Rowerem wokół Tatr

Objechać Tatry na rowerze – cel, o którym marzy niejeden fan dwóch kółek. Marzyłem i ja, a w mieniony weekend udało się to w końcu zrealizować. Dwa dni jazdy, 210 kilometrów, niemal 3000 metrów w pionie, a w bonusie jeszcze niespodziewany nocleg pod chmurką. Zapraszam na relację z mojej pierwszej zagranicznej wycieczki rowerowej!

Pętla dookoła Tatr to znana trasa, której osobom aktywnie jeżdżącym rowerami raczej nie trzeba przedstawiać. Prowadzi przez niełatwe tereny Polski i Słowacji, jest dość wymagająca kondycyjne, ale potrafi odwdzięczyć się fantastycznymi widokami. Nic więc dziwnego, że od dawna jest areną wielu zawodów, rajdów czy indywidualnych zmagań.

Od jakiegoś czasu czekałem, by też móc się z nią zmierzyć. Czułem, że kondycyjnie jestem gotowy, jednak na drodze stało jeszcze kilka innych przeszkód. Zalegający w górach śnieg, brak pociągów do Zakopanego, pogoda. W końcu jednak puch się stopił, połączenia kolejowe wróciły, a ładny i nieupalny weekend wreszcie pojawił się na horyzoncie. Decyzja zapadła: robię to!

Dookoła Tatr rowerem – informacje praktyczne

Trasa i trudności

Spotkałem się z kilkoma wariantami pętli, różniącymi się głównie przebiegiem tras po stronie polskiej. Startuje się najczęściej z Zakopanego lub Nowego Targu, choć trasa jest okrężna, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by rozpocząć z innego miasta położonego blisko Tatr. Oficjalnej wersji szlaku nie ma, więc panuje spora dowolność.

Ja zdecydowałem się na wersję typowo szosową, gdzie wyruszam z centrum Zakopanego i jeżdżę głównymi drogami o asfaltowej nawierzchni. Kierunek wybrałem zgodny z ruchem wskazówek zegara, czyli najpierw Tatry Wysokie, później Zachodnie.

W takiej wersji, opis trasy wygląda następująco:

  • start z Zakopanego,
  • jazda w stronę Łysej Polany (jak na Morskie Oko),
  • przekroczenie granicy ze Słowacją na Łysej Polanie,
  • jazda drogą 66 przez Jaworzynę Tatrzańską i Zdziar, aż do skrzyżowania z drogą 537,
  • skręt na zachód i jazda 537-jką przez Tatrzańską Łomnicę, Stary Smokowiec i inne podtatrzańskie miejscowości, aż do okolic Szczyrbskiego Jeziora,
  • na wysokości Szczyrbskiego Jeziora prosto, bez wjazdu do miejscowości, dalej trzymając się drogi 537,
  • zjazd w stronę Niżnych Tatr, aż do miejscowości Liptowski Gródek,
  • skręt na drogę 18 na Liptowski Mikulasz,
  • w Liptowskim Mikulaszu zjazd na drogę 584, prowadzącą wzdłuż Liptowskiego Jeziora, a później przy Tatrach Zachodnich, aż do Zuberca,
  • za Zubercem skręt w prawo, na lokalną drogę prowadzącą przez Orawice do Witanowej,
  • w Witanowej skręt w prawo i jazda drogą 520 ku dawnemu przejściu granicznemu w Suchej Górze,
  • przekroczenie granicy z Polską,
  • skręt na drogę 958, prowadzącą przez Witów i Kiry, aż do końca trasy w Zakopanem.

Poniżej mapa tego wariantu, wygenerowana dzięki serwisowi ridewithgps.com:

Pętla wokół Tatr – mapa trasy i profil terenu.

Razem mamy prawie 200 kilometrów, a jak widać na czerwonym wykresie wysokości, nie jest to płaski teren. Niektóre podjazdy mają setki metrów przewyższenia i potrafią ciągnąć się nawet kilkanaście kilometrów. W wersji „najpierw wschód, potem zachód” największymi wyzwaniami będą wspinaczki pod Szczyrbskie Jezioro oraz na Kwaczańską Przełęcz przed Zubercem, choć innych podjazdów też nie warto lekceważyć. Ze względu na skalę mapki, to co wygląda tu na małą górkę, w rzeczywistości może być stromym, ciągnącym się przez parę kilometrów wyzwaniem. Wybierając się w taką trasę, warto więc mieć już za sobą trochę podjechanych kilometrów.

Ile czasu to zajmuje?

Najlepsi zrobią tę tatrzańską pętlę w jeden dzień. Są tu przecież organizowane wyścigi, więc pewnie niejeden wymiatacz przejechał to w ciągu dosłownie kilku godzin. Dla całej reszty, chcącej przy okazji coś zobaczyć, pozostaje wersję naprawdę długiej, jednodniowej wyrypy, albo podział na kilka dni jazdy. Myślę, że „dla normalnych” najwięcej sensu ma opcja 2 lub 3-dniowa, choć oczywiście można jechać i tydzień, zwiedzając pod drodze klimatyczne miasteczka i zaglądając w tatrzańskie dolinki, które nierzadko posiadają asfalt i możliwość wjazdu rowerem.

