Orla Perć i Rysy w jeden dzień

Dwa najtrudniejsze polskie szlaki, leżące w różnych częściach Tatr Wysokich. Przejście każdego z nich uchodzi za długą, wymagającą wycieczkę. Przejście obu w jeden dzień? Wydaje się szalone, ale właśnie na takie wyzwanie miałem ochotę już od dobrych paru lat!

Relacja z tej wycieczki dostępna jest również w wersji filmowej. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj.

Zanim zacząłem chodzić poza szlakami i wspinać się na trudniejsze szczyty, byłem po prostu „zwykłym”, tatrzańskim turystą. Latami odkrywałem znakowane trasy, powoli stopniując trudności i ciesząc się każdym wyjazdem. Pamiętam, jak wielką satysfakcję przyniosło pierwsze wejście na Rysy, czy pokonanie całej Orlej Perci.

Oprócz technicznych trudności, pasjonowała mnie też wytrzymałościowa strona tego sportu. Ciągnęło mnie do coraz dłuższych tras, do odwiedzania kilku szczytów jednego dnia, do ciągłego podnoszenia poprzeczki i przesuwania swoich granic. Nie tylko w Tatrach, ale też innych górach, czy nawet na rowerze. Myślę, że to właśnie ta fascynacja „robieniem tego, co trudne” dała podwaliny pod opisywane w tym tekście przejście.

Orla Perć i Rysy jednego dnia – pomysł i założenia

Sama idea połączenia tych szlaków pochodzi jednak z innego źródła. Powiem wprost, że to nawet nie był mój pomysł. Kiedyś, przeglądając internet, natrafiłem na zestawienie w stylu „najciekawsze pytania tatrzańskich turystów”. Oprócz perełek typu „czy da się dojechać na Giewont?” albo „czy na Rysy trzeba mieć swoje łańcuchy?” pojawiło się pytanie „czy dam radę obejść Rysy i Orlą Perć w jeden dzień?”.

Pytający dostał oczywiście odpowiedź przeczącą, jednak ja od razu odpaliłem mapę i postanowiłem sam sprawdzić. Wyszło mniej więcej tak:

Ponad 40 kilometrów, 3600 metrów pod górę, prawie 24 godziny marszu. Dla przeciętnego „łazika” faktycznie sporo, ale przecież są ultrasi, triathloniści i masą innych sportowców, którzy robię trudniejsze rzeczy. To wcale nie jest tak niemożliwe, jak twierdziła ta pani z informacji turystycznej!

Opisywane zdarzenie miało miejsce parę lat temu. Jednak od tamtego czasu, pomysł „Rysy + Orla” na dobre zadomowił się w mojej głowie. Myślałem o nim dość często, motywując się, że kiedyś sam zbuduję kondycję pozwalającą mi zrealizować to szaleństwo.

Oczywiście, zależało mi też na dobrym stylu tego przejścia. Bez spania w schroniskach, ze startem i metą na parkingu, solo i bez żadnego wsparcia z zewnątrz. W takiej wersji na pewno będzie miało dla mnie większą wartość.

Niestety, mimo dużego zapału, przez lata pomysł leżał odłogiem (jak i dziesiątki innych). Raz, że po prostu nie czułem się jeszcze gotowy, a dwa – ostatnio, zamiast szlifować formę, częściej skupiałem się na rozwoju technicznych umiejętności. W końcu, nadeszła jednak okazja, którą szkoda byłoby mi zmarnować.

Przejście Orlej Perci i wejście na Rysy w jeden dzień – relacja z wycieczki

Dojazd

Środek lipca, gdzieś w trakcie tygodnia. Wraz ze znajomymi widzimy, że w najbliższy czwartek w Tatrach szykuje się ładny dzień z bardzo stabilną pogodą. Szybko ogarniam urlop i bierzemy się za ustalanie szczegółów. Co prawda, każdy ma nieco inny pomysł na wymarzone przejście, ale jakoś znajdujemy kompromis. Jedziemy do Palenicy, dzielimy na różne ekipy, a potem szybsi czekają na wolniejszych. Mi pasuje, szczególnie, że jest okazja, by ani przed, ani tuż po wyrypie nie musieć prowadzić samochodu. No dobra, muszę dojechać jakieś 5 kilometrów do miejsca spotkania, ale to już naprawdę szczegół.

Picie, jedzenie, ubrania, elektronika – to wszystko było przygotowane dzień wcześniej. Po wstaniu w środku nocy zostaje mi więc tylko szybka toaleta i przełożenie paru rzeczy z lodówki do plecaka. Potem opuszczam mieszkanie, schodzę do garażu i zabieram za dojazd do parkingu przy Zakopiance.

Spotykamy się około 3:30. Dosiadam się do reszty, po czym ruszamy na południe. Szybko opuszczamy Kraków, a następnie przez jakieś 1,5 godziny jedziemy w stronę Palenicy Białczańskiej. Na miejscu jesteśmy parę minut po piątej – już po świcie, ale wciąż z niemal całym dniem przed sobą.

Po opuszczeniu samochodu od razu ruszam w stronę kas. Wydaje mi się, że to ja będę dziś ostatni na parkingu, więc postanawiam nie czekać na resztę, tylko jak najszybciej rozpocząć swoje przejście. Podchodzę do szlabanów, kupuję bilet i włączam stoper. W tym momencie zakładam, że cała wycieczka zajmie mi około 15 godzin.

Dojście do Doliny Pięciu Stawów

Pierwszy fragment trasy jest asfaltowy. Po czerwonym szlaku muszę się dostać w okolicę Wodogrzmotów Mickiewicza i tam odbić na Dolinę Pięciu Stawów. Nim to jednak nastąpi, spędzam 20-parę minut na marszu po twardej nawierzchni. Z początku droga jest kręta, potem wiedzie głównie prosto, w częściowo zalesionym terenie. Mimo wczesnej pory, dookoła mam sporo innych turystów, choć w tej części Tatr nie jest to żadnym zaskoczeniem.

W pewnej chwili, na drodze trafiam na kolejny zakręt, Jest tam mostek z niebieskimi barierkami, a po prawej stronie można podziwiać ładny, podzielony na kilka części wodospad. To właśnie wspomniane przed chwilą Wodogrzmoty Mickiewicza.

Wodogrzmoty Mickiewicza
Wodospad Wodogrzmoty Mickiewicza.

Kawałek za wodospadem dochodzę do rozdroża, gdzie skręcam w prawo i po zielonym szlaku zaczynam przejście przez Dolinę Roztoki. Jego początek jest nieco stromy, więc celowo zwalniam trochę krok, by dobrze rozłożyć siły na cały dzień. Szkoda byłoby iść końcówkę „na siłę” albo wręcz musieć przerwać przejście.

Po krótkim podejściu trasa znów staje się łagodnie nachylona. Przeważnie idę lasem, czasem z widokami na otaczające dolinę granie. Liczba innych turystów też wyraźnie spadła, choć pewnie w późniejszych porach będzie ich tutaj nieco więcej.

Szlak przez Dolinę Roztoki
Szlak przez Dolinę Roztoki.

Z czasem nachylenie szlaku znów wyraźnie wzrasta. Zbliżam się do progu doliny, przed którym trafiam na kolejne rozdroże. Do wyboru mam dalsze przejście za kolorem zielonym albo przeskoczenie na czarny, prowadzący pod schronisko. Obecnie, bardziej odpowiada mi ta pierwsza opcja.

Kontynuuję nabieranie wysokości, stopniowo zbliżając się do Siklawy – największego i być może najładniejszego tatrzańskiego wodospadu. Ze szlaku można się mu całkiem nieźle przyjrzeć i trzeba przyznać, że nawet po latach potrafi zrobić spore wrażenie.

Siklawa
Przejście przy wodospadzie Siklawa.

Ponad Siklawą ścieżka parę razy zmienia kierunek. Podchodzę nim jeszcze kawałek, aż docieram na wypłaszczenie w okolicy Wielkiego Stawu Polskiego. Tam, przy charakterystycznym, drewnianym mostku, zielony szlak dobiega końca.

Wejście na Zawrat

Od teraz będę się poruszał po trasie niebieskiej, prowadzącej na Zawrat. To tam zaczyna się Orla Perć, której przejście jest jednym z głównych celów tej wycieczki. Na samą przełęcz można też wejść od strony Kuźnic. Tamtędy jest odrobinę szybciej, jednak w takiej wersji nie dałoby się zrobić pętli z metą na tym samym parkingu, co start trasy.

Dolina Pięciu Stawów
Mostek w Dolinie Pięciu Stawów. W tle masyw Koziego Wierchu.

Idąc po niebieskim szlaku najpierw obchodzę północno-zachodni brzeg Wielkiego Stawu, a następnie kieruję się w stronę południowej grani Małego Koziego Wierchu. Po drodze mijam parę odejść innych szlaków, które mają swój początek w tej dolinie: na Krzyżne, Kozi Wierch, Szpiglasowy Wierch oraz Kozią Przełęcz.

Szlak na Zawrat
Niebieski szlak na Zawrat.

Pierwsza część trasy jest bardzo łatwa i delikatnie nachylona. Dopiero w odcinku prowadzącym przez wspomnianą grań Małego Koziego Wierchu robi się nieco stromiej i w podchodzenie trzeba włożyć odrobinę więcej wysiłku.

Po przedostaniu się na drugą stronę grani po raz pierwszy zauważam docelową przełęcz. Kolejny odcinek szlaku trawersuje grań od zachodu, omijając między innymi leżący poza szlakiem wierzchołek Kołowej Czuby.

Podejście na Zawrat
Przejście po zachodniej stronie Kołowej Czuby.

Za Przełęczą Schodki niebieski szlak skręca lekko w lewo i znów staje się nieco bardziej stromy. Z tego miejsca czeka mnie jest kilka, może kilkanaście minut podejścia, po których dostaję się na Zawrat. Poszło całkiem sprawie – licząc od startu, niecałe 2,5 godziny.

Przejście Orlej Perci

Po naprawdę krótkiej przerwie (jedna, może dwie minuty) zaczynam przejście Orlej Perci. Dla mnie będzie to już piąte spotkanie z tym szlakiem, więc raczej nie spodziewam się tu żadnych niespodzianek. Mam tylko nadzieję, że nie będzie zbyt dużych zatorów.

Orla Perć
Początek Orlej Perci oglądany z Zawratu.

Jeśli chodzi o opis przejścia Orlej, to dziś raczej nie będzie w nim dużej dokładności. Mam już na blogu artykuł poświęcony temu jakże ciekawemu szlakowi, więc nie będę powielał detali. To przejście ma zresztą charakter bardziej sportowy niż turystyczny.

Pierwszym widocznym celem jest tutaj Mały Kozi Wierch. Poprzedzają go dwa inne, mniejsze spiętrzenia grani o niewielkich trudnościach. Na tym odcinku poruszam się częściowo granią, częściowo po jej prawej stronie. Pierwsze łańcuchy pojawiają się już niedługo po starcie, choć tu jeszcze z nich nie korzystam.

Na Małym Kozim melduję się po kilku minutach od wyruszenia z Zawratu. Za wierzchołkiem schodzę na Zmarzłą Przełączkę Wyżnią, a potem chwilę obniżam się żlebem Honoratka. Na tym odcinku jest już trudniej, więc pozwalam sobie na korzystanie z ułatwień.

Orla Perć, łańcuchy
Zejście przy Honoratce.

Mimo wczesnego startu, na szlaku jest już sporo innych osób. Na szczęście, z wyprzedzaniem nie ma większych problemów – ludzie albo sami ustępują miejsca, albo godzą się na wystosowaną przeze mnie prośbę.

Za Honoratką czeka mnie najpierw trawers poniżej Zmarzłych Czub, a następnie przejście kawałka ich grani. Ten odcinek jest łatwiejszy i całkiem przyjemny widokowo – dobrze widać na przykład Zamarłą Turnię, do której będę się zbliżał na kolejnym odcinku.

Po przejściu kawałka grani znów nieco schodzę, kierując się na Zmarzłą Przełęcz. Następnie podchodzę w stronę Zamarłej Turni, przez chwilę ją trawersuję, aż docieram do uskoku ponad Kozią Przełęczą. To tu znajduje się słynna drabinka, dla wielu będąca symbolem tego szlaku.

Orla Perć, drabinka
Drabinka nad Kozią Przełęczą.

Poniżej drabinki znajduje się jeszcze kilka innych metalowych ułatwień. Korzystając z nich, szybko dostaję się na przełęcz, po czym obniżam się kawałek na południową stronę grani. Na tym odcinku Orla Perć przez moment prowadzi wspólnie z żółtym szlakiem, jednak już chwilę później trasy się rozdzielają.

Skręcam w lewo i zaczynam powrót ku grani. Tu znów pojawia się sporo różnego rodzaju klamer i łańcuchów. Dostrzegam też osobę, która próbuje iść bez korzystania z tego wszystkiego – sam również próbowałem się tak bawić rok temu, jednak ostatecznie, „poległem” w trzech miejscach (dwa przy zejściu na Kozią Przełęcz, raz przy zejściu z Kozich Czub).

Wspinaczka na grań trochę się ciągnie i jest dość wymagająca kondycyjnie. W końcu jednak osiągam Kozie Czuby i przez chwilę idę ich niezbyt wymagającą granią. Gdy docieram do jej końca, muszę się dostać na Zmarzłą Przełęcz, co wymaga między innymi zejścia stromym, ubezpieczonym klamrami kominem. W tym miejscu trafiam też na największy tego dnia zator, który nie za bardzo mam jak obejść. Muszę po prostu zwolnić i poczekać aż ludzie przede mną poradzą sobie z tym odcinkiem.

Kolejny etap szlaku to dość długie i też nieco męczące podejście na Kozi Wierch. Sporo tu ułatwień, choć trudności nie są już tak duże jak wcześniej, więc większości z nich po prostu nie używam. Szczyt góry osiągam po niecałych 50 minutach od startu z Zawratu.

Kozi Wierch
Na wierzchołku Koziego Wierchu.

Nie robię przerwy. Od razu ruszam dalej, zaczynając zejście po czerwonym i czarnym szlaku. I tu następuje kilka, dość łatwo zauważalnych zmian. Po pierwsze, zmniejsza się liczba ludzi. Na minionym odcinku wyprzedziłem ich około 30, na całej reszcie Orlej Perci będzie to mniej niż 10. Kolejna rzecz to spadek trudności. Ten następny odcinek będzie najłatwiejszy na trasie i w większości pozbawiony metalowych zabezpieczeń. Niestety – i to jest trzecia rzecz – o ile wcześniej towarzyszyła mi głównie lita skała, teraz teren staje się bardziej kruchy.

Po trwającym parę minut zejściu docieram do miejsca, gdzie szlaki się rozdzielają. Czarny prowadzi w dół, czerwony zaczyna trawersować grań po jej południowej stronie. Tu jest w miarę płasko, w sporej części po wytyczonej w trawiastym zboczu ścieżce, więc idzie się szybko i dość wygodnie. Parę krótkich, napotkanych po drodze podejść też nie sprawia problemu.

W pewnej chwili przedostaję się na drugą stronę grani, idę po niej około minuty i docieram do Przełączki nad Buczynową Dolinką. Poniżej niej zaczyna się stromy i nieco kruchy Żleb Kulczyńskiego, którym muszę teraz kawałek zejść.

Obniżanie się żlebem trwa parę minut. Wytracam nieco wysokości i dochodzę do miejsca, gdzie zaczyna się czarny szlak, a „mój” czerwony odbija w prawo. Skręcam, wychodzę ze żlebu i ruszam w kierunku Komina pod Czarnym Mniszkiem. To kolejne miejsca na Orlej Perci, które jest mocno ubezpieczone łańcuchami oraz uchodzi za dość wymagające. Ja postanawiam je przejść bez korzystania ze sztucznych ułatwień i w sumie udaje się bez większych problemów.

Komin pod Czarnym Mniszkiem
Przejście przez Komin pod Czarnym Mniszkiem.

Po przejściu komina przez chwilę trawersuję Czarne Ściany, za którymi trafiam na Zadnią Sieczkową Przełączkę. Z niej przez chwilę podchodzę na Zadni Granat, pokonując kolejny dość łatwy, pozbawiony ubezpieczeń odcinek. Dotarcie w to miejsce od Zawratu zajęło mi nie więcej niż 1 godzinę i 25 minut.

Orla Perć, Granaty
Widoki z Zadniego Granata.

Minąwszy pierwszy z Granatów, przez chwilę schodzą na Pośrednią Sieczkową Przełączkę, a następnie bardzo szybko wchodzą na Pośredni Granat. Zejście z niego jest już nieco trudniejsze i na krótkim odcinku ubezpieczone łańcuchami. Najciekawszym miejscem jest tu około półmetrowej długości szczerbina, którą można albo ostrożnie przekroczyć, albo obejść kilka metrów poniżej.

Granaty, szczerbina
Szczerbina między Pośrednim a Skrajnym Granatem.

Reszta wejścia na Skrajny Granat jest już w miarę bezproblemowa. Na wierzchołku zatrzymuję się na mniej więcej minutę, po czym zaczynam zejście. Tu znów pojawia się trochę łańcuchów, jednak teren nie jest szczególnie wymagający. Trzeba tylko uważać na kruchy i sypki teren, znajdujący się w okolicy Granackiej Przełęczy.

Z przełęczy odbijam w lewo i zaczynam niezbyt długie zejście skrajem żlebu. Po wyjściu z niego, przez chwilę trawersuję Owcze Turniczki, a następnie docieram do drugiej z drabinek na Orlej Perci. Ta jest jednak znacznie łatwiejsza i dla odmiany, prowadzi do góry (no chyba, że idzie się w drugą stronę, co jest jednak mniej popularne).

Orla Perć, drabinki
Druga z drabinek na Orlej Perci.

Po wyjściu do góry obchodzę Orlą Basztę, za którą muszę pokonać kolejny, nieco bardziej wymagający odcinek. Tym razem jest to zejście na przełęcz zwaną Pościel Jasińskiego, które prowadzi stromym kominem z dużą ilością łańcuchów.

Poniżej przełęczy obniżam się jeszcze trochę i trawersuję Buczynowe Czuby. Na dalszym odcinku robi się nieco łatwiej. Przez moment idę nawet pozbawioną trudności, trawiastą ścieżką. Docieram nią w okolice Przełęczy Nowickiego, po czym zaczynam trawersować Wielką Buczynową Turnię. Za nią trafiam pod Buczynową Przełęcz, a następnie mierzę się z ostatnim bardziej wymagające podejściem na tym szlaku.

Wspinaczka zaczyna się w żlebie pod przełęczą, później ciągnie przez ścianę Małej Buczynowej Turni. W końcu docieram na grań, którą idę przez wierzchołek Małej Buczynowej Turni. Stąd nieźle widać już przełęcz Krzyżne stanowiącą końcowe miejsce Orlej Perci.

Schodzę z turni i zaczynam obejście kolejnych dwóch spiętrzeń grani. Pierwsze nosi nazwę Ptak, drugie to Kopa nad Krzyżnem. Mijając tę drugą, muszę jeszcze nabrać nieco wysokości, choć nie jest to ani szczególnie wymagające kondycyjnie, ani trudne techniczne. Potem mam już tylko kawałek zejścia na Krzyżne i Orlą Perć mogę uznać za skończoną.

Przełęcz Krzyżne
Przełęcz Krzyżne.

Patrzę na zegarek i sam jestem trochę zaskoczony. Całą Orlą Perć udało mi się przejść w 2 godziny i 23 minuty, co poprawia mój poprzedni rekord o ponad godzinę. Naprawdę miło widzieć, że od tamtego czasu udało się podciągnąć formę.

Obecnie, oprócz mnie, na przełęczy znajduje się jedna osoba. Dosiadam się do niej i robiąc chwilę przerwy wdaję się w krótką rozmowę. Pora coś zjeść, więcej wypić i odpocząć parę minut. Chętnie zostałbym na dłużej, ale cóż – trzeba jeszcze wejść na Rysy, które przecież znajdują się spory kawałek stąd.

Zejście do Doliny Pięciu Stawów

Zejście z przełęczy prowadzi to ścieżką, to kamiennym chodnikiem. Już bez łańcuchów, więc można powiedzieć, że ten odcinek jest już w miarę łatwy. Fakt, miejscami będzie krucho, może nawet nieco stromo, ale bez jakichkolwiek technicznych trudności.

Krzyżne, zejście
Początek zejścia z Krzyżnego.

Górna część oznaczonej na żółto trasy prowadzi w okolicach Żlebu pod Krzyżnem. W pewnym miejscu go jednak opuszczam i idę dalej w prawo. Przez chwilę mam jeszcze w dół, potem dla odmiany muszę nieco podejść. Nie jest to pożądane, choć z drugiej strony – nie za bardzo mam inne wyjście. Najbardziej doskwiera mi jednak upał, który w środkowej części dzisiejszego dnia robi się wręcz nieznośny. Muszę więc pamiętać o regularnym piciu, a także uzupełnianiu zapasów wody.

Gdy podejście się kończy, znów kieruję się w dół, szybko docierając na dno Doliny Pięciu Stawów. Tam przeskakuję na szlak niebieski i ruszam nim w kierunku schroniska. Najpierw przechodzę przy Wielkim Stawie, resztę odcinka pokonuję przy Pośrednim Stawie.

Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów
Szlak do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów.

Mimo środka tygodnia, pod schroniskiem znajduje się mnóstwo ludzi. Nie mam ani potrzeby, ani tym bardziej ochoty robić tu przerwy, więc po prostu mijam budynek i idę dalej niebieskim szlakiem. Kolejnym celem jest dostanie się do nad Morskie Oko, gdzie prowadzi dalsza część niebieskiego szlaku.

Przejście nad Morskie Oko

Kolejne minuty spędzam jeszcze przy brzegu Pośredniego Stawu. Potem przechodzę przez niewielkie głazowisko i zaczynam podejście w stronę Świstowej Kopy. Szlak jest popularny, nieco zatłoczony, ale za to bardzo łatwy. Podejście nie jest zbyt strome, więc pozwala na szybkie przemieszczanie się, jednocześnie dając okazję do regularnego nabierania wysokości.

Szlak przez Świstówkę
Podejście w kierunku Świstowej Kopy.

W pewnej chwili docieram do najwyższego miejsca na tej trasie i zaczynam zejście. To rozłożone jest na raty, jednak również nie sprawia żadnych problemów. Miejscami jest tylko dość stromo, więc na niektórych odcinkach można sobie nieco pomagać rękami.

Początek zejścia wiedzie raczej w otwartym terenie, końcówka prowadzi przez las. Całe przejście trochę się ciągnie (można nawet powiedzieć, że dłuży), ale niewiele się na nim zmienia, więc i opis pozostawiam dość skromny.

W końcu docieram do asfaltowej drogi i przez parę minut idę w tłumie zmierzającym nad Morskie Oko. Tu chwilę zastanawiam się nad swoim samopoczuciem. Jest jednak całkiem nieźle – nic nie boli, mam wszystko, co trzeba, a zmęczenia nawet nie czuć. Co by nie było, idę dopiero niewiele ponad 7 godzin, więc śmiało mam jeszcze czas oraz zapas sił, by kontynuować przyjście.

Wejście na Rysy

Po dotarciu w okolicę schroniska schodzę nad taflę jeziora i po czerwonym szlaku zaczynam je okrążać od wschodu. Jest dość płasko, a chodnik zdecydowanie należy do wygodnych, więc gdyby nie tłumy, szło by się tędy bardzo wygodnie.

Obejście Morskiego Oka
Na szlaku okrążającym Morskie Oko.

W pewnej chwili, już po dojściu na południowy kraniec jeziora, staję pod kolejnym rozdrożem. Tu do wyboru mam albo szlak czerwony, albo… inny czerwony, wracający okrężną drogą pod schronisko. Wybieram ten pierwszy wariant, prowadzący najpierw w stronę Czarnego Stawu pod Rysami, a potem na same Rysy.

Kolejny odcinek nie należy do zbyt przyjemnych. Należy podejść niemal 200 metrów, po miejscami stromych i zawsze pełnych ludzi schodkach. W moim przypadku trwa to kilkanaście minut, podczas których staram się nie podbijać tętna zbyt wysoko. Lepiej oszczędzać siły, bo przecież najdłuższe podejście tego dnia zostanie mi na sam koniec.

Czarny Staw pod Rysami, krzyż
Krzyż mijamy w końcówce podejścia do Czarnego Stawu pod Rysami.

Dotarłszy nad Czarny Staw pod Rysami od razu odbijam w lewo i zaczynam go obchodzić. Tu również idę wschodnim brzegiem, znowu w łatwym i w miarę płaskim terenie. Stromiej zaczyna się dopiero po minięciu stawu.

O tej porze, przeważają już turyści schodzący ze szczytu. Tu jestem pewny, że będą spore zatory na łańcuchach, choć z drugiej strony, nieszczególnie się tym przejmuję. Dla mnie ten szlak jest raczej łatwy (przy suchej skale), więc nie mam zamiaru korzystać z ułatwień.

Wejście na Rysy
Początek podejścia na Rysy.

Wraz z nabieraniem wysokości zaczynam zakręcać w lewo. Szlak staje się tu jeszcze bardziej nachylony, miejscami pojawia się też kruszyzna. Typowo techniczne trudności jeszcze jednak nie występują. Pojawią się dopiero wyżej, ponad tak zwaną Bulą pod Rysami.

Muszę przyznać, że na tym odcinku zaczynam już odczuwać zmęczenie. Podejście jest długie i pozbawione przerw. Wyraźnie zwalniam, choć bardziej dlatego, żeby mnie potem nie „odcięło” niż dlatego, że już teraz nie mogę. Cieszy mnie natomiast fakt, że na niebie pojawiło się więcej chmur, które coraz częściej przykrywają palące słońce.

Podejście pod Bulę trochę się ciągnie, jednak w końcu udaje mi się dostać do tego miejsca. Tam skręcam nieco w prawo i obieram kierunek na grzędę, którą prowadzi dalsza część szlaku. Początek jest jeszcze w miarę łatwy, później zaczynają się trudności. Moim zdaniem, nie są tu one zbyt duże, choć faktem jest, że Rysy mają najdłuższy ciąg łańcuchów w całych Tatrach.

Szlak na Rysy
Okolice Buli pod Rysami. W lewej części zdjęcia widać masyw Niżnich Rysów, Rysy znajdują się gdzieś po prawej.

Zgodnie z obawami, ludzi jest tu faktycznie sporo i w wielu miejscach zauważam zatory przy łańcuchach. Na szczęście, udaje mi się to wszystko obejść. Grzęda jest szeroka, a teren dookoła raczej nie przekracza trudności 0+, więc jak ktoś posiada trochę wspinaczkowego lub chociaż pozaszlakowego doświadczenia, to ułatwienia niekoniecznie mu się przydadzą.

Rysy, łańcuchy
Łańcuchy na grzędzie.

Gdy grzęda się kończy, wychodzę na grań i skręcam w prawo. Przez chwilę idę ostrzem grani ponad łańcuchami, aż docieram do wąskiej przełączki. Tuż za nią zaczyna się ostatnie podejście, które w parę minut wyprowadza mnie na polski wierzchołek Rysów. Ten odwiedzam jednak wyłącznie „na zaliczenie”, po czym od razu udaje się w stronę tego wyższego, leżącego po stronie słowackiej. To tam postanawiam zrobić sobie parę minut przerwy.

Rysy
Polski, niższy wierzchołek Rysów.

Siadam, wyciągam jedzenie i po prostu odpoczywam, oglądając rozciągające się ze szczytu widoki. Na wierzchołek udało mi się dotrzeć po 9 godzinach i 44 minutach od startu, co moim zdaniem, stanowi całkiem niezły czas, pozwalający wrócić na parking jeszcze za dnia (nawet ze sporym zapasem). Z pewnością jestem już nieco zmęczony, choć staram się tym nie przejmować. I tak muszę jakoś wrócić, najwyżej będę się trochę wlekł.

Rysy, widoki
Widoki z Rysów w stronę masywu Wysokiej oraz Kończystej.

Powrót do Palenicy

Parę minut później wstaję i zaczynam schodzić. Opuszczam słowacki wierzchołek, obchodzę polski i od razu udaję się na przełączkę. Tam przez chwilę idę granią, po czym skręcam w lewo i grzędą zaczynam schodzić w stronę Buli pod Rysami. Tym razem również udaje mi się pokonać ten fragment bez dotykania żelastwa.

Po minięciu Buli robi się łatwiej, choć wciąż jest dość stromo i krucho. Idąc w dół nie kumuluję jednak zmęczenia, więc sprawnie docieram do Czarnego Stawu pod Rysami i zaczynam go obchodzić.

Zejście z Rysów
Zejście z Rysów z widokiem na Czarny Staw pod Rysami oraz Morskie Oko.

Niedługo później jestem już na „plaży” na północno-wschodnim brzegu jeziora. Mijam to miejsce bez zatrzymania i zaczynam schodzić nad Morskie Oko. Tu poruszam się po w miarę wygodnych, choć czasem śliskich schodkach i po kilkunastu minutach jestem już przy kolejnym stawie.

Morskie Oko ponownie obchodzę od wschodu. Sprawnie docieram pod schronisko, a potem schodzę na asfalt i zaczynam ostatni, długi odcinek w stronę parkingu w Palenicy. Gdzie się da, tam korzystam z leśnych skrótów, jednak i tak nie obędzie się bez męczącego dreptania zatłoczoną drogą.

Gdzieś w trakcie marszu zaczynają mnie boleć stopy, ale nieszczególnie się tym przejmuje. To standard przy długich odcinkach z twardą nawierzchnią, zresztą nieszczególnie utrudniający samo chodzenie. Po prostu idę, ciesząc się, że niedługo skończę tą wspaniałą, choć dość wymagającą kondycyjnie trasę.

Palenica, asfalt
Końcówka drogi do Palenicy Białczańskiej.

W końcu się udaje. Zbliżam się do kas, przechodzę przy szlabanie i opuszczam teren Tatrzańskiego Parku Narodowego. W tym momencie wyłączam również stoper, który zatrzymuje się na wartości 13 godzin i 37 minut. Na starcie szacowałem około 15, więc sam jestem lekko zaskoczony, że tak sprawnie poszło.

Problem jedynie w tym, że… jestem tu pierwszy. Pozostali jeszcze schodzą, więc muszę na nich poczekać. I jak się potem okaże, poczekać dobre 2,5 godziny. Na szczęście jest gdzie usiąść, więc po prostu odpoczywam i cieszę tym swoim drobnym, turystyczno-sportowym osiągnięciem.

Rysy i Orla Perć z jeden dzień – podsumowanie

Patrząc w kontekście tatrzańskiej turystyki, to właśnie spełniłem swoje największe marzenie. Miałem to przejście w głowie od dawna, przez dłuższy czas uważałem, że jeszcze nie pora, jednak gdy spróbowałem, poszło całkiem gładko. W kontekście „zwykłego” chodzenia po szlakach czuję się więc na jakiś czas spełniony. Choć z drugiej strony, od razu przyszły mi do głowy pomysły na inne, nawet bardziej ambitne przejścia. Myślę jednak, że te będą musiałby poczekać do kolejnego sezonu.

Wydaje mi się również, że ta wycieczka ponownie obudziła moją sympatię do długich dystansów. Od pewnego czasu skupiam się bardziej na trudnościach albo zaglądaniu w mało znane miejsca. Bez wątpienia, jest to kawał świetnej zabawy, jednak fajnie też czasem zrobić coś dłuższego. Działać cały dzień, solidnie zmęczyć, odkrywać i przesuwać własne granice wytrzymałości. Bo jak się okazuje, najprawdopodobniej leżą one dużo dalej, niż pierwotnie zakładamy.

9 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *