Kraków – Zalipie – Kraków (moje pierwsze 200 km na rowerze)

Zalipie to bardzie veciekawy punkt na turystycznej mapie Małopolski. Tę niewielką, choć klimatyczną wioskę chętnie odwiedzają ludzie z niemal całego świata. Choć z Krakowa wcale nie jest tu blisko, i ja postanowiłem zajrzeć i zasmakować lokalnego folkloru. Oczywiście na rowerze, bijąc przy okazji swój rekord przejechanego w ciągu dnia dystansu.

Parę słów wstępu – czyli o atakowaniu wymarzonej „dwusetki”

200 km na rowerze! Myślałem o tym już dobrych parę lat, jednak do tej pory zawsze rzeczywistość tryumfowała nad ambicją. Chcąc rozwijać się też w innych sportach, po prostu brakowało mi czasu i sił na porządny trening kolarski.

Pod koniec sezonu 2016 udało mi się przebić barierę 160 km. I to na starym, dość ciężkim „góralu”. Myślałem więc, że 200 jest jak najbardziej w zasięgu i już niedługo będą mieć takie osiągnięcie w swoim sportowym CV.

Problem w tym, że niedługo później przyszła zima, nowy rok oraz parę pomysłów na sportowy rozwój. Zachciało mi się maratonu i triathlonu, więc duża objętość biegowa i nauka pływania niemal całkowicie wyparły długie dystanse pokonywane rowerem. W tym roku (2017) chyba ani razu nie przejechałem więcej niż 100 km.

W 2018 „dwusetka” była już na oficjalnej liście celów. Tyle, że ja nawaliłem i źle się do tego zabrałem. Za dużo biegania, basen, góry – na rower nie zostawało wiele czasu, więc trening składał się niemal wyłącznie z wielogodzinnych jazd w weekendy. Parę setek wpadło, ale żadna z nich nie była łatwa. Do tego, strasznie mnie męczyły, a organizm długo się regenerował.

Doszedłem do niemal 140 km i dopiero wtedy zrozumiałem, że jednak nie tędy droga. Zbliżał się też triathlon Iron Dragon oraz półmaraton z planem 1:30h, więc znów trzeba było poprzestawiać parę rzeczy w treningu. No cóż, po prostu nie da się zajmować tyloma celami naraz. Jak ktoś ma organizm, który da radę przyjąć aż tyle, to szczerze zazdroszczę – mój niestety nie nadąża za tym wszystkim, czego chciałaby ambicja.

Czyli w 2018 znów wtopa. Cel przeszedł na rok 2019, a do mnie w końcu dotarło, że bez naprawdę solidnych rowerowych treningów, to się po prostu nie uda.

Na szosę wróciłem dość wcześnie, bo jeszcze przed końcem zimy. Z początku, nie jeździłem nic długiego, lecz stawiałem przede wszystkim na regularność – co najmniej 3 razy w tygodniu. Jak pogoda nie sprzyjała, to kręciłem na stacjonarnym, bo w sumie lepsze to niż nic. Bieganie zeszło na dalszy plan, a priorytet nad rowerem miały tylko zimowe wypady w Tatry.

Od marca kilometraż był już całkiem niezły i regularnie przekraczał 700 km. Lipiec był najbardziej udany: po raz pierwszy w życiu przebiłem 1000 km przejechanych w ciągu miesiąca. W większości, trasy nie były zbyt długie (pomiędzy 30 a 70 km), jednak od czasu do czasu realizowałem jakiś ambitniejszy projekt. Udało się przejechać parę odcinków Wiślanej Trasy Rowerowej, pojeździć po Beskidzie Śląskim, objechać Jezioro Mucharskie, Tatry, a ostatnio nawet dotrzeć do Rzeszowa.

Forma rosła, a ja czułem, że atak na 200 km powoli wchodzi w zasięg moich możliwości. Bo skoro na trasie Kraków – Rzeszów dałem radę zrobić 184 km (choć tam nieco pomagał wiatr w plecy), to i kilkanaście więcej powinno się udać.

W końcu na horyzoncie pojawił się dzień ze sprzyjającymi warunkami. 15 sierpnia: święto (a więc i wolne od pracy), bez deszczu, bez upałów, z lekkim wiatrem. O nic lepszego prosić nie zamierzam. Cel był wybrany od dawna, więc pozostało się tylko z nim zmierzyć.

Z Krakowa do Zlipia

Budzik był co prawda na 4:00, ale i tak obudziłem się kilkanaście minut wcześniej. Tym lepiej, bo po takiej naturalnej pobudce człowiek zawsze chętniej wychodzi z łóżka.

Wstaję, pakuje przygotowane wcześniej rzeczy, jem trochę makaronu z dżemem (niezbyt dobre, ale robi za sprawdzony posiłek dający trochę kalorii na start) i znoszę rower przed blok. Startuję około 4:40, co w połowie sierpnia oznacza, że dopiero zaczyna się rozjaśniać po coraz dłuższej i wcale nie takiej ciepłej nocy.

Ze swojego osiedla kieruję się w stronę wiślanych bulwarów i dalej na wschód ku stopniowi wodnemu Dąbie. Stamtąd jeszcze chwila przez park i docieram na most nad rzeczką Prądnik. Przekraczam ją mostem, za którym znajduje się zejście na wały z całkiem fajną ścieżką rowerową. Pierwsze kilkaset metrów to co prawda szuter, jednak dalej jest już gładki asfalt aż do Mostu Wandy położonego jakieś 5 km dalej.

Przejeżdżam na południową stronę Wisły, jadę kawałek prosto, i na wysokości kościoła skręcam w lewo. Dalej za znakami kieruję się na Niepołomice, choć w pewnym momencie wybieram wariant wygodniejszy zamiast najszybszego: w miejscowości Grabie wjeżdżam na wały i po Wiślanej Trasie Rowerowej jadę kilka kilometrów aż do mostu, po którym droga 75 wkracza do Niepołomic.

Niedługo po wschodzie słońca na Wiślanej Trasie Rowerowej.

Zjeżdżam z wałów i za znakami jadę do centrum. Robię chwilę przerwy na rynku, a następnie obieram kurs na Puszczę Niepołomicką. Tam pokonuję parę kilometrów po tak zwanej Drodze Królewskiej, a następnie wybieram jedną z węższych, choć wciąż asfaltowych ścieżek i kieruję w stronę Mikluszowic.

Pomnik odważnej Justynki na rynku w Niepołomicach.
Ścieżka przez Puszczę Niepołomicką.

Trochę zaskakuje mnie niska temperatura. W połączeniu z panującą w puszczy wilgotnością, ręce marzną mi tak, że pomimo cienkich rękawiczek czuję zgrabiałe palce. Niby poranek miał być chłodny, ale żeby aż tak?

Po wyjeździe z lasu jadę prosto i kluczę przez moment wśród uliczek Mikluszowic. Z wioski wyjeżdżam drogą na północny-wschód, która przez Wyżce i Bieńkowice połączy się z wojewódzką 964-ką. Ten odcinek dość dobrze pamiętam jeszcze z wyjazdu do Rzeszowa niecałe 2 tygodnie temu, więc obywa się bez sięgania po nawigację.

Pusta droga wśród pól na obrzeżach Mikluszowic.

Po 964-ce pokonuję jakieś 10 km, po czym na rondzie za Strzelcami Małymi skręcam na północ. Teraz jestem na innej drodze wojewódzkiej, tym razem z numerem 768. Szczerze mówiąc, po ostatniej wizycie w tych okolicach, spodziewałem się znacznie większego ruchu, szczególnie ciężarowego. Dziś jest jednak pusto i spokojnie. Dopiero po dłuższej chwili uświadamiam sobie, że to przez święto – 15 sierpnia jest przecież na liście dni z zakazem ruchu ciężarówek.

Niestety, dociera do mnie również inna rzecz. Mam ze sobą sportowy zegarek (do pomiaru trasy, pulsu, itd.). Wiem, że baterii starczy na jakieś 6-8 godzin, więc wrzuciłem do plecaka powerbank, by gdzieś w połowie drogi robić przerwę i go podładować. Niestety, pakując się, zupełnie zapomniałem o… kablu. Czyli z ładowania nici. Zawaliłem, ale przecież mając już na liczniku jakieś 60 km nie będę się wracał. Trudno, pomiar GPS będzie dokąd będzie, a resztę wyliczę sobie z mapek w internecie.

Dzięki dzisiejszemu świętu nawet na drogach wojewódzkich panował niewielki ruch.

Po 768-ce docieram niemal do mostu nad Wisłą. Tuż przed przekroczeniem rzeki skręcam jednak w prawo, na Zaborów. Tu druga robi się jeszcze spokojniejsza, ale teren jest dla mnie zupełnie nowy, więc jadę uważnie i od czasu do czasu włączam GPS, by nie przegapić kolejnego skrętu.

Pokonuję parę kilometrów i lekko odbijam na północ. Jadę chwilę przez las, a potem przemierzam kolejno miejscowości Jadowniki Mokre, Miechowice Wielki i Wierzchowice. W tej ostatniej znajduje się prom, którym za chwilę będę przeprawiał się przez Dunajec. Kursuje cały rok, codziennie (jak widać – również w święta) w godzinach od 6:00 do 21:00.

Droga w stronę miejscowości Jadowniki Morke.

Dojeżdżam do brzegu, jednak widzę, że prom obecnie znajduje się po drugiej stronie. Oprócz mnie, czeka tu jeszcze jeden kolarz. Gość obsługujący przeprawę dopiero po chwili zaczyna płynąć w naszym kierunku.

Wjeżdżamy na pokład i tam znów chwila czekania. Dopiero, gdy przez jakiś czas nie pojawia się nikt więcej, ruszamy w kierunku drugiego brzegu. Eh, myślałem, że nieco sprawniej to pójdzie.

Przeprawa promowa przez Dunajec.

Będąc na drugim brzegu, udaję się z kierunku głównej ulicy, a następnie jakimś skrótem w postaci (całkiem ładnej!) lokalnej drogi wśród pól jadę w stronę Żelichowa.

Drogą przez pola w kierunku Żelichowa.

Na skrzyżowaniu w centrum wioski zauważam drogowskaz na Zalipie i bez większego zastanowienia skręcam w prawo zgodnie z jego sugestią. Później jadę przez dłuższy czas prosto, czekając na kolejny zakręt. Ten jednak nie chce się pojawić. Coś mi tu nie pasuje. W końcu tracę cierpliwość, zatrzymuję i wyciągam nawigację.

Wtopa. Czemu ja skręciłem na południe, zamiast jechać dalej na wschód? Teraz muszę się wrócić i to aż do Żelichowa. Straciłem niemal 10 kilometrów… Okazało, że wspomniany wyżej drogowskaz był przekręcony i jednak nie powinienem mu bezmyślnie ufać. Lekko mnie to wkurzyło, ale cóż, teraz już nic nie zrobię. Trzeba po prostu jechać dalej.

Pierwszy drogowskaz na Zalipie. Niestety, trochę przekręcony, co dla mnie skończyło się koniecznością przejechania prawie 10-ciu dodatkowych kilometrów.

Jestem ponownie w Żelichowie. Tym razem, wybieram już prawidłową drogę. Mija parę minut i zauważam kolejny znak kierujący na Zalipie. Skręcam, jadę jeszcze chwilę i melduję się na miejscu.

Witajcie w Zalipiu!

Zalipie – malowana wieś

Ok, ale co tu w ogóle jest i czy warto przyjeżdżać z tak daleka?

Zalipie to mała wioska leżąca w północno-wschodniej części Małopolski. Mieszkańców ma niecały tysiąc, ale oprócz nich, jest tu też sporo turystów, którzy – patrząc na tablice rejestracyjne – nadciągają nawet z dość odległych krajów.

Na ternie wsi znajduje się około 20 malowanych domków. Są przyozdobione kwiecistymi motywami, wykonywanymi od ponad 100 lat przez miejscowe kobiety. Ta forma sztuki nie ogranicza się zresztą jedynie do budynków mieszkalnych. W kwiatach są stodoły, studnie, psie budy, naczynia i wiele innych rzeczy. Całość wygląda po prostu uroczo. Jak sam nie jestem jakimś wielkim fanem sztuki ludowej, to zwiedzając Zalipie czułem się jak przeniesiony do innych czasów. Takich miejsc nie odwiedza się na co dzień.

Oczywiście, nie cała wieś jest taka. Są też normalne, bardziej nowoczesne nieruchomości. Nie wszyscy mieszkańcy kultywują tradycję, ale klimat, szczególnie w centrum, i tak jest bardzo fajny.

Nie przyjechałem tu z żadnym konkretnym planem zwiedzania. Wcześniej przejrzałem sobie mapy w internecie i stwierdziłem, że po prostu przejadę się ulicami wioski, zatrzymując przy co ciekawszych atrakcjach.

Jak to jednak bywa na tego typu wycieczkach, rzeczywistość szybko weryfikuje założenia. Wiele rzeczy na miejscu zaskakuje i odbiega od oczekiwań. Czasem na minus, kiedy indziej na plus. Tym razem, było to drugie.

Jadę, zatrzymuję się przy którymś z domków, by zrobić zdjęcie i nagle słyszę czyjeś wołanie: „Wejdź!”. Nie wiem skąd dobiega, więc początkowo go ignoruję, ale to się powtarza. W końcu zauważam starszą panią pracującą pomiędzy drzewami w ogrodzie swojego malowanego domku.

Najpierw myślę, że chce mnie zaprosić do jakiegoś muzeum czy innej atrakcji. Ale nie! Wpuściła zupełnie za darmo, pokazała domek (również w środku), trochę poopowiadała. Miło, bardzo miło! Aż dałem jej w zamian jeden z batoników, które miałem w plecaku. Mam nadzieję, że smakował :)

Domek w okolicy kościoła, pod którym mieszkańcy zostawili swoje rowery na czas mszy.
Ponoć jedyny w całej wsi bar.
Na terenie jednej z posesji.
W środku malowanego domku.

Po spędzeniu dłuższej chwili z miłą, starszą panią, ruszam na dalszą eksplorację wioski. Kieruję się na tak zwany Dom Malarek – jedno z bardziej znanych miejsc, gdzie lokalne kobiety wykonują swoje rękodzieło.

Stara chatka przy drodze – moim zdaniem, jedna z najbardziej klimatycznych na terenie wsi.
Na podwórku przed Domem Malarek.

Sam dom z zewnątrz nie wygląda jednak zbyt ciekawie. To bardziej współczesny obiekt, nie do końca pasujący do atmosfery okolicy. Do środka nie zaglądałem (rzadko to robię ze względu na to, że nie chcę zostawiać roweru bez opieki), więc nie wiem, jak tam to wygląda, ale już bardziej podobało mi się otoczenie budynku z małą chatką, studnią, altankami i zegarem słonecznym.

W innej części wioski znajduje się dość popularne muzeum Felicji Cyrułowej. Zwiedzanie płatne, bodajże 8 zł, ale z tego co widać z zewnątrz, może być warto. Tu jednak również nie zaglądałem, z powodu tego samego, co wcześniej (rower).

Muzeum Felicji Curyłowej.
Inny domek na terenie muzeum.

Resztę zwiedzam już bez przystanków, po prostu jeżdżąc powolutku po ulicach wioski i przyglądając się wszystkiemu, co bardziej rzuci w oczy. Okolica wygląda na spokojną, dość zadbaną i myślę, że można by tu spędzić parę przyjemnych dni. W razie czego, baza noclegowa jest.

Oczywiście, Zalipie to nie tylko malowane domki. Tak jak wspominałem na początku tej części tekstu – większość jest „normalna” lub ewentualne tylko lekko przyozdobiona. Generalnie, im dalej od centrum, tym ciężej się na zalipiański folklor natknąć.

Przyozdobiony kwiatami rower.
Kwieciste motywy nie ominęły również budynków gospodarczych.
Zalipie to nie tylko kolorowe domki. Wiele miejsc miejsc wygląda tu całkiem zwyczajnie i nie wyróżnia się niczym od innych małych wiosek.

Na zwiedzaniu wsi spędziłem około 50 minut. To naprawdę nie jest duży teren, a przemieszczając się na rowerze, można całkiem szybko zajrzeć w każde dostępne miejsce. Oczywiście, na pewno nie zobaczyłem wszystkiego. To jest po prostu niemożliwe za pierwszym razem i bez posiadania kogoś w roli przewodnika, który doskonale zna okolicę i opowie związane z nią historie. Mi jednak wystarczyło, a przecież musiałem mieć również na uwadze, że to dopiero połowa drogi. Nawet najkrótszą drogą, do domu miałem jeszcze niemal 100 kilometrów.

Powrót po Wiślanej Trasie Rowerowej

Nie chciałem jednak wracać najprostszym możliwym wariantem. Raz, że wolałem nie powtarzać tej samej drogi, a dwa – odwiedzenie Zalipia nie było dziś moim jedynym celem. Ta wycieczka ma też charakter sportowego wyzwania, które pragnę zakończyć z dystansem co najmniej 200 kilometrów. A żeby to zrobić, trzeba odrobinę wydłużyć trasę (samo Kraków – Zalipie – Kraków w najprostszej wersji miałoby około 180 km + zwiedzanie wioski).

Istniał jednak problem w postaci rozładowującego się zegarka. Lada chwila skończy się pomiar, a głupio byłoby potem policzyć wszystko z mapy i dowiedzieć się, że do dwusetki brakło dosłownie kilometra czy dwóch. Trudno, trzeba będzie więc jeszcze trochę dołożyć, tak dla pewności. W sumie, niech to nie będzie też jakieś marne 201 czy coś podobnego. Jak już robić życiówkę, to z przytupem, by naprawdę można było być z siebie dumnym! ;)

Plan miałem taki, żeby na promie licznik wskazywał co najmniej 120 km, a później do Krakowa wracać po Wiślanej Trasie Rowerowej. Wtedy, na mecie może być nawet nieco ponad 210 – a to już całkiem ładny wynik.

Do Żelichowa docieram tą samą drogą, którą jechałem wcześniej w stronę Zalipia. Tam nie korzystam jednak z lokalnego skrótu przez pola, lecz skręcam w wojewódzką 973-kę, dokładnie tą samą, na której wcześniej pobłądziłem za sprawą obróconego znaku. Teraz jadę nią zupełnie świadomie, choć i tak trochę poirytowany. Na drodze jest jakiś większy remont – zdarzają się odcinki z tylko jednym czynnym pasem lub wręcz zupełnie bez asfaltu.

Remontowana droga w stronę Otfinowa.

Po paru kilometrach docieram do Otfinowa. Tam skręcam na północny-zachód i jadę jeszcze chwilę, aż do znaku kierującego na przeprawę promową.

Tym razem czekania było mniej. Ale to pewnie przez większy ruch. Gdy chętni na przekroczenie rzeki czekali na obu brzegach, obsługa po prostu nie mogła się zbytnio ociągać.

Druga już dziś przeprawa przez Dunajec.

Na Dunajcu ostatecznie padł zegarek. To znaczy, został tylko pomiar czasu – pulsometr się wyłączył, a pomiar GPS zatrzymał na wartości 124 km (czyli udało się mieć ponad 120 na promie). Z jednej strony szkoda, bo nie będzie zapisu GPS z całej trasy, ale znalazłem też zaletę: w końcu mogę jechać już tylko na samopoczucie, nie przejmując rosnącym zbyt szybko pulsem na teoretycznie prostych odcinkach. „Przekleństwo technologii” chwilowo mnie nie dotyczy.

Na drugim brzegu rzeki od razu odnajduję oznaczenia WTR-ki. Przez kolejne co najmniej 70 km będę mógł polegać wyłącznie na nich. Z wycieczki do Szczucina dobrze pamiętam, że symbole były praktycznie bezbłędne.

Nad brzegiem rzeki znajduje się skrzyżowanie Wiślanej Trasy Rowerowej z Velo Dunajec.

Po paru kilometrach jazdy przez Wietrzychowice jestem już na wiślanych wałach. I tu zaczyna się rowerowy raj. Ścieżki są szerokie, płaskie, świetnej jakości i z bardzo dobrymi oznaczeniami. Nie ukrywam, że jazda tędy to prawdziwa przyjemność (a przynajmniej na początku).

Wiślana Trasa Rowerowa – zaczynamy zabawę!

Nie będzie tu szczegółowej relacji z tego odcinka. Mam już na blogu tekst, gdzie dość dokładnie go opisuję, więc teraz może bardziej skupię się na własnych odczuciach, które towarzyszyły temu długiemu powrotowi do domu.

Wiem, że najbliższe 70 km, to w znacznej większości będzie jazda wałami. Z jednej strony fajnie, bo nie trzeba za wiele myśleć, a drugiej niefajnie, bo… nie trzeba za wiele myśleć. Tak, dokładnie z tego samego powodu. Mając za sobą prawie 8 godzin jazdy, zaczyna mi się po prostu nudzić. Krajobrazy, choć bardzo ładne, są do siebie dość podobne i dość szybko fizyczne zmęczenie zostaje podsycone przez otaczającą mnie monotonię.

To tu okazuje się, że do długich dystansów potrzeba przede wszystkich mocnej głowy. Bo tak właściwie, to nic mnie nie boli (no, może odrobinę tyłek od siodełka), nie chce mi się jeść ani pić, pogoda sprzyja, mam zapasy prowiantu na cały dzień, a rower nie sprawia choćby pojedynczego problemu. Po prostu mózg ma lekko dość i pewnie wolałby już doświadczać czegoś nowego, łatwiejszego i najlepiej przyjemniejszego.

Staram się sobie to wszystko uświadomić, a jednocześnie wymyślać jakieś zajęcia. Jeść regularnie, pić zanim się zachce, dojechać do tamtego mostu, pomachać komuś nadjeżdżającego z przeciwka. No i przede wszystkim mieć cały czas na uwadze, że jeszcze tylko 5 (a później 4, 3, 2, itd.) godzin jazdy i będzie życiówka, której już nikt nie odbierze. Warto wytrzymać.

Niekończące się, wiślane wały.
Krajobrazy na WRT-ce są bardzo fajne, jednak po paru godzinach jazdy i tu można zacząć odczuwać lekką monotonię.

Dotychczas, miałem tylko jeden lekki kryzys. Dopadł mnie już na 80-tym kilometrze i trzymał przez kilkadziesiąt minut. Później samo przeszło, a w Zalipiu na dobrze odżyłem. Teraz wciąż jest nieźle, gdyby nie ta wspomniana już monotonia. Na prawdę podziwiam ludzi, który potrafią przejechać w ciągu doby 400 i więcej kilometrów, a do tego cały czas czerpać z tego radość.

Dość przyjemnym momentem było minięcie mostu kolejowego w okolicach Niepołomic. Dalszy odcinek znam już jak przysłowiową własną kieszeń. Za moment skończy się ścieżka na wałach, a do mety zostanie już tylko lekko ponad 20 km. Godzina jazdy, na zmęczeniu może odrobinę więcej.

WTR w okolicach Niepołomic. Za chwilę skończą się wały, a niedługo później przekroczę granicę Krakowa.

Stąd, do Krakowa jadę dokładnie tą samą trasą, co rano. Zresztą, przeważnie tak właśnie wracam z Niepołomic, dla rowerzysty nie ma chyba zbyt wielu alternatyw.

W okolicach miejscowości Grabie przekraczam te wymarzone 200 km. Teraz jednak zbytnio się tym nie cieszę. Czuję, że nadchodzi drugi kryzys. Nogi słabną, z głową też już coraz gorzej. Fajnie byłoby być już w domu.

Toczę się jednak dalej, kilometr za kilometrem. Mija kilkadziesiąt minut, a ja zbliżam do centrum miasta. Po wjeździe na bulwary nad Wisłą wiem już, że nic mnie nie zatrzyma. Znów wracają siły. Po blok podjeżdżam w naprawdę dobrym nastroju.

Podsumowanie wyjazdu + co dalej z tym rowerem?

W tym momencie nie wiedziałem jeszcze, ile udało mi się przejechać. Dopiero później usiadłem nad mapami i wyliczyłem, że na pewno było to co najmniej 217 km. Być może nawet o 1 czy 2 więcej, ale dla pewności będę się posługiwał tą najniższą z możliwych wartości. Wiem natomiast, że wycieczka zajęła mi 12 godzin i 35 minut (brutto), dając niezbyt imponującą średnią 17,24 km/h. Ale jak na typowo turystyczną jazdę, ze zwiedzaniem, przeprawami promowymi i dużą ilością innych przerw – może być.

Zalipie zdecydowanie mi się spodobało. Wieś jest pełna uroku, spokoju i licznych atrakcji. Spodoba się raczej nie tylko fanom folkloru, ale i ludziom (takim jak między innymi ja), którzy na co dzień zupełnie się taką sztuką nie interesują. Myślę, że warto wpaść, czy to rowerem, samochodem, czy w jeszcze inny sposób. Na pewno zostanie w pamięci.

Myślę jednak, że bardziej niż odwiedzenie Zalipia, cieszy mnie sportowy aspekt tego wyjazdu. 200 kilometrów rowerem to naprawdę nie jest mało! Mierzyłem się z tym celem od paru lat i gdy w końcu udało się go osiągnąć, dał mi mnóstwo satysfakcji. Warto było w końcu przyłożyć się do rowerowego treningu i teraz móc zbierać owoce tej pracy.

Co dalej? Bo jednak moje lekko masochistyczne myśli dość szybko zaczęły podsumować pomysły typu 250 albo od razu 300 km. Sądzę jednak, że nie tędy droga. Przynajmniej nie teraz. Owszem, taki wynik na pewno by cieszył, ale przeraża mnie ilość treningu, jaki należałoby w to włożyć. A ja jednak nie chcę poświęcić wszystkich swoich sił dla kolarstwa. To świetny sport, ale lubię też inne, pomiędzy które muszę dzielić dostępny czas i możliwości organizmu.

Myślę więc, że na chwilę obecną nie ma się już co wydłużać. Mam jednak parę innych, całkiem fajnych pomysłów na rowerowe projekty i prawdopodobnie tylko kwestią czasu jest, aż pojawią się tu wpisy dotyczące ich realizacji!

5 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *