiej strony, do zachodu słońca wciąż mam nieco ponad 6 godzin, sam chodzę dość szybko, a okolicę znam jak przysłowiową „własną kieszeń”. Powinno być dobrze.
Idąc w stronę kas szybko zauważam, że dziś nikogo tam nie ma, a szlabany są otwarte. Wchodzę więc za darmo, mijam parking dorożek i zaczynam marsz czerwonym szlakiem. Wbrew pozorom, ludzi na asfaltówce nie brakuje. Większość przyjechała po prostu własnymi autami.
Po 20-kilku minutach jestem już w okolicach Wodogrzmotów Mickiewicza. Kawałek dalej skręcam w prawo, na zielony szlak prowadzący do Doliny Pięciu Stawów.
Przez chwilę wspinam się nieco śliskimi schodkami, potem wytracam trochę wysokości i zaczynam długie przejście brzegiem potoku płynącego dnem Doliny Roztoki. Całkiem ładna okolica, choć znam ją już na pamięć, więc nie robi aż tak dużego wrażenia, jak za pierwszym razem.
Szlak na tym odcinku nie jest zbyt trudny. Do pokonania mam parę niewielkich podejść, czasem przeplatanych równie krótkimi zejściami. Sporą część trasy pokonuję w lesie, choć zdarzają się też bardziej otwarte fragmenty z fajnym widokiem na otaczające dolinę granie Wołoszyna oraz Opalonego Wierchu.
Po kilkudziesięciu minutach dość szybkiego marszu wychodzę ponad poziom lasu. Dookoła zaczyna przeważać zasypana śniegiem kosówka, a ja docieram do rozdroża szlaków. Dalej mogę iść czarnym (w wersji letniej lub zimowej) albo zielonym przy Siklawie, który zimą używany jest dość rzadko.
Ta zima jest jednak nieco wyjątkowa. W niższych partiach gór śniegu nie ma wiele, więc ta typowo letnia trasa wciąż jest w użyciu. Stąd wygląda na bardzo dobrze przetartą, więc sam też decyduję się z niej skorzystać.
Robi się stromiej. Przez kilkanaście minut nabieram sporo wysokości, potem przechodzę przy częściowo zamarzniętym wodospadzie. Dalej mam jeszcze chwilę niezbyt trudnego podejścia i w końcu docieram na teren Doliny Pięciu Stawów. Od startu wycieczki minęła jakaś 1 godzina i 40 minut, więc czas całkiem dobry.
Zimowe wejście na Kołową Czubę
Uwaga: zdarzenia opisane w tej części artykułu nigdy nie miały miejsca i należy je traktować wyłącznie jako fikcję literacką. Wszystkie zamieszczone zdjęcia pochodzą z ogólnodostępnych źródeł lub od osób pragnących zachować anonimowość.
Będąc nad brzegiem Wielkiego Stawu skręcam w prawo, po raz kolejny przechodząc przez mostek nad Roztoką. Potem idę dalej niebieskim szlakiem, poruszając się po dość płaskim i nietrudnym terenie. Mijam niemal nieużywany zimą szlak na Krzyżne, potem cieszące się większą popularnością odejścia na Kozi Wierch oraz Szpiglasowy Wierch (to ostatnie wciąż jeszcze używane w wersji letniej). Gdzieś po drodze zakładam raki. Nawet nie przez to, że są mi już potrzebne, po prostu wiem, że wyżej będzie zimniej, a jednak ten sprzęt najwygodniej zakłada się bez rękawic.
Kolejnym skrzyżowaniem na trasie jest to ze szlakiem na Kozią Przełęcz. To piękna trasa, jedna z moich ulubionych w tej dolinie. Choć dość trudna i zagrożona lawinami, więc dziś wciąż jeszcze nieprzetarta.
Kawałek dalej jest „nieoficjalna” ścieżka na Gładką Przełęcz (leży ona poza terenem udostępnionym dla taterników). I tu ślady już są. Widzę nawet dwie osoby, które niedawno tam skręciły i mniej lub bardziej świadomie oddalają się od szlaku.
W końcu łatwy teren się kończy, a ja docieram do ramienia Kołowej Czuby, które w tym miejscu przegradza dolinę. Przez chwilę podchodzę wyraźną ścieżką z lekkim odchyleniem na północ, zastanawiając się, czy szlak na Zawrat występuję już w wersji zimowej, czy wciąż dominuje wariant zimowy.
Przez pewien czas wspinam się wariantem letnim, później docieram do rozdroża, gdzie większość śladów skręca do Dolinki za Kołem, a jedne prowadzą „po staremu”. Początkowo ruszam za tymi pierwszymi (w końcu jest ich więcej), potem nabieram wątpliwości. To mi wygląda jak kolejna droga na Gładką Przełęcz. Byłem tu niedawno, więc co nieco jeszcze pamiętam.
Zawracam i przez chwilę cofam się do skrzyżowania. Potem wybieram tę drugą ścieżkę, kontynuując podejście wariantem letnim. Zbocze nie jest tu zbyt pochyłe, a śnieg wygląda na dobrze związany, więc nie wydaje mi się, by dało się tu polecieć z jakąś lawiną.
Stopniowo zbliżam się do Kołowej Czuby, która z tej perspektywy wygląda na dość trudno dostępną. Sam będę ją jednak zdobywał od innej, znacznie łagodniejszej strony.
Niebieski szlak omija Kołową Czubę od lewej strony, kierując mnie pod jej strome, zachodnie ściany. Tu wraca więcej śladów, dość dobrze widzę już pobliski Zawrat. Teraz interesuje mnie jednak inna przełęcz, noszą nazwę Schodki. Wypatruję jej gdzieś po prawej stronie, wiedząc że powinna być gdzieś niedaleko szlaku oraz, że prowadząca tam droga ma wycenę 0.
W końcu trafiam na coś, co może wyglądać na poszukiwaną przełęcz. Po prawej mam umiarkowanie stromy, pokryty śniegiem żleb, który wydaje się prowadzić w stronę grani. Przez chwilę sprawdzam teren, potem postanawiam zejść ze szlaku i zacząć się nim wspinać. Najwyżej zawrócę i poszukam innej drogi.
Początek jest łatwy, potem nachylenie nieco rośnie. Parę razy próbuję dostać się na skałki po lewej lub prawej stronie, ale okazuje się to trudniejsze niż dalsze podchodzenie środkiem. Trzymam więc obrany kierunek aż do końca żlebu, gdzie trafiam na szerokie, pochyłe zbocze. Tam dociera do mnie, że Przełęcz Schodki znajduje się zupełnie gdzie indziej (parę minut dalej szlakiem na Zawrat), a wejście na nią jest wyraźnie łatwiejsze niż opcja dość pochopnie wybrana przeze mnie. Ale cóż, przecież nie będę się teraz wracał.
Odbijam w lewo i ruszam w stronę grani. Momentami walczę z głębokim śniegiem, ale generalnie warunki mam całkiem dobre. W pewnej chwili dostrzegam 3 inne osoby kierujące się na Kołową Czubę. Co ciekawe, też nie wchodzą tu przez Przełęcz Schodki, tylko jakimś jeszcze innym wariantem pomiędzy tym teoretycznie najprostszym, a stromizną, którą wybrałem ja.
W pewnej chwili się spotykamy i w bardziej zbitej grupie pokonujemy resztę podejścia do grani. Skręcamy w prawo, po czym dyskutujemy o dalszym wariancie. Ja chcę iść ściśle granią, oni wolą trawersować łatwiejszym zboczem. Ich wariant jest bezpieczniejszy, mój… w sumie też (o ile umiemy się w takim terenie poruszać), a do tego nieco ciekawszy.
Granią poruszam się parę minut, potem docieram na dość rozległy (w stosunku do grani) wierzchołek. Chwilę później dołącza pozostała trójka. Trochę rozmawiamy, robimy zdjęcia, podziwiamy widoki. Wiemy jednak, że nie zostaniemy tu zbyt długo. Choć niebo jest bezchmurne, temperatura jest mocno poniżej zera, a do tego trochę wieje. Parę minut i pora wracać.
Widoki z Kołowej Czuby zdecydowanie mogą się podobać. Fantastycznie prezentują się kawałek Orlej Perci, na czele z Kozim Wierchem, Zamarłą Turnią oraz Mały Kozim Wierchem. Dalej widać też Zawrat, Zawratową Turnię oraz Świnicę.
Z drugiej stromy mam natomiast podgląd na niemal całą Dolinę Pięciu Stawów oraz granie otaczające ją od Zachodu i Południa. W tle nietrudno dostrzec dziesiątki jeszcze wyższych szczytów, leżących głównie na terenie Słowacji.
Dojście do przełęczy Zawrat
No dobra, czas wracać. Z jednej strony czuję coraz większe zimno, z drugiej chciałbym jeszcze wejść na parę innych szczytów. Odwracam się w stronę grani i ruszam nią na północ. Po chwili docieram do miejsca, w którym wcześniej wszedłem na nią od szlaku na Zawrat.
Teraz będę jednak schodzić innym wariantem. Idę dalej w stronę Przełęczy Schodki, trzymając się w pewnej odległości od stromego zbocza po prawej stronie. Stąd nie mam pojęcia ile może być tam nawianego śniegu, więc lepiej zachować trochę większą ostrożność.
Po kilku minutach jestem już na przełęczy. Jest dość szeroka, usiana średniej wielkości kamieniami oraz faktycznie, całkiem łatwo dostępna od strony niebieskiego szlaku. Sam cieszę się z wejścia mniej typowym wariantem, ale innym polecam raczej standardową drogę przez przełęcz.
Na przełęczy skręcam w lewo i zaczynam zejście z powrotem do szlaku. Droga jest nieprzetarta, a śnieg sięga mi czasem do kolan, jednak generalnie zejście idzie całkiem sprawnie. Do turystycznej ścieżki jest blisko, a na łagodnie pochylonym zboczu czuję się bezpiecznie.
Dotarłszy do szlaku skręcam w prawo, mijam kilku odpoczywających turystów i kontynuuję podejście w stronę Zawratu. Po chwili robi się ono nieco bardziej strome, ale większych wyzwań tu nie ma. Ta wersja jest zresztą znacznie łatwiejsza niż wejście na Zawrat od Czarnego Stawu Gąsienicowego.
Co jakiś czas oglądam się za siebie, patrząc na zdobyty niedawno szczyt oraz wydeptane przez różnych turystów drogi. Z góry najłatwiejsza wersja wydaje się oczywista, jednak w dole sytuacja zawsze jest trudniejsza, stąd też mój dzisiejszy, niezbyt optymalny wybór.
Kontynuuję podejście w stronę przełęczy, uświadamiając sobie, że tu również turyści poruszali się różnymi wariantami. Część trzymała się bliżej letniego, inni wchodzili przez Dolinkę za Kołem. W końcówce większość wariantów się jednak łączy i już wspólnie pokonują ostatni kawałek zbocza.
Z ostatniej prostej dobrze widzę już Zawratową Turnię oraz niemal całą drogę prowadzą na jej wierzchołek. Tam już kiedyś byłem, więc powinno obyć się bez zbędnego błądzenia.
Po paru minutach jestem już na Zawracie, w towarzystwie dwóch innych turystów. Witam się z nimi, a potem podchodzę pod ścianę turni, by odszukać najlepsze miejsce do rozpoczęcia wspinaczki.
Wejście na Zawratową Turnię zimą
Na odpowiedni teren trafiam kawałek za tablicą z drogowskazami. Choć początek wszędzie jest dość strony i bez pomocy rąk raczej się nie obejdzie. Zimą muszę sobie poradzić w grubych rękawicach. Nie idzie źle, przydaje się również czekan, który mniej lub bardziej udanie zahaczam o wystające skałki.
Tak naprawdę, możliwych wariantów jest tu bardzo dużo. Ten wybrany przeze mnie jest tylko jednym z nich, niekoniecznie optymalnym. Staram się po prostu iść „jak puszcza”, kierując się na teren wyglądający na łatwiejszy i bardziej bezpieczny.
Po paru minutach teren łagodnieje i wspinaczka traci na trudności. Tu mogę już iść bez pomocy rąk, kierując się w okolicę kilku większych bloków skalnych. Tam znów będzie trzeba trochę pokombinować.
Zbocze stopniowo zamienia się w coraz węższą grań. Odbijam w lewo i wkrótce trafiam pod kilka dużych bloków skalnych. Tu znów muszę pomagać sobie rękami i czekanem. Nie jest to szczególnie trudne, ale warto być ostrożnym, bo przy jakimś większym błędzie po prostu jest gdzie polecieć.
Pamiętam, że latem miałem tu pełną dowolność i po prostu szedłem, jak miałem ochotę. Teraz muszę nieco kombinować omijając strome skały od prawej strony, ale też uważając, by nie podejść zbyt blisko pokrytego niepewnym śniegiem zbocza.
Po wspięciu się na parę skałek grań znów robi się łagodniejsza i po chwili wyprowadza mnie na wierzchołek o dwóch oddalonych o parę metrów spiętrzeniach, z którym nie wiem, które jest tym wyższym. Dla pewności wchodzę więc na oba, co w sumie nie stanowi żadnego wyzwania.
Ok, jestem! Banalne to nie było, ale też nie trafiły się żadne odcinki, które sprawiłyby jakieś większe problemy. Mam nadzieję, że z zejściem będzie podobnie.
Choć Zawratowa Turnia leży blisko Zawratu, widoki stąd są nieco inne. Śmiało można powiedzieć, że o wiele lepsze. Tuż obok mam piękną Świnicę z dwoma wierzchołkami, a także Gąsienicową i Niebieską Turnię. Po drugiej stronie mogę z kolei podziwiać niemal całą Orlą Perć. Dziś szczególnie interesuje mnie jej pierwszy, krótki fragment do Małego Koziego Wierchu. Stąd widzę nawet, że prowadzą tam jakieś pojedyncze ślady.
Dobrze widać też Kościelce, Żółtą Turnię, a także sporo innych szczytów w otoczeniu Doliny Pięciu Stawów. Fajnym uczuciem jest bycie tu samemu, pewnie jako jedyna osoba tego dnia lub nawet w nieco dłuższym okresie.
Po spędzeniu na wierzchołku kilku minut zawracam i schodzę tą samą trasą. Najpierw przez w miarę płaską grań szczytową, potem w dół po nieco stromych kamieniach. Wbrew obawom, idzie to całkiem sprawnie, bez konieczności wykonywania jakichś ryzykownych ruchów.
Raki dają mi dobrą przyczepność do pokrytych zmrożonym śniegiem skał, czasem pomagam sobie też czekanem. Generalnie, staram się schodzić po własnych śladach (o ile nie są już zawiane), ale czasem decyduję się na drobne odstępstwa. Tak jak pisałem wcześniej, nie ma tu jednego słusznego wariantu.
Odrobinę kłopotów sprawia tylko sama końcówką, dosłownie kilka metrów przed dostaniem się na Zawrat. Tam skałki są strome i nie dają mi wiele dogodnych chwytów czy miejsc do zaczepienia czekana. Niektóre kroki wymagają więc paru prób, by wykonać je z odpowiednia pewnością. W końcu jednak wracam na przełęcz i dołączam do kilku przebywających tam już turystów.
Mały Kozi Wierch – wejście w zimie
Po chwili przerwy ruszam dalej, w kierunku Małego Koziego Wierchu. Tu z orientacją nie ma żadnego problemu, należy po prostu iść chwilę po grani, docierając do jej trzeciego spiętrzenia, które z tej perspektywy przesłania dalszą drogę.
Ruszam z przełęczy, mijam tablicę informującą o jednokierunkowości szlaku (jak już pisałem we wstępnie, zimy raczej to nie dotyczy) i zaczynam poszukiwania optymalnej drogi. Latem idzie się tu trochę bokiem, po prawej stronie grani, jednak szybko dochodzę do wniosku, że teraz to nienajlepsze wyjście. Bezpieczniej będzie trzymać się bliżej ostrza grani, nawet jeśli mam tam większą ekspozycję i trudniejszy teren.
Poruszam się powoli i bardzo ostrożnie, czasem muszę nieco pomagać sobie rękami. Po paru minutach docieram do pierwszego odcinka z łańcuchami, które dziś nie są jeszcze pod śniegiem. Odkładam czekan, chwytam żelastwo i bez problemu podchodzę wyżej. Chwilę później jestem już na pierwsze górce.
Za nią szlak staje się trochę łatwiejszy. Jest szerzej, łagodniej, a także bez konieczności chodzenia między postrzępionymi skałami. Marsz idzie całkiem sprawnie i po kilku minutach jestem już na drugim spiętrzeniu.
Przechodząc za drugą kopkę mam już przed sobą skalisty wierzchołek Małego Koziego Wierchu. Tu będzie nieco trudniej, bo raczej nie uda mi się uniknąć stromych kamieni i poruszania się blisko lewej, eksponowanej strony grani.
Dochodzę do skałek, gdzie już po chwili trafiam na kolejne łańcuchy. Tu już częściowo zasypane, ale łatwo udaje mi się je wyrwać spod śniegu. Ponownie odkładam czekam i nabieram wysokości przy pomocy sztucznych ułatwień.
Pod szczytem muszę jeszcze trochę pokombinować. Część skałek obchodzę z prawej strony, inne z lewej, nieco bliżej przepaści. Chwilę później docieram na wierzchołek, gdzie ślady się urywają. W ciągu ostatnich kilku dni nikt nie zapuszczał się dalej. Sam też zostanę tu parę minut, a potem wrócę na Zawrat. Nie mam ani sprzętu, ani doświadczenia, by bezpiecznie iść dalej. Może kiedyś…
Widoki z Małego Koziego Wierchu są dość podobne do tych oglądanych przed chwilą z Zawratowej Turni. Inaczej widać tylko Orlą Perć, na której przecież obecnie się znajduję. Z wierzchołka świetnie prezentuje się pobliska Zamarła Turnia, nieco dalej widać też Kozi Wierch, na którym przebywa kilku turystów. Po drugiej stronie mogę natomiast obejrzeć całą drogę, którą przeszedłem tu od Zawratu.
Po chwili cieszenia się szczytem i oglądania pięknych widoczków postanawiam wracać. Tu droga będzie identyczna z tą, którą pochodziłem – inne wyjścia raczej nie mam.
Ostrożnie schodzę z wierzchołka, korzystając z większości dostępnych łańcuchów. Potem idę na środkowe spiętrzenie grani, a za nim przez chwilę walczę z trudnościami pierwszej kulminacji. Po kilkunastu minutach jestem już z powrotem na Zawracie.
Zimowe zejście z Zawratu
Niemal od razu ruszam w dół, ku Dolinie Gąsienicowej. Jest już późno, do zachodu słońca mam jakieś półtorej godziny. Czemu więc w tę stronę, wariantem wyraźnie trudniejszym? Powody są dwa: pierwszy związany z dzisiejszą datą (1 stycznia) i obawą, że po zmroku mógłbym utknąć w Palenicy bez dostępnych busów do Zakopanego, a drugi to zwykła chęć wrócenia inną trasą.
Skręcam na północ i niemal od razu trafiam na strome, skaliste zbocze. Tu jedyny słusznym wariantem jest droga zimowa, prowadząca Zawratowym Żlebem. Dziś są już na niej liczne ślady, więc z zejściem nie powinno być żadnych problemów.
Szybko wytracam wysokość, uważając jedynie na śliskie miejsca w ubitym przez innych turystów śniegu. W pewnej chwili schodzę nawet ze ścieżki i idę w głębokim puchu obok niej. Bywa, że zapadam się po kolana, ale i tak jest szybciej i wygodniej.
Po pewnym czasie nachylenie zbocza spada. Trafiam w bezpieczniejszy teren, gdzie schodzenie nie wiążę się już z większym ryzykiem poślizgu czy upadku z wysokości. Niedługo później schodzę w okolice Zmarzłego Stawu, skąd startują ciekawe szlaki w stronę Zadniego Granatu i Koziej Przełęczy.
Za stawem znów jest odrobinę stromiej, choć ten, pełen ostrych skałek odcinek zawsze gorzej wygląda, niż powoduje realnych problemów. Szybko wytracam wysokość i po kolejnych kilku minutach mam już niezły widok na zamarzniętą taflę Czarnego Stawu.
Powrót do Kuźnic
Obchodzę staw od wschodu, końcówkę trochę ścinając przez zamarzniętą taflę. Później schodzę trochę w dół i ruszam ku Hali Gąsienicowej szlakiem poniżej grani Małego Kościelca. Po kilkunastu minutach jestem na miejscu, gdzie mogę zobaczyć kilka tatrzańskich szczytów w świetle chylącego się ku zachodowi słońca.
Kontynuując drogę do Kuźnic podchodzę kawałek na Królową Rówień, po czym ruszam niemal płaską ścieżką ku Przełęczy Między Kopami. Tam decyduję się schodzić niebieskim szlakiem przez Boczań. Generalnie, zimą uchodzi za bezpieczniejszy, choć akurat dziś nie ma to większego znaczenia.
Przez chwilę idę przez grzbiet Skupniów Upłaz z ładnym widokiem na czerwieniejące niebo, później wchodzę do lasu, którym pokonuję resztę drogi do Kuźnic. Końcówkę pokonuję już po zmroku, jednak wciąż mam na tyle światła, by nie sięgać po zalegającą na dnie plecaka czołówkę.
Schodząc, zastanawiałem się, czy w Kuźnicach zastanę jeszcze jakieś busy, czy będę musiał wracać do Zakopanego piechotą. Coś na szczęście stało i nawet nie musiałem czekać zbyt długo na odjazd.
Kilka minut później jestem już na dworcu, gdzie również mam trochę szczęścia. Autobus do Krakowa czeka na stanowisku, w środku jest nawet sporo wolnych miejsc. Wsiadam, kupuję bilet, po chwili odjeżdżamy. Powrót przebiega bez zakłóceń i o dziwo, nawet bez korków na Zakopiance.
Kołowa Czuba, Zawratowa Turnia i Mały Kozi Wierch – podsumowanie zimowego wejścia
Choć wycieczka poszła zupełnie inaczej niż w oryginalnych założeniach, bardzo cieszę się z takiego rozwoju wydarzeń. Zdobyłem parę ciekawych szczytów, w zimowych Tatrach bawiłem się wyśmienicie, a Kościeliska przecież nie ucieknie. Szkoda mi tyko, że dziś nie miałem ze sobą kasku (kwestia bezpieczeństwa) oraz większej ilości wody (nieco ponad litr to zdecydowanie za mało na taką wycieczkę, nawet zimą).
A teraz kwestie poszczególnych szczytów. Na Kołową Czubę da się dostać dość łatwo i może być ona ciekawym rozszerzeniem wycieczki na Zawrat dla co bardziej zaawansowanych turystów. Należy mieć tylko na uwadze, że nie jest to teren udostępniony i przebywanie tam wiąże się z pewnym ryzykiem.
Zawratowa Turnia to już bardziej ambitne wejście. Choć da się ją zdobyć dość szybko, będzie wymagać większych umiejętności i doświadczenia, a także sprzyjających warunków śniegowych. Podobnie wygląda sprawa z Małym Kozim Wierchem, choć tu raczej nikogo nie zaskoczy fakt, że Orla Perć zimą nie jest zabawą dla początkujących.
Patrząc na ostatnich kilka dni, mogę być bardzo zadowolony z tego, jak zaczęła się ta zima. Po wejściu na Niżnie Rysy, do dorobku tego sezonu dołożyłem 3 kolejne szczyty i mogę mieć tylko nadzieję, że następne tygodnie przyniosą kolejne, równie satysfakcjonujące zdobycze.
Kolejna bardzo dobra „fikcja literacka” :)
A dziękuję, dziękuję ;)
fajna trasa , bardzo fajnie opisana… a kolejna zima przed mami :)
O tak, spadnie jeszcze trochę więcej śniegu i się znowu zacznie zabawy. Mam już parę ciekawych pomysłów na trasy do zrobienia w ciągu paru najbliższych miesięcy.