Ja zdecydowałem się na wersję dwudniową. Najbardziej odpowiadała moim możliwościom kondycyjnym, a przy okazji dobrze zgrywała się z opcjami dojazdu z Krakowa do Zakopanego przy pomocy pociągu. Czyli średnio po 100 km i 1500 metrów w górę dziennie.

Jeśli chodzi o sam czas jazdy, to jest już mocno indywidualna kwestia. Zauważyłem u siebie, że gdy jeżdżę tak typowo turystycznie, z przerwami na zdjęcia, jedzenie, siku oraz „wow, ale tu ładnie, zatrzymam się na chwilę”, to średnią prędkość mam około 15 km/h. Czyli wyjdzie tak po 6-8 godzin jazdy na dobę.

Do Zakopanego w rowerem – jak dotrzeć?

Od razu do rzeczy: autem, autobusem lub pociągiem.

W pierwszym przypadku trzeba oczywiście to auto posiadać oraz mieć do niego jak zapakować rower (lub kilka rowerów, jeśli jedzie się grupą). Innym problemem będzie parkowanie, które w Zakopanem nie należy do rzeczy tanich.

Autobusy do Zakopanego jeżdżą praktycznie non stop, jednak większość z nich nie zabiera na pokład jednośladów. Wiem, że niektóre linie (np. Flixbus) oferują taką możliwość, jednak nierzadko wtedy rower musi być odpowiednio złożony i zapakowany. Cena za bilet też będzie wyższa.

Pozostaje więc pociąg, który uważam tu za zdecydowanie najlepszą, a przy okazji najtańszą opcję. Koszty są niskie (z Krakowa zapłaciłem 14 zł za bilet na osobę + 7 zł za rower), podróż wygodna, a jednośladu nie trzeba składać czy zabezpieczać – po prostu wiesza się go na haku albo stawia pod ścianą w pierwszym lub ostatnim wagonie. Wady? Dłuższy czas przejazdu oraz stosunkowo niewiele połączeń dziennie, więc wymagane jest dokładniejsze planowanie i zarządzanie czasem podczas wycieczki.

Gdzie spać

W przypadku wielodniowego wyjazdu, będzie trzeba gdzieś spędzić noc. I tu widzę dwa główne warianty: wożenie sprzętu biwakowego ze sobą lub skorzystanie z bogatej bazy noclegowej regionu.

Miejsc, gdzie można rozbić namiot jest naprawdę sporo. Praktycznie co parę kilometrów jest jakiś las, gdzie da się schować i bezpiecznie przespać. Na Słowacji, w przeciwieństwie do naszego kraju, takie biwakowanie nie jest zabronione. Przy czym uwaga: nie można rozbijać się na terenie parków narodowych, więc warto patrzyć na przydrożne tabliczki, bo opisywana tu trasa nierzadko prowadzi przy granicy TANAP-u.

Jeśli pragniemy bardziej komfortowego noclegu, albo po prostu jedziemy „na lekko” i nie chcemy mieć ze sobą zbyt wiele sprzętu, można spokojnie zatrzymać się w niemal każdym mijanym mieście lub wiosce. Chcąc skorzystać z możliwe taniej opcji, należy kierować się tabliczkami z napisem „Penzion” lub „Privat”.

Tu również uwaga: w sezonie turystycznym może być warto zarezerwować nocleg wcześniej. Co prawda tych pensjonatów jest naprawdę wiele, ale jak opiszę w relacji poniżej, zdarzają się sytuacje i okresy, że to wciąż zbyt mało, by starczyło dla każdego.

Co do cen, zależy na co się trafi. Przeciętnie w pensjonacie będzie to około 10-20 euro za noc, choć pewnie da się trafić taniej, szczególnie poza najpopularniejszymi miejscowościami. W hotelach oczywiście drożej, z górną granicę przebijającą nawet 100 euro za dobę.

Co warto mieć ze sobą

Zacznę może od ubezpieczenia. Co prawda, przebywając w na terenie Unii Europejskiej oraz paru stowarzyszonych z nią krajów (EFTA), możemy korzystać z tamtejszej, podstawowej opieki medycznej na podstawie karty EKUZ, jednak wiąże się ona z wieloma ograniczeniami i myślę, że warto wykupić dodatkowe ubezpieczenie turystyczne.

Tutaj więcej o korzystaniu z EKUZ na Słowacji.

Cóż, przyznam od razu, że sam o tym zapomniałem. Jadąc w słowackie Tatry zawsze pamiętam (no bo jak wszędzie piszą, że akcja ratunkowa to koszt nawet kilkudziesięciu tysięcy, to ciężko nie pamiętać), ale teraz niestety wypadło mi z głowy. Pomyłkę uświadomiłem sobie dopiero będąc w trasie, kiedy na taki zakup było już trochę za późno. Ostatecznie, nic złego się nie stało, ale i tak wolę teraz ostrzec innych, a i pisząc o tym w niniejszym tekście, sam lepiej zapamiętam na przyszłość, by jednak polisę wykupić.

Oprócz tego, bierzemy wszystko, co na każdą inną wyprawę rowerową, mając jedynie na uwadze, że na Słowacji obowiązującą waluta jest euro i złotówkami nie zapłacimy w zbyt wielu miejscach. Miłą rzeczą jest natomiast, że tamtejsze sklepy otwarte są również w niedzielę.

Dla porządku, jeszcze spis rzeczy, które ze sobą zabrałem na tę dwudniową wycieczkę:

  • na wypadek awarii: 2 dętki, pompka, skuwacz do łańcucha.
  • elektronika: telefon, aparat fotograficzny, zapasowa bateria, zegarek sportowy, powerbank oraz kable do ładowania tego wszystkiego.
  • bilety na pociąg, dokumenty, złotówki i euro (50 euro spokojnie wystarczy na taką wycieczkę, sam wydałem ledwie część tej kwoty).
  • ubranie chroniące przed wiatrem, deszczem i niskimi temperaturami.
  • jedzenie i picie: batoniki, owoce, kanapki, czekolada, izotonik, woda, tabletki z elektrolitami – tutaj najlepiej brać, co kto lubi i ma sprawdzone w praktyce.

Rowerem wokół Tatr – relacja z wycieczki

Dzień 1

Pierwszy pociąg, którym dam radę przewieźć rower z Krakowa do Zakopanego, odjeżdża dopiero o 8:16. Nie muszę się więc spieszyć, mogę na spokojnie wszystko spakować i zjeść porządne śniadanie. Na dworcu i tak jestem wcześniej. Wsiadam, stawiam rower pod ścianą pierwszego wagonu i czekam na odjazd. W końcu ruszamy, z lekkim, kilkuminutowym opóźnieniem.

Pociąg wlecze się niemiłosiernie. Cała podróż zajmuje ponad 3,5 godziny, więc w Zakopanem wysiadam dopiero około 12-stej. Moim zdaniem dość późno, ale w przypadku podróży z rowerem raczej nie mam tu innych, sensownych opcji.

Po dotarciu na miejsce, od razu ewakuuję się z dworca i udaję w trasę. Pierwszym etapem będzie dostanie się na polskie-słowackie przejście graniczne na Łysej Polanie. Z centrum Zakopanego to trochę ponad 20 kilometrów. Niestety, po dość ruchliwej trasie, bo jeżdżą tędy niemal wszyscy chcący dostać się nad Morskie Oko.

Ruszam ulicą Jagiellońską, która później przechodzi w Tytusa Chałubieńskiego. Docieram do ronda ze zjazdem na Kuźnice i tam zaczynają się problemy. Skręt w lewo zamknięty z powodu remontu. Trzeba więc jakoś kombinować z objazdem. W sumie, wiedziałem o tym fakcie z jakiejś górskiej gruby Facebook-owej, jednak postanowiłem, że będę się martwił na miejscu.

I faktycznie, wróciłem się kawałek, skręciłem zgodnie z tabliczką „objazd” i po chwili byłem już pod wyciągami narciarskimi na Nosalu. Dalsza droga przebiegała w standardowej wersji.

Widok na Giewont podczas objazdu zamkniętego ronda w Zakopanem.

Podjazdy zaczynają się niemal od razu. W drodze na Słowację muszę wspinać się dwukrotnie, po raz pierwszy w życiu przebijając na rowerze granicę 1000 metrów n.p.m. Droga jest dobra, widoki ciekawe, jednak samochodów i autobusów faktycznie jeździ dość dużo. Trzeba uważać, bo droga niestety wąska, a kierowcy nie zawsze zachowują wymagany odstęp (no dobra, prawie nigdy go nie zachowują).

Droga Oswalda Balzera, dobrze znana wszystkim kierującym się w stronę Morskiego Oka.
Przejazd nad górskim strumieniem.

W pobliżu skrzyżowania z drogą 960 pojawiają się pierwsze, naprawdę piękne krajobrazy. Dobrze widać niektóre dwutysięczniki Tatr Wysokich i Bielskich. Wzdłuż drogi stoi też mnóstwo zaparkowanych samochodów. No cóż, jest pogodny weekend i okolice południa, więc parking w Palenicy Białczańskiej już dawno pełny. Nie znający realiów zostali zmuszeni do pozostawienia swoich pojazdów nawet kilka kilometrów dalej.

Łysa Polana coraz bliżej. Setki samochodów zaparkowanych na poboczu to o tej porze roku standard.

Przed Łysą Polaną mam jeszcze przyjemny zjazd ze świetną nawierzchnią. Nie mogę się nim jednak w pełni cieszyć ze względu na korki tworzone przez wolno wymijające się busy. Podziwiam tych kierowców, bo nierzadko pomiędzy pojazdami były dosłownie centymetry odstępu.

Po zakończeniu zjazdu mijam sporych rozmiarów, oczywiście cały zapełniony parking i na rondzie skręcam na niewielki, niebieski mostek nad rzeką Białką.

Przekroczenie granicy na Łysej Polanie.

Chwilę później jestem już na Słowacji – po raz pierwszy rowerem. Robię zdjęcie pod znakiem granicznym, później kolejne jakiejś innej osobie, a następnie ruszam w dalszą drogę, przez nieznane mi wcześniej tereny.

W stronę Tatrzańskiej Jaworzyny mam najpierw niewielki podjazd, a później zjazd w stronę skrzyżowania z drogą prowadzącą od przejścia granicznego w Jurgowie.

Rzut okiem za siebie na podjeździe w stronę Tatrzańskiej Jaworzyny. Tatry chwilowo zostają w tyle.

Przez moment ruch był mniejszy, jednak za skrzyżowaniem znów pojawia się dużo samochodów. To główna droga regionu, którą masa turystów kieruję się ku słowackiej części Tatr Wysokich, więc zupełnie nie zaskakuje mnie spora liczba pojazdów z polskimi tablicami rejestracyjnymi.

Znów mam trochę metrów do podjechania, jednak później wszystko wynagradza mi długi, bardzo przyjemny zjazd do Zdziaru i dalej aż po Tatrzańską Kotlinę. Widoki są nawet jeszcze lepsze niż wcześniej. Przed Zdziarem doświadczam jednego z najpiękniejszych obrazów podczas całej wycieczki: nad soczyście zielonymi łąkami dominują dwa giganty Tatr Bielskich: Płaczliwa Skała i Hawrań.

Droga 66 w stronę Zdziaru.
Fantastyczny widok na Płaczliwą Skałę (bardziej po lewej stronie) i Hawrań (na środku zdjęcia). Nie byłem jedyną osobą, która zatrzymała się tu na dłużej.
Na widoki naprawdę nie ma co narzekać. Już teraz wiem, że to najładniejsza trasa, jaką jechałem od dawna.

Po dotarciu do skrzyżowania z drogą 537 skręcam w prawo. Tu zaczyna się najdłuższy na całej pętli podjazd. Będzie się ciągnął aż do okolic Szczyrbskiego Jeziora z niewielką przerwą w Tatrzańskiej Łomnicy. Czyli dobre 30 kilometrów jazdy pod górę!

W rzeczywistości nie jest jednak tak źle, bo nachylenie tej drogi jest stosunkowo małe, momentami wręcz ledwo wyczuwalne. Po prostu jadę nieco wolniej, jeden czy dwa biegi niżej niż zwykle. Droga jest tu bardzo szeroka i z niezłej jakości poboczem, więc nawet mimo dużego ruchu jedzie się przyjemnie.

Na drodze 537 okrążającej Tatry Wysokie od południa.

Przyznam, że na ten właśnie odcinek liczyłem najbardziej. Po drodze jest wiele znanych górskich miasteczek, nad którymi górują potężne, nierzadko przekraczające 2500 metrów, szczyty. I faktycznie, miejscami widoki były spektakularne, jednak tych miejsc było zaskakująco mało. Przez większą cześć trasy, góry w całości zasłaniał las albo nad drzewa wystawały tylko pojedyncze wierzchołki. Najlepiej było w miasteczkach, gdzie zdarzało się trafić na specjalnie przygotowane punkty widokowe albo, na spotykanych od czasu do czasu, nieco bardziej otwartych przestrzeniach.

Widok z okolic Tatrzańskiej Łomnicy. Szpiczasty wierzchołek to Łomnica – mierzący 2634 metrów, drugi najwyższy szczyt Tatr. Nieco po prawej od niej widać Kieżmarski Szczyt.
Zjazd w Tatrzańskiej Łomnicy z dobrym widokiem na Sławkowski Szczyt.
Widok na Tatry Wysokie ze Starego Smokowca. Największe góry to od lewej: Sławkowski Szczyt, Łomnica i Kieżmarski Szczyt.

Za Smokowcem mijam kolejne górskie miejscowości: Tatrzańską Polankę i Wyżnie Hagi. Ciągle nabieram wysokości, przez co widoki po lewej stronie drogi stają się równie ciekawe, co wysokogórski krajobraz. Doskonale widać równinę rozciągającą się pomiędzy Tatrami a Niżnymi Tatrami, której centralną część dominuje miasto Poprad.

W niektórych miasteczkach nie muszę jechać drogą. Do dyspozycji są też ciągi pieszo-rowerowe. Niestety, jakość ich nawierzchni nie zawsze jest równie dobra, co na drogach, a duży ruch pieszy sprawi, że jednak wolę poruszać się wśród nieco bardziej przewidywalnych samochodów.

Przy ulicy często widzę też tory kolejowe, po których elektryczna kolejka kursuję między Popradem a turystycznymi miejscowościami. To popularny sposób dojazdu do słowackich szlaków – taki ichniejszy odpowiednik naszych busów do Kuźnic, Palenicy czy Doliny Chochołowskiej.

Kolejny punkt widokowy. Po lewej dominuje Kotłowy Szczyt (Mały Gerlach), po prawej wybija się między innymi piramida Staroleśnego Szczytu.
Wysokość cały czas rośnie, a na górskich serpentynach roślinność coraz rzadsza. Odsłonięty teren to również walka z wiejącym w twarz wiatrem.
Widoki za sobą też mam bardzo ciekawe.
Podobnie zresztą jak po lewej stronie drogi. W oddali widać równinę z największym miastem okolicy – Popradem.

Na wysokości Szczyrbskiego Jeziora popełniam błąd. Zamiast jechać prosto, skręcam w prawo i zaczynam stromą wspinaczkę ku centrum miejscowości. Pomyłkę zauważam dopiero, gdy dojeżdżam do znaku z zakazem dalszego wjazdu. „Co to ma być?!” – myślę i chwilę później przypominam sobie, że przecież miasteczko nie leży na głównej drodze, tylko parę kilometrów od niej.

No cóż, przynajmniej jest ładnie, więc ostatecznie nie żałuję dołożonych kilometrów i przewyższeń. Zawracam, zjeżdżam w dół i po chwili kontynuuję wyprawę już zgodnie z pierwotnymi założeniami.

Widoki znad Nowego Szczyrbskiego Jeziora. Po lewej w oddali można dostrzec Krywań. Na środku dominuje Solisko, a po prawej Grań Baszt, za którą w oddali widać Szczyrbski Szczyt.

Kolejny etap wycieczki jest o wiele łatwiejszy. Teraz przez parę godzin będę jechał głownie z górki, powoli zmniejszając wysokość i oddalając się od Tatr.

Najpierw przybywam jednak w okolicę świętej góry Słowaków – Krywania, który mam okazję obejrzeć w wielu perspektyw. Od wschodu nie robi większego wrażenia. Przypomina bardzo łagodnie nachyloną piramidę, która zupełnie nie zasługuje na bycie drugim pod względem wysokości szczytem Tatr, który można zdobyć szlakiem turystycznym.

O wiele ciekawiej wygląda z innych stron. Patrząc na ten samotny szczyt od zachodu już łatwiej mi zrozumieć, dlaczego nasi południowi sąsiedzi wybrali go na swoją ukochaną górę, nierzadko wplataną w narodową symbolikę.

Krywań – narodowa góra Słowaków.

Góry powoli zostają za mną, a ja zjeżdżam w bardziej równinny teren. Przez chwilę dookoła jest naprawdę pusto. Zniknęły samochody, lasy, miasteczka. Tylko pola, łąki, i lekko wiejący od boku wiatr. Bardzo przyjemny odcinek.

Tatry zostają w oddali, a ja wkracza w łatwe, równinne okolice.
Przede mną inne górskie pasmo – Niżne Tatry.
Czasem warto obejrzeć się za siebie. Szpiczasty wierzchołek Krywania naprawdę robi wrażenie.

Parę kilometrów dalej wracam do cywilizacji. Mijam kolejne małe wioski: Przyblinę, Wawrzyszów, Liptowski Peter. W tym momencie przejechane mam już nieco ponad połowę trasy, więc zaczynam się rozglądać za jakimś miejscem, gdzie będę mógł coś zjeść, zrobić zakupy i znaleźć nocleg.

Ciężko jednak trafić na coś, gdzie te 3 warunki byłyby spełnione naraz. Tutejsze wioski są o wiele mniejsze niż zakładałem. Nawet, gdy mijam jakieś pojedyncze kwatery, w około nie ma ani śladu po innych punktach usługowych. Decyduję się więc kontynuować jazdę dalej, do nieco większego Liptowskiego Gródka.

Zamek w Liptowskim Gródku.

W miasteczku bez problemu znajduję otwartą restaurację. Zamawiam dużą pizzę i czekam, przy okazji wymieniając kilka znań z parą Słowaków z Bratysławy. Po skończonym posiłku ruszam na poszukiwania noclegu.

Pierwsza próba: pudło, wszystko zajęte. Druga tak samo, Trzecia również. Dość szybko dowiaduję się, że Słowacy mają długi weekend, a w Liptowskim Mikulaszu odbywa się jakiś festiwal, na który zjechało kilkadziesiąt tysięcy ludzi…

Noc

Nie poddaję się. Z doświadczenia wiem, że jak mówią „wszystko wynajęte”, to i tak coś musi dać się znaleźć. Im więcej jednak prób podejmuję, tym bardziej jestem przekonany, że te poszukiwania mogą zająć więcej czasu niż planowałem.

W końcu decyduję się opuścić Liptowski Gródek i jechać dalej, w stronę Liptowskiego Mikulasza. To największe miasto regionu, tam na pewno coś będzie! Problem jedynie w tym, że robi się coraz ciemniej, a średnio mi się widzi jazda i chodzenie po domach nocą.

Zachód słońca oglądany w drodze na Liptowski Mikulasz.

Miasto faktycznie ma bogatą bazę noclegową. Tylko co z tego, skoro nawet tutaj nie mogę nic znaleźć. Jadę za każdą strzałką na „Penzion” lub „Privat”, jaką tylko znajdę. Zagadałem nawet do policyjnego patrolu z prośbą o pomoc. Skierowali mnie do jakiegoś hostelu, jednak nawet tam wszystko było już wyprzedane.

No cóż, dociera do mnie, że faktycznie mogę mieć problem. Zaczynam konstruować plan awaryjny w postaci przeleżenia gdzieś nocy na ławce przy jeziorze lub jakimś lesie, jednak zanim to zrobię, podejmuję jeszcze kilka prób. Zaglądam nawet do hoteli, które do tej pory omijałem. I faktycznie, w jednym znalazłby się pokój, gdyby nie fakt, że chcieli za niego aż 80 euro. Nie mam tyle, a z resztą nawet, gdybym miał, to i tak bym pewnie nie dał.

Zaglądając do kolejnych miejsc pytam już nie tylko o pokój, ale i możliwość przespania się gdziekolwiek. Kanapa, zaplecze, ogród. I to w końcu działa. W jednym pensjonacie co prawda nie mieli wolnych pokoi, ale właściciel bez problemu pozwolił mi się przespać na leżaku w ogrodzie.

Jest już niemal ciemno, więc tylko odkładam rower pod krzaki i ubieram na siebie niemal wszystko, co mam jeszcze w plecaku. Długie spodnie, buff, dwie kurtki, nawet rękawiczki. Mam nadzieję, że to wystarczy.

Próbuję się jakoś ułożyć, ale nie jest to najlepszy leżak, z jakim miałem do czynienia. W dodatku przeszkadzają mi włączające się co chwilę światła i ruch samochodowy z pobliskiej drogi.

Mógłbym powiedzieć, że w ogóle tej nocy nie spałem, ale to raczej nie prawda. Zbyt szybko mijał mi czas pomiędzy kolejnymi spojrzeniami na zegarek. Pewnie parę razy udało się na krótko zasnąć, jednak tylko po to, by obudziły mnie czyjeś kroki, światła, czy zwykła niewygoda. Aha, i jeszcze komary, które ze względu na bliskość wody i roślinności zrobiły sobie ze mnie małą ucztę. Wszystkich odgonić nie sposób, a te france gryzły nawet przez ubranie.

Po północy zrobiło się dość zimno, choć na szczęście sytuacja później się już nie pogarszała. Od czasu do czasu masowałem sobie nogi, zmieniałem pozycję i było ok.

Nie nazwałbym tej nocy przyjemną, ale jakoś udało się ją przetrwać. Około 4:30, gdy zaczęło robić się jasno, postanowiłem ruszać w drogę. Dalsze leżenie nie miało już sensu, a poza tym obiecałem się do rana zwinąć. Jem więc na śniadanie kanapkę i batonik, popijam resztką wody, po czym opuszczam teren pensjonatu.

Noc na leżaku w ogrodzie przy pensjonacie – niewątpliwie jedna z ciekawszych w moim życiu.

Dzień 2

Wczoraj udało mi się pokonać co najmniej 120 kilometrów. Nie planowałem aż tyle, jednak problemy ze znalezieniem noclegu sprawiły, iż dotarłem aż na zachodni kraniec Liptowskiego Mikulasza. Jednak dzięki temu, dziś do przejechania zostało mi tylko jakieś 80-90 kilometrów. Nie tak dużo, choć mam też świadomość, że będzie to jazda na zmęczeniu oraz najpewniej ze zbyt małą ilością jedzenia i picia.

No i czeka mnie jeszcze najgorszy ze wszystkich podjazdów – kilkanaście kilometrów wspinaczki na Kwaczańską Przełęcz przed Zubercem. Ale to dopiero za parę godzin, więc teraz warto skupić się na innych rzeczach.

Jedną z nich jest na pewno podziwianie wschodu słońca nad Tatrami. Po opuszczeniu pensjonatu, dość szybo udało mi się opuścić miasto i dostać w otarty teren. Po prawej stronie miałem więc świetne widoki na wierzchołki Tatr Zachodnich oraz czerwieniejące nad nimi niebo. Spektakl tak wciągający, że co chwilę zjeżdżałem na pobocze, by móc lepiej się przyjrzeć i zrobić parę nowych fotek.

Wschód słońca nad Tatrami podziwiany z parkingu pod Tatralandią – największym aquaparkiem na Słowacji.
Ten sam piękny spektakl oglądamy kawałek dalej.

Wczesna pora to bardzo mały ruch na drogach, ale i niskie temperatury. Pakując do plecaka parę polarowych rękawiczek, nie spodziewałem się, że w ogóle po nie sięgnę. Teraz jednak ubieram je znowu, by nieco ogrzać zmarznięte dłonie. Oprócz tego na sobie wciąż mam dwie kurtki, w których spędziłem noc.

Gdzieś po lewej stornie powinienem mieć sporych rozmiarów Liptowskie Jezioro. Liczyłem, że droga będzie prowadzić jego brzegiem, jednak w rzeczywistości, niemal cały czas zasłonięte jest ścianą drzew. Szosa wcale nie jest też tak blisko, jak mogłoby to wynikać z mapy. Tylko dwukrotnie zbliżam się na tyle, by móc zobaczyć taflę wody.

Nad jedną z odnóg Liptowskiego Jeziora.

Po minięciu jeziora skręcam na północ i przez chwilę przemierzam puste, jeszcze dość płaskie okolice Liptowskiej Sielnicy (tak, tu chyba wszystko jest „Liptowskie”). Tereny urocze, drogi dobre i wciąż kompletnie puste. Ale cóż, jest dopiero lekko po 5-tej, więc nie jest to bardzo dziwne.

Chyba ostatnia okazja do jazdy po płaskim.

Moim głównym problemem staje się picie. Sklepy, nawet gdybym jakieś znalazł, o tej porze na pewno byłby zamknięte. Z wczoraj zostało mi dosłownie parę łyków wody, a ja nie dość, że czuję już pragnienie, to jeszcze mam świadomość, że zaraz będzie nie tylko coraz cieplej, ale i zacznie się naprawdę trudny podjazd. Być może będzie musiał wytrzymać aż do Zuberca.

W Liptowskich Matiaszowcach trafiam jednak na przykościelną studnię. Obok niej, z ziemi wystaje rura zakończona kranem. Zatrzymuję się, odkręcam i zgodnie z oczekiwaniem, zaczyna płynąć woda. Mam dylemat: czy to się nadaje do picia? Nie ma żadnej informacji ani ludzi do zapytania. Na wszelki wypadek napełniam bidon, ale stwierdzam, że sięgnę po to dopiero, gdy pragnienie zacznie mocniej doskwierać.

Dalej droga zaczyna się podnosić. Zrzucam biegi i psychicznie nastawiam na to, że kolejna godzina będzie niemal wyłącznie jazdą pod górę. A więc to już – najtrudniejszy fragment całej wycieczki.

Mija kilka minut i nachylenie rośnie jeszcze bardziej. Zaczynają się górskie serpentyny, trochę przypominające te z ubiegłorocznej wycieczki w słoweńskie Alpy. Droga jest równa i szeroka, jednak już po chwili jadę na najniższym możliwym biegu. Chcę to po prostu przetrwać, bez zajeżdżania się po kiepsko przespanej nocy i z perspektywą jazdy przez jeszcze dobrych parę godzin.

Podjazd na Kwaczańską Przełęcz.

Widoki robią się coraz lepsze. Często równinę poniżej przesłania las, jednak gdy drzewa się przerzedzają, warto przystopować i pooglądać tereny, przez które jechało się jeszcze chwilę temu. Jest tu nawet parę specjalnie zrobionych punktów na poboczu, gdzie można zjechać i pozachwycać okolicą.

Świetne widoki na Liptowskie Jezioro i Niżne Tatry.

Podjazd ciągnie się w nieskończoność. Od czasu do czasu mijają mnie samochody, choć głownie z naprzeciwka. Sporo ma polskie tablice – czyżby zmierzali do Tatralandii? To dość popularny obiekt, czynny zresztą przez cały rok.

Ok, mam dość. Ta woda z przydrożnego kranu nie może być taka zła. Zatrzymuję się, wrzucam do bidonu tabletkę z elektrolitami i wypijam parę łyków. Dobre! Tego mi było trzeba. Wlewam w siebie jeszcze trochę i ruszam dalej.

Podjazd łagodnieje. Osiągam Kwaczańską Przełęcz o wysokości 1098 metrów n.m.p i tym samym kończę najtrudniejszy z podjazdów tej wycieczki. Chwilę później pędzę już w dół drogą równie stromą jak ta, którą przed chwilą wjeżdżałem. Z tym, że teraz nie muszę się już ani trochę wysilać.

Zjazd w stronę Zuberca.

Docieram do Zeberca – malowniczo położonej wioski na skraju Tatr Zachodnich. Ku mojej niemałej radości, przy wjeździe do miasteczka zauważam znak kierujący na pobliską stację benzynową. Jest kawałek od przebiegającej przez centrum drogi, ale i tak warto zjechać.

Dzięki mieszaninie polskiego i angielskiego kupuję półtoralitrową wodę i jakieś słone chrupki. Mało to wyrafinowane, ale gdy chwilę później siadam na ławce, by skosztować tych przysmaków, mam wrażenie, że dawno nie jadłem nic tak dobrego. No cóż, w podróży człowiekowi spadają wymagania względem pewnych rzeczy.

Okolice wsi Zuberzec.

Na północnym krańcu miejscowości zjeżdżam z głównej drogi, by skierować się wschód. Kolejny punkt na trasie to równie pięknie położone Orawice.

W ogóle, ten rejon niesamowicie mnie zaskoczył. Przed wyjazdem spodziewałem się, że najfajniej będzie przy Tatrach Wysokich. Jednak to tutaj, na spokojnych drogach pomiędzy zielonymi pagórkami bawię się najlepiej. Już nie czuję zmęczenia. Totalnie wciągnęło mnie podziwianie okolicy. Nawet trochę zazdroszczę lokalnym mieszkańcom.

Zachodnie Tatry nie mają już tak spektakularnych wierzchołków, jak ich położona na wschodzie część.
Nie dość, że okolica ładna, to jeszcze drogi w idealnym stanie.

Odkąd opuściłem Zuberzec, przez większość czasu jechałem pod górkę. Nachylenie było jednak na tyle małe, że praktycznie tego nie czułem. Dopiero parę kilometrów dalej, gdy otwarte tereny ustąpiły bujnym lasom, podjazd stał się bardziej wymagający. Na szczęście ten nie trwał zbyt długo – banał w porównaniu do wcześniej wspinaczki.

Po osiągnięciu przełęczy Borik, bo tak nazwano to miejsce, czeka mnie kolejna nagroda. Długi, łagodny i niezwykle przyjemny zjazd w stronę Orawic. Można odpocząć po wysiłku i dalej napawać się widokami.

Okolice przełęczy Borik.

Po minięciu górskiego kurortu nadal kontynuują drogę w dół. Teraz do szosy dołącza jednak i ścieżka rowerowa poprowadzona nad brzegiem strumienia o tej samej nazwie, co miejscowość.

Następny odcinek nie jest już taki fajny. Zbliżam się do Witanowej. Rośnie natężenie ruchu, psuje się nawierzchnia. Na najbliższym skrzyżowaniu skręcam z prawo, na drogę 520 i powoli kieruję w stronę granicy z Polską. Nim tam dotrę, muszę się jeszcze zmierzyć z dwoma krótkimi, lecz dającymi popalić podjazdami w okolicach Głodówki.

Ostatnie chwile na Słowacji to okazja do podziwiana niemal całych Tatr naraz.
Po drugiej stronie drogi mam też niezły widok na Pilsko (po lewej) oraz Babią Górę (środek zdjęcia).

Granicę przekraczam w Suchej Górze. Kiedyś było tu strzeżone przejście, teraz obiekt popadł w totalną ruinę. Chwilę później mijam znaki witające mnie w Rzeczpospolitej i zaczynam niedługi zjazd do Chochołowa. Tam skręcam w prawo i jadę w stronę gór.

Granica słowacko – polska w Suchej Górze.

O tym odcinku niestety nie mogę powiedzieć nic dobrego. Spory ruch, miejscami dziurawa droga oraz duża gęstość zaludnienia. No i mówiąc w prost: „wali tandetą po oczach”. Co chwilę jakieś szyldy, reklamy i kiczowate pensjonaty, a każdy z nich w nieco innym stylu.

Choć Tatry mam cały czas przed sobą, ciężko o okazję do ich podziwiania. Przeważnie są przesłonięte budynkami lub roślinnością, a i muszę się tu nieco bardziej skupić na drodze niż rozglądaniu dookoła.

Droga do Witowa. Niestety, polska część tatrzańskiej pętli jest mniej atrakcyjna niż ta słowacka.

Parę kilometrów dalej sytuacja nieco się poprawia. Ruch nadal jest spory, jednak gęsta zabudowa choć trochę ustępuje zieleni. Zbliżam się do wylotów jednych z najbardziej popularnych dolin w polskiej części Tatr: Chochołowskiej i Kościeliskiej. Jak zwykle kręci się tam mnóstwo turystów, a rozklekotane busiki ledwo nadążają z ich przywożeniem.

Przejazd wzdłuż polskiej części Tatr. Okolice wylotu Doliny Chochołowskiej.
Stado owieczek przy Dolinie Chochołowskiej. O dziwno, na Słowacji nie trafiłem na ani jedną.

Po minięciu Kir czeka mnie jeszcze podjazd do Gronika, a potem już łatwa droga w dół do Zakopanego. Miasto, jak zawsze w sezonie, okazało się zakorkowanie i wypełnione tysiącami ludzi. Na szczęście obyło się bez błądzenia – po wielu moich wcześniejszych wizytach, drogę do dworca znam niemal na pamięć.

Dolna Rówień Krupowa – park w centrum Zakopanego z niezłym widokiem na Giewont.

Po około 5 godzinach i 40 minutach jazdy, kończę dzisiejszy odcinek i zamykam pętlę na dworcu kolejowym. Od razu udaję się do kontenera, który pełni rolę tymczasowej kasy biletowej. Niestety, okazuje się, że najbliższy pociąg, którym będę mógł wrócić z rowerem do Krakowa jest dopiero za 6 godzin. SZEŚĆ GODZIN! Co ja tu będę robił przez tyle czasu…?

No trudno, muszę przeczekać. Innego wyjścia po prostu nie ma. Zaczynam od kupna dużej porcji frytek, a resztą czasu wypełniam spacerami, leżeniem na ławce w parku i słuchaniem podcastów (póki nie padła bateria w odtwarzaczu). W końcu, około 16-stej pakuję się do pociągu i zaczynam nudną, trwającą niemal 4 godziny powróż do domu.

Podsumowanie wycieczki

Co za wyjazd! Od razu mogę napisać, że to najładniejsza trasa, jaką kiedykolwiek pokonałem na rowerze. Pod względem widoków przebija wszystko, gdzie byłem o tej pory i pewnie nieprędko będę miał okazję na podziwianie równie atrakcyjnych terenów. Jak ktoś rozważa taką wycieczkę, to niech skończy się wahać i przy najbliższej okazji po prostu pojedzie – zdecydowanie warto.

Ja tę przygodę będę na pewno długo pamiętać. Choć nie zawsze było wygodnie, momentami dłużej się nudziłem niż jechałem, nie żałuję ani jednej spędzonej tam godziny. Tak to już jest na wyjazdach. Rzadko wyjdzie idealnie, często jest człowiekowi zimno, niewygodnie, chce się jeść czy pić. Jednak później, we wspomnieniach pozostają głównie te miłe rzeczy. No i wrażenie, że udało się zrobić coś na prawdę fajnego oraz nieco rozepchać własną strefę komfortu.

Na pewno popełniłem na tym wyjeździe parę błędów. Nie wykupiłem ubezpieczenia, zawaliłem kwestię noclegu, pozwoliłem, by skończyło się picie. Ale cóż, później dzięki temu bardziej docenia się każdy łyk czy wygodę własnego łóżka. To zawsze będzie dla mnie jedną z największych zalet podróżowania.

49 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *