Kończysta od Batyżowieckiego Stawu – trasa, trudności, zdjęcia
Kończysta to jeden z najczęściej odwiedzanych pozaszlakowo szczytów w słowackiej części Tatr. Na jej charakterystyczny, zwieńczony „Kowadłem” wierzchołek prowadzi kilka dróg turystycznych i wspinaczkowych, z których za najłatwiejszą uchodzi ta wiodąca od Batyżowieckiego Stawu. To właśnie ją wybraliśmy w miniony weekend, by wraz ze znajomym zdobyć szczyt i ustanowić nowy rekord zdobytej w górach wysokości.
Wejście na Kończystą (inną drogą) można również zobaczyć w jednym z moich filmów na YouTube. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj.
Szczerze mówiąc, Kończysta nie była moim pomysłem. To Damian ją wymyślił i od jakiegoś czasu konsekwentnie proponował. Długo nie mogliśmy jednak zgrać wolnych weekendów ze stabilną, pozwalającą na ambitniejsze przejścia pogodą. Myślę, że od pierwszego pytania „Kończysta w weekend?”, do faktycznego wyruszenia w drogę minęło dobrych parę miesięcy.
Kawał czasu, ale przynajmniej mięliśmy możliwość w miarę dobrze się do tego wszystkiego przygotować. Razem weszliśmy na Sławkowski Szczyt i Krywań. Ja zdobyłem dodatkowo pozaszlakową Cubrynę, która uchodzi za trudniejszą od Kończystej. Do tego rozmowy z ludźmi, którzy już tam byli, nauka trasy, czytanie relacji, oglądanie filmików i tak dalej. Nad planowaniem takich przejść zawsze trzeba trochę posiedzieć.
Kończysta – trochę praktycznych informacji
Pierwsza rzecz: na terenie TANAP-u chodzenie poza szlakiem dozwolone jest tylko, gdy idziemy z licencjonowanym przewodnikiem lub, gdy idziemy się wspinać. Przy czym, w przeciwieństwie do naszej strony Tatr, Słowacy mają w swoim regulaminie definicję wspinaczki: jest to poruszanie się drogami o wycenie co najmniej II+.
Turystyczna droga na Kończystą nawet się do tego poziomu nie zbliża – przeważnie jest 0, by jedynie w końcówce wejść na poziom 0+ z pojedynczym elementem… hmm, tu nie do końca wiadomo – jeszcze parę dni temu, wejście na Kowadło (skałę na głównym wierzchołku) było wyceniane na I, ale po ostatnim odpadnięciu sporego kawałka, nowa wartość nie została jeszcze ustalona.
Podsumowując, samemu tą trasą nie można legalnie zdobyć Kończystej. To, co opisuję w niniejszym tekście jest więc zwykłą „lewizną”, na którą grozi mandat w wysokości do 66 euro. Plus oczywiście przymusowy odwrót po złapaniu.
Ok, załóżmy jednak, że znamy ryzyko, akceptujemy je i chcemy się na Kończystą wybrać, nie płacąc setek euro komuś, kto ma papiery na chodzenie tam, gdzie innym nie wolno. Jak to zorganizować? Co należy wiedzieć i jak się przygotować do takiej wycieczki?
Góra wznosi się na wysokość 2538 metrów n.p.m., co czyni ją siódmym najwyższych szczytem Tatr. Posiada dwa wierzchołki, położone blisko siebie, oddzielone niewielką przełączką i różniące się około metrem wysokości. Głównym jest południowy, na którym znajduje się wielki, charakterystyczny kamień zwany Kowadłem.
Do 30.08.2019 roku, to właśnie tam należało zakończyć wspinaczkę. Później jednak sytuacja uległa zmianie. Kowadło uszkodziła burza, w efekcie której znaczna część skały odpadła i runęła w dół. W momencie pisania tego tekstu nie wiadomo jeszcze w jakim stanie jest reszta i czy wchodzenie tam jest w ogóle bezpieczne. W dniu, gdy my zdobywaliśmy górę, wszyscy Kowadło omijali i kończyli wycieczkę na nieco niższym, północnym wierzchołku.
Jak już wspomniałem, na Kończystą prowadzi kilka tras. Większość z nich jest wspinaczkowych, wymagających stosowania asekuracji i posiadania odpowiednich umiejętności. Za drogi „normalne”, turystyczne uznano dwie: od Batyżowieckiego Stawu oraz od Osterwy. Ta pierwsza uchodzi za łatwiejszą i jest najczęściej wybierana przez tatrzańskich pozaszlakowców. My również wchodziliśmy tym wariantem.
Do samego stawu idzie się trasą oznaczoną na żółto, z miejsca nazwanego Wyżnie Hagi. Czas podejścia to około 2,5 godziny. Dalsza droga na Kończystą szacowana jest podobnie. Sumaryczna wartość przewyższeń wynosi jakieś 1400 – 1500 metrów.
Trasa od Batyżowieckiego Stawu uchodzi za prostą orientacyjnie. Przy dobrej widoczności, cel mamy cały czas przed oczami, a w odnajdywaniu optymalnego wariantu przejścia pomagają liczne, dość łatwe do odszukania kopczyki. Nieco trudniej robi się jedynie pod koniec, gdzie trzeba uważać, by nie wejść zbyt wcześnie na główną grań. Prawidłowy (tu oznacza to: najłatwiejszy) wariant prowadzi nieco poniżej niej, po prawej stronie. Oczywiście, kopczyki są i dobrze pokazują drogę, trzeba się tylko nie zagapić i w odpowiednim momencie skręcić.
Sprzęt do asekuracji nie będzie tu konieczny. Warto jednak zabrać ze sobą kask. Poza tym, wystarczy wyposażenie jak na każdą inną wycieczkę w Tatry Wysokie.
Jak to ze słowacką częścią Tatr bywa, najlepiej będzie się tam dostać własnym autem. W Wyżnich Hagach, przy drodze niedaleko wejścia na szlak jest zatoczka, gdzie można bezpłatnie zostawić samochód. Niezmotoryzowani będą zmuszeni do korzystania z kolejki elektrycznej kursującej z Popradu do różnych miejscowości położonych na południowym skaju Tatr.
I na koniec, kwestia ubezpieczenia. Na Słowacji akcje ratunkowe są płatne, więc warto wykupić polisę. Przy czym uwaga: w przypadku takich wyjść poza szlaki, które łamią regulamin TANAP-u koniecznie trzeba przeczytać warunki ubezpieczenia. Może się bowiem okazać, że któryś z pisanych drobnym druczkiem paragrafów zwalnia ubezpieczyciela z obowiązku wypłaty pieniędzy, gdy klient złamie przepisy.
Co ja zrobiłem? Kupiłem w firmie Signal Iduna jednodniową polisę z rozszerzeniem na sporty wysokiego ryzyka. Co prawa (na szczęście!) nie sprawdzałem jej działania w praktyce, ale po przejrzeniu regulaminu nie widzę zastrzeżeń, że miałaby nie działać w przypadku zejścia ze znakowanych szlaków.
Wiem również, że zadziała wykupienie Alpenverein. Co do innych ubezpieczycieli – niestety nie wiem i polecam samodzielne zapoznanie się z regulaminem.
Relacja z wejścia na Kończystą
Dojazd do Wyżnich Hagów
Startujemy, jak niemal zawsze przy wyjazdach na Słowację, o 3:00 rano (w nocy?). Zakopianką kierujemy się na Nowy Tatr, tam skręcamy na Jurgów i niedługo później przekraczamy granicę. Parę kilometrów dalej przeskakujemy na drogę 66, którą jedziemy kawałek, aż do skrętu na tak zwaną Drogę Wolności, noszącą numer 537 i prowadzącą po południowej stronie Tatr.
537-mką mijamy Tatrzańską Łomnicę, Stary Smokowiec oraz Tatrzańską Polankę. Parę minut później wjeżdżamy na teren Wyżnich Hagów. Miejscowość jest niewielka, więc bardzo szybko docieramy na jej koniec. Tam, po lewej stronie drogi, znajduje się niewielka zatoczka, pełniąca funkcję parkingu. Darmowego, co przyjemnie nas zaskakuje.
Dojście do Batyżowieckiego Stawu
Zostawiamy samochód, zakładamy plecaki i ruszamy w drogę. Jest około 5:20, więc wciąż trochę przed świtem. Poza lasem widać już całkiem nieźle, ale ponieważ wiem, że zaraz wejdziemy między drzewa, przygotowuję na wszelki wypadek czołówkę.
Przechodzimy przez drogę i wchodzimy w uliczkę po jej przeciwnej stronie. Po kilkudziesięciu metrach, na kolejnym skrzyżowaniu, ostro skręcamy w lewo, gdzie trafiamy na żółty szlak. Niewiele dalej przechodzimy przez tory kolejki elektrycznej, którą do Wyżnich Hagów dojechać mogą osoby niezmotoryzowane.
Kolejny odcinek wiedzie wśród kilku niewielkich domków. Wyglądają na stare, ale nietrudno zauważyć, że wciąż zamieszane. Mijamy je i ruszamy dalej w stronę lasu.
Okazuje się, że latarka jednak się nie przyda. Nawet pomiędzy drzewami jest już na tyle jasno, że można bez obaw poruszać się przy naturalnym świetle.
Czeka nas teraz dość długie, mozolne podejście, które można podzielić na dwa etapy. Pierwszy pokonujemy wśród drzew iglastych, leśną, lekko kamienistą ścieżką. Jej nachylenie nie jest duże, więc idzie się całkiem nieźle. Brakuje natomiast widoków. Z napotkanych atrakcji, jest tu parę niewielkich polanek, kilka wykonanych z drzew miejsc do siedzenia oraz oczywiście sam las – miejscami całkiem ładny.
Wyżej zaczyna się piętro kosodrzewiny, czyli coś, co na własne potrzeby nazwałem drugim etapem podejścia. Ścieżka powoli zamienia się w ułożony z głazów chodnik, a wraz z kurczącą się roślinnością, zaczynamy dostrzegać otaczające nas szczyty. Dość szybko rozpoznajemy samą Kończystą, której skalisty wierzchołek wydaje się jeszcze bardzo odległy.
Do masywu Kończystej zbliżamy się z lewej strony. Kojarzę jednak, że na jej grzbiet będziemy wchodzić od prawej, więc czeka nas jeszcze obejście podstawy góry.
I faktycznie, niedługo szlak skręca w prawo i zaczyna wić wzdłuż zbocza. Wkrótce naszym oczom ukazują się Batyżowieckie Wodospady oraz potężny masyw Gerlacha, który od wschodu zamyka Dolinę Batyżowiecką.
Po około 1,5 godzinach marszu docieramy do skrzyżowania z czerwonym szlakiem (Magistralą Tatrzańską). Dość szybko poszło – na mapach ten odcinek szacowany jest na 2,5 lub nawet 3 godziny. Mam nadzieję, że tak mocne tempo nie zemści się na kolejnych, wcale nie łatwiejszych, etapach dzisiejszej wycieczki.
Na rozdrożu, możemy albo iść prosto, by po około 5 minutach znaleźć się nad brzegiem malowniczo położonego jeziorka, albo skręcić w lewo ku szlakowi na Osterwę. Wybieramy tę drugą opcją. Co prawda, poranna pogoda jest praktycznie idealna, ale z prognoz wiemy, że koło południa może zacząć się psuć. Lepiej więc być na szczycie możliwie szybko, a relaks na stawem zostawić na drogę powrotną.
Wejście na Kończystą
Skręcamy w lewo i jakieś 100-150 metrów idziemy za czerwonymi oznaczeniami magistrali. Cały czas wypatrujemy też zejścia ze szlaku po prawej stronie ścieżki.
W końcu trafiamy na oznaczone kopczykiem miejsce, gdzie w górę zbocza odchodzi stroma, wyraźnie wydeptana ścieżka. Początkowo wydaje mi się, że to tylko jakiś skrót, a właściwie, łagodniejsze wejście na grzbiet jest gdzieś dalej. Dalej jednak czerwony szlak zaczyna opadać w dół, więc cóż – to faktycznie najlepsze miejsce na zejście ze szlaku. Poza tym, kopczyk raczej nie pozostawia wątpliwości.
Skręcamy i zaczynamy powolny marsz w ziemno-trawiastym terenie. Trwa to tylko parę minut, ale i tak, ze względu na duże nachylenie ścieżki, okazuje się dość męczące.
Później pojawiają się kamienie. Setki, tysiące, może nawet miliony mniejszych lub większych kamolców. Początkowo przeplatane kosówką i niewielkimi połaciami trawy, lecz niewiele dalej już tylko jedno wielkie głazowisko.
Oczywiście, ponieważ jesteśmy poza szlakiem, nikt nie poukładał tego w wygodny chodniczek. Najdogodniejszą drogę trzeba więc wyszukać samemu, nierzadko stąpając po ostrych, nieregularnych krawędziach.
Bez wątpienia, największą trudnością jest tu mokra nawierzchnia. Niby jest ciepło i od paru godzin świeci słońce, ale te kamienie wciąż są wilgotne i niebezpiecznie śliskie. Pewnie nogę postawić można tylko czymś płaskim lub na krawędzi głazu. Cokolwiek innego grozi poślizgiem i (w takim terenie raczej bardzo bolesną) wywrotką.
Tempo mamy tu dość wolne. Poruszamy się ostrożnie, często pomagając sobie rękami nawet w łatwym, niezbyt stromym terenie. Z ulgą witamy też wszelkie trawiaste odcinki drogi.
W końcu głazowisko rzednie i trawy pojawia się więcej. Znów możemy lekko przyspieszyć i co by nie było, trochę odpocząć, przynajmniej psychicznie.
Parę słów o orientacji. Do tej pory jest banalnie. Dzięki dobrej widoczności, cały czas widzimy szczyt i zmierzamy w jego kierunku. Czyli po prostu pod górę, w stronę pierwszego ze spiętrzeń grani (dobrze widoczne na zdjęciu powyżej).
Oprócz tego, na całej trasie jest mnóstwo kopczyków. Stoją co kilkanaście, kilkadziesiąt metrów i raczej nietrudno je zauważyć. Problem mógłby pojawić się jedynie w przypadku „mleka” ograniczającego widoczność do paru metrów – wtedy, jeśli na prawdę nie znamy drogi na pamięć, rozsądnie byłoby zawrócić.
My, póki co, pogodę mamy idealną. Niebo nad Tatrami jest czyste, bez ani jednej chmury. Idziemy więc w kierunku grani, wytrwale prąc pod górę i nabierając wysokości. Gdzieś po drodze spotykamy schodzącego ze szczytu Słowaka. Czyli jednak nie jesteśmy tu dziś sami.
Później znów wracają kamienie. Nadal śliskie, więc kolejny raz musimy zwolnić i zwiększyć ostrożność. Mam jednak wrażenie, że i tak idziemy dość szybko. Od zejścia ze szlaku minęła może godzina, a tak naprawdę, do wierzchołka nie zostało już wiele. A przynajmniej, tak wydaje się nam z miejsca, w którym jesteśmy.
Do pierwszego spiętrzenia grani docieramy od prawej strony. Wchodzimy na nie, a później ruszamy dalej, częściowo grzbietem, częściowo trzymając się lewego zbocza.
Na następnym odcinku mamy do pokonania parę dość stromych podejść, gdzie nierzadko konieczna będzie pomoc rąk. Ok, może nie dla każdego konieczna, jednak dziś, na śliskich kamieniach, dużo łatwiej jest iść co chwilę czegoś się przytrzymując.
W pewnym momencie popełniamy błąd. I to dokładnie ten sam błąd, przed którym Damiana ostrzegała osoba, która niedawno była na szczycie. Myśląc, że należy iść do góry w stronę grani, skręcamy lekko w prawo i pakujemy w ciężkie, strome podejście.
To na nim po raz pierwszy dopada mnie zmęczenie. Szybkie tempo się zemściło. Na grani ciężko dyszę i opieram o jakiś kamień, by chwilę odpocząć. Strasznie tego nie lubię, bo mój organizm chyba nie daje wcześniej zbyt wielu znaków. Przez parę godzin mocnego napierania czuję się świetnie, myśląc nawet, że mógłbym przyspieszyć, a potem nagle wszystko się sypie i zaczyna brakować sił. Co jest? Paliwo się skończyło? Przecież regularnie piję i coś podjadam, kalorii nie powinno brakować…
Przez chwilę nie wiemy, co robić. Szczyt jest tuż tuż, ale grań, która do niego prowadzi zdecydowanie nie ma wyceny 0 czy 0+. To już ambitniejsze wspinanie, po dużych płytach i kilkumetrowych uskokach. Raczej nie chcielibyśmy dziś tędy iść.
Damian pochodzi kawałek dalej, by sprawdzić trasę, ja zostaję i rozglądam się po okolicach wierzchołka. Później zgodnie stwierdzamy, że musi tu być inna trasa. Mi wydaje się nawet, że widzę kopczyki po zachodniej stronie grani, jednak teraz nie jestem jeszcze w 100% pewny. Trzeba będzie zejść i sprawdzić.
Tak też robimy, co parę minut później okazuje się słuszną decyzją. Faktycznie są tu kopczyki sugerujące obejście grani od zachodu. Trzeba trochę zejść, a potem powoli odzyskiwać wysokość w drodze na przełączkę pomiędzy wierzchołkami.
Przed ostatnim atakiem robimy jeszcze chwilę przerwy na jedzenie i picie. Łącznie, to niewielkie pobłądzenie kotowało nas co najmniej 20 minut oraz trochę energii zmarnowanej na trudne, prowadzące donikąd podejście.
Najedzeni, ruszamy za kopczykami w dół, by wytracić kilka – kilkanaście metrów i zaraz później zacząć odzyskiwać wysokość. W okolicy wierzchołka robi się stromo. Tu bez pomocy rąk byłoby już naprawdę ciężko. Daleko mi do bycia ekspertem od wycen, ale to chyba właśnie w tym momencie trudności 0 zmieniają się w 0+.
Dziś jest coś jeszcze. Sporo tu potrzaskanych skał, luźnych kamieni i przesiąkniętej wilgocią ziemi. Dziwne, szczyty Tatr Wysokich przeważnie nie wyglądają w ten sposób… O cholera, co się stało z Kowadłem?! – nagle zauważamy, że jedna z jego części jest nietypowo jasna. I w ogóle, wygląda nieco inaczej niż na zdjęciach. Czyżby spora część skały odpadła i runęła w dół?
Tę wersję potwierdzają siedzący po szczytem ludzie. Wygląda na to, że w nocy burza trafiła w Kowadło i rozbiła go na kilka kawałków. Jakieś 2/3 nadal stoi, jednak reszta znajduje się kilkadziesiąt metrów niżej. Odpadła, rozwalając przy okazji parę innych głazów w okolicy podejścia na przełączkę.
Po około 3:40h od wyjścia z samochodu stajemy na płytkiej przełączce pomiędzy wierzchołkami. Ale to jeszcze nie jest koniec wspinaczki. Teoretycznie, powinniśmy podejść w stronę Kowadła i wspiąć parę metrów na jego szczyt. Dziś jednak nikt tego nie robi. Nie mamy pojęcia w jakim stanie jest to, co zostało. Równie dobrze zaraz może się zupełnie rozlecieć, więc pchanie się tam, byłoby kompletnie nieodpowiedzialne. Trochę szkoda, ale jednak rozsądek bierze gorę nad ambicją.
Na pocieszenie, zostaje nam północny wierzchołek, ponoć o metr niższy. Wejście tam również jest dość ciekawe, jednak mniej eksponowane i łatwiejsze niż na główny – południowy. Najpierw wchodzę ja, a parę minut później wpuszczam Damiana.
Tuż po naszym wejściu, od południa zaczęły nadciągać chmury. Niezbyt gęste i jeszcze niegroźne, jednak przesłoniły nam sporą część widoku na wschód. Szkoda, bo to właśnie tam podziwiać można najwyższy w całych Tatrach Gerlach.
Dużo lepsze widoki mamy na północ i zachód. Tam chmur jeszcze nie ma, więc możemy podziwiać pełną panoramę.
Zejście nad Batyżowiecki Staw
Na Kończystej siedzimy jakieś 15 minut. Nie dłużej, bo trochę niepokoją nas nadciągające od południa chmury. Pojawiły się dość szybko i coraz bardziej ograniczają widoczność. Niby ewentualne burze zapowiadają dopiero na popołudnie, ale i tak lepiej nie ryzykować. Poza tym, poruszanie się w chmurach na pewno nie pomoże w pozaszlakowej orientacji.
Schodzimy z przełączki i ostrożnie przemieszczamy po zdewastowanym przez kawałki Kowadła terenie. Co najmniej kilka z mijanych głazów ma jasne ślady, sugerujące, że w jakiś sposób ucierpiały w niedawnym obrywie.
Po paru minutach, najcięższy teren zostaje za nami. Poruszanie staje się łatwiejsze, choć z drugiej strony, mamy wokół siebie coraz gęstsze chmury. Na szczęście, dobrze pamiętamy trasę a do tego, cały czas widzimy kamienne kopczyki.
Obchodzimy grań od zachodu, po czym wdrapujemy się trochę do góry, na miejsce naszego wcześniejszego pobłądzenia. Dalsza droga jest już oczywista. Idziemy chwilę trawiasto – kamienną granią, po czym rozpoczynamy zejście w dół, na coraz bardziej rozszerzający się grzbiet góry.
Po zejściu kawałek niżej, chmury zostawiają nas w spokoju. Znów mamy niezłą widoczność. A przynajmniej jeśli chodzi o drogę poniżej, bo niestety coraz więcej szczytów jest otoczonych białymi i jasnoszarymi obłokami.
Przed nami ponowne przejście przez rozległe głazowiska. Tym razem jest jednak o wiele łatwiej, bo przez minione 2-3 godziny kamienie zdążyły wyschnąć i teraz dają pewne oparcie podeszwom naszych butów.
Moje uczucie zmęczenia mija i znów idzie się lekko i przyjemnie. Od czasu do czasu robimy krótkie przerwy na jedzenie i pici – coraz więcej picia, bo im bliżej południa, tym nawet na tej wysokości robi się wyraźnie cieplej.
Zbliżamy się o skrzyżowania z czerwonym szlakiem tatrzańskiej magistrali. W głowie mam już obraz słowackiego strażnika, który od dłuższej chwili czeka tam na nas, by ochrzanić za uprawianie lewizny i wypisać najwyższy możliwy manat. Oczywiście, nic takiego nie następuje. Po magistrali ciągnie dziś liczne grono turystów, jednak nikt nie zwraca na nas nawet najmniejszej uwagi.
Uff, w końcu na płaskim, w końcu bez nierównych kamieni i sypiącej się spod butów ziemi. W momencie doceniamy wygodę znakowanej ścieżki i wędrówki po przygotowanym dla turystów chodniku.
Ściągam kask, przypinam do plecaka i już wyglądając bardziej „normalnie” ruszam w stronę Batyżowieckiego Stawu. Pora na obiecaną chwilę relaksu nad wodą.
Po dotarciu do skrzyżowania z żółtym szlakiem, skręcamy w lewo i nabieramy jeszcze odrobinę wysokości. Później schodzimy nad jezioro i siadamy na pierwszym większym kamieniu w pobliżu brzegu.
Jezioro nie jest duże, ale całkiem ładnie położone. Od zachodu otacza go masyw Kończystej, od wschodu imponujący Gerlach. Naprzeciwko mamy wyglądający na niewielki, choć wciąż mierzący sporo ponad 2400 metrów Batyżowiecki Szczyt.
Nad brzegiem przesiaduje więcej ludzi, niż łącznie spotkaliśmy do tej pory. Wciąż nie są to jednak tłumy. Co prawda, ładna pogoda zachęca do wędrówek, jednak konieczność pokonania długiego podejścia od Wyżnich Hagów oraz alternatywa w postaci pobliskiego, łatwiej dostępnego Popradzkiego Stawu, zniechęcają sporą liczbę chętnych.
Powrót do Wyżnich Hagów
Jedzenie, picie i dłuższa chwila nierobienia zupełnie nic. Nad stawem spędzamy około pół godziny. Później w końcu wstajemy i ruszamy w ostatnią część dzisiejszej wycieczki. To niestety część najmniej ciekawa i jak zawsze w przypadku powrotów tą samą trasą, będzie się nieco dłużyć.
Znad brzegu wspinamy się parę metrów, po czym ruszamy w dół, ku skrzyżowaniu z magistralą. Na rozdrożu idziemy prosto i trzymając się oznaczeń żółtego szlaku, znikamy w coraz wyższej kosodrzewinie. Ta wkrótce zamienia się w las, którym bez żadnych komplikacji docieramy na sam dół.
Pod samochodem jesteśmy o 12:45, czyli niecałe 7,5 godziny po starcie, wliczając w to oczywiście wszystkie przerwy i pomylenie drogi w okolicach szczytu. Tempo całkiem dobre, choć nie wiem, czy akurat dziś warto się z tego cieszyć, skoro doprowadziło mnie do przedwczesnego zmęczenia. To jedna z wad chodzenia w mocnym zespole – nikt nie chce zwolnić, póki nie jest na to za późno.
Wsiadamy do rozgrzanego słońcem samochodu i opuszczamy parking. Kierujemy się na wschód, by wrócić do Krakowa dokładnie taką samą trasą, jak rano. Kolejna, już piąta w tym roku wycieczka w Tatry Słowackie dobiega końca.
Podsumowanie
To był drugi tatrzański poza-szlak, który udało mi się odwiedzić w tym roku. Pomimo lekkiego rozczarowania związanego z niewejściem na Kowadło, i tak uważam wycieczkę za bardzo udaną. Cieszy przejście czegoś nowego, pobicie rekordu wysokości oraz zobaczenie na własne oczy miejsc, w które ogromna większość turystów nigdy nie zajrzy.
Z opisanych tu już powodów, oficjalnie nie powinienem nikomu takiej wycieczki polecać. Jednak wiele osób i tak tam chodzi. Dziś sami spotkaliśmy około dziesięciu. Nie jest to teren rezerwatu, więc TANAP-owskie zakazy wydają się mieć związek jedynie z naciskami środowiska słowackich przewodników, które chciałoby wycisnąć z Tatr tyle pieniędzy, ile tylko się da. My znaliśmy ryzyko i je akceptowali. Inni niech decydują samodzielnie.
Zdobycie Kończystej (co prawda bez Kowadła, ale jego dalszy los i tak jest w tym momencie nieznany) uznaję za rzecz łatwiejszą niż moje niedawne wejście na Cubrynę. Choć trasa jest równie długa i też potrafi zmęczyć, występują tu o wiele mniejsze trudności techniczne i orientacyjne. To całkiem dobra góra dla kogoś, kto chce wejść wyżej niż Rysy albo po prostu zacząć swoją przygodę z pozaszalkową eksploracją Tatr Wysokich.
Mam nadzieję, że dla mnie nie będzie to ostatnie w sezonie wejście tego typu. Bo zapewniam, że po Kończystej dość szybko może przyjść ochota na inne, wznoszące się dookoła niej szczyty. Oby tylko pogoda pozwoliła na realizację choć kilku z tych pomysłów.
Uwaga: na blogu znajduje się również opis wejścia na Kończystą inną drogą (od Przełęczy pod Osterwą). Aby przeczytać ten tekst, kliknij tutaj.
ile czasu ci to zajeło,pytam bo chce to zrobic w październiku i to pod koneic,pozdrawiam
Niecałe 8 godzin, z tego co pamiętam.
Ale tempo było dość mocne, dodaj sobie ze 1-2 godziny dla pewności.
Polecam wg mnie lepszy widokowo i zupełnie bezproblemowy orientacyjnie wariant wyjścia na Kończystą. Otóż ja preferuję wyjście od Popradzkiego Stawu na Przełęcz pod Osterwą, Wyjście na Tępą, zejście do Stwolskiej Przełęczy i podejście na Skrajne Stwolskie Wrótka zachodnim żlebem. Stamtąd już tylko kilkadziesiąt metrów podejścia w prawo na szczyt Kończystej. Widoki tego wariantu są niesamowite. To one sprawiają, że uważam ten szczyt za jeden z najbardziej wartościowych i byłem na nim z tego powodu już pięć razy. Samo wejście na Kowadło po uszkodzeniu go przez wyładowanie elektryczne jest teraz łatwiejsze niż kiedy było ono w całości. Co prawda jest ono teraz węższe w swojej południowej niższej części, ale za to świeża krawędź po rozłupaniu umożliwia pewny chwyt i jest łatwiejsza do dosięgnięcia niż było to wcześniej. Można potem schodzić do Stwolskiej Przełęczy południowym żlebem, ale nie polecam ze względu na marne widoki. Tylko raz ten wariant wybrałem z obejściem Klina i powrotem pod Osterwę, ale nie warto. Lepiej zejść sobie do Stwolskiej Przełęczy (Luczne Sedlo) i z powrotem na Tępą, lub ambitniej do Zmarzłego Stawu Mięguszowieckiego w Zmarzłej Kotlince i potem Doliną Złomisk do Popradzkiego Plesa. Fotorelacje z tych pięciu wycieczek są na moim profilu Fb. Pozdrawiam Konrad Kostka.
Hej Konrad, dzięki za pełen wartościowych informacji komentarz.
Wariant przez Tępą kojarzę, mam go nawet w planie na ten rok. Zresztą, na wiele z tych wysokich, słowackich szczytów chcę jeszcze wrócić i zdobyć je innymi drogami.
Cześć, korzystając z pogody udało mi się dziś szybko wejść na Kończystą od Batyżowieckiego Stawu.
Ale jakież było moje zdziwienie… tego kamienia po którym wychodzisz na Kowadło (jak na filmiku z Twojego drugiego wejścia), tego kamienia po którym wszyscy wychodzą na Kowadło na najróżniejszych filmach i zdjęciach… już w ogóle nie ma… tez odpadł. Nie wiem kiedy. Skoro Ty byłeś w sierpniu a ja dzisiaj to musiało to się zdarzyć niedawno.
Dziś na szczycie był całkiem spory tłok. Kilka osób weszło na Kowadło od drugiej strony. Trzeba się mocno podciągnąć dwa razy, przy drugim jest hak i linka zamocowana. Spróbowałem. Dałbym radę się podciągnąć ale bardzo bym się bał przy zejściu. Robiłem takie rzeczy czasem na Via Ferratach, ale tutaj… cóż, no bałem się nieprzypięty. I zrezygnowałem.
Na ok. 12 osób na szczycie weszły 3, z czego jedna dziewczyna została podsadzona a potem zdjęta przez innego chłopaka.
Nie chciałem prosić o podobne rzeczy obcej osoby i koniec końców… nie zdobyłem do końca Konczystej…
Faktycznie, obryw jest niedawny, chyba z początku września. I po nim, stuprocentowe zdobycie Kończystej stało się już zadaniem bardziej wspinaczkowym. Mało kto będzie tam wchodził, chyba że pojawią się jakieś dodatkowe ułatwienia założone np. przez przewodników.
Drabinę się wniesie:) Taka 3-metrowa powinna wystraczyć. Kończysta bez Kowadła, to nie Kończysta.