Małołączniak zimą – niebieski szlak przez Kobylarzowy Żleb
Małołączniak to jeden z czterech szczytów należących do cieszących się sporą popularnością Czerwonych Wierchów. Na górę dostać można się trzema szlakami: od Kopy Kondrackiej, Ciemniaka oraz przez Kobylarzowy Żleb. Ten ostatni, choć niezbyt popularny, jest moim zdaniem najciekawszym. Dziś odwiedzę go w zimowych warunkach.
No, pora w końcu na coś trudniejszego. Od paru dni mamy w Tatrach niezłe warunki i malejące zagrożenie lawinowy. Można więc powoli brać się za projekty, których realizacja wymaga świetnej pogody i dobrze związanego śniegu.
Jednym z takich planów było właśnie zimowe wejście na Małołączniak, po szlaku prowadzącym przez Kobylarzowy Żleb. Normalnie, raczej się tego nie zaleca. Żleb jest stromy i zagrożony lawinami, więc pewnie w całym sezonie jest tylko parę dni, gdy taka wycieczka będzie bezpieczna. Ale cóż, wygląda na to, że jeden z nich właśnie się zbliża.
Nie mam co prawda pojęcia, czy trasa będzie przetarta, ale niestety, do schodzenia zimą zostały mi już tylko te trudniejsze i mniej popularne trasy, o których ciężej znaleźć w sieci aktualne informacje. No trudno, będzie trzeba ryzykować. Najwyżej, nie wyjdzie – tak, jak ostatnio z Kasprowym.
Małołączniak zimą – szlaki, trudności i inne informacje
Mierzący 2096 metrów Małołączniak nie jest szczególnie wymagającą górą. To jeden z najłatwiejszych do zdobycia dwutysięczników, przez cały sezon cieszący się dużym zainteresowaniem, szczególnie wśród osób pokonujących tak zwane Czerwone Wierchy – grupę czterech sąsiednich szczytów Tatr Zachodnich, słynących z ładnych widoków i czerwieniących się jesienią zboczy.
Szczyt leży w środku Wierchów, pomiędzy Krzesanicą a Kopą Kondracką. Z obu stron, na wierzchołek prowadzi czerwony szlak, który na tym odcinku składa się niemal wyłącznie z krótkich zejść i podejść na łagodnie zaokrąglone pagórki. To właśnie tymi trasami najczęściej zdobywa się szczyt.
Jest jednak również trzecia opcja. Najkrótsza, a jednak nie ciesząca się zbyt dużą popularnością. To szlak niebieski, prowadzący od przełęczy Przysłop Miętusi przez Kobylarzowy Żleb. Dlaczego jest rzadko odwiedzany? Moim zdaniem, powody są trzy:
- nieco trudniejszy dojazd do szlaku (startuje się z Gronika bądź Nędzówki, gdzie jeździ mniej busów, niż do popularnych Kuźnic czy Kir),
- sporo leśnych odcinków w dolnej części trasy, co sprawia, że inne warianty mogą oferować ciekawsze widoki,
- dużo większa trudność szlaku – podejście przez Kobylarzowy Żleb to jedno ze niewielu miejsc w polskich Tatrach Zachodnich, gdzie można znaleźć łańcuchy.
Dla mnie jest to jednak wariant najciekawszy. Lubię górskie trudności, a brak tłumów jest tylko dodatkową zaletą. Dojechać zawsze jakoś się uda (można też podejść kawałek z Kir), a widoki? Cóż, nadrobi się na szczycie.
Zimą sytuacja Małołączniaka się jednak komplikuje. Ze względu na położenie w środku Czerwonych Wierchów, potrzeba trochę czasu, by szlaki od Ciemniaka i Kopy Kondrackiej zostały przetarte, a szczyt stał się osiągalny dla „przeciętnego” turysty, który niekoniecznie pasjonuje się torowaniem zaśnieżonych tras.
A co z wejście przez Kobylarzowy? Cóż, zimą raczej nie powinno się tam zapuszczać. Żleb jest lawiniasty, a podejście strome. Dodatkowo, raczej nie ma co liczyć na łańcuchy – lepiej w ciemno założyć, że będą zasypane. Dodatkowo, nawet przy niezłej pogodzie istnieje szansa, że trasa będzie nieprzetarta.
Jednakże, jeśli mimo wszystko chcemy się tam pchać, uważam, że powinny zajść następujące warunki:
- posiada się już trochę zimowego doświadczenia na trudniejszych szlakach,
- w Tatrach obowiązuje pierwszy, najniższy stopień zagrożenia lawinowego,
- zbocza, którymi będzie się podchodzić są na liście wystaw bezpiecznych – tu polecam stronę TOPR-u z komunikatami lawinowymi,
- pogoda w ciągu dnia (a przynajmniej w tej części, w której będziemy chcieć tamtędy iść) nie będzie powodować wzrostu zagrożenia,
- nie będzie niskich chmur, które mogą być przyczyną pobłądzenia na tej mało popularnej trasie.
Jeśli ponadto chcemy, by szlak był przetarty, warto odczekać jeszcze kilka dodatkowych dni, być dać szansę pionierom.
Po podsumowaniu tego wszystkiego, widać jasno, że suma warunków raczej nie zdarzy się zbyt często. W całym sezonie może to być tylko parę dni. Jeśli jednak chcemy, by nasze zimowe wejście było bezpieczne, myślę, że warto poczekać.
No to jeszcze kwestia sprzętu. Obowiązkowo stuptuty, raki i dobre, zimowe buty. Konieczny będzie też czekan (turystyczny) oraz oczywiście umiejętność posługiwania się nim. Kobylarzowy Żleb bywa stromy i pełen skałek po bokach, więc przy ewentualnym upadku może nie być za wiele czasu na hamowanie. O reszcie rzeczy związanej z ubraniami czy prowiantem raczej nie ma sensu wspominać – jak ktoś ma już trochę zimowego doświadczenia, to pewnie dobrze wie, jak się spakować.
Zimowe wejście na Małołączniak – relacja z wycieczki
Dojazd do szlaku
W ten dzień chciałem jechać do Zakopanego możliwe wcześnie. Padło więc na kurs startujący z krakowskiego dworca o 4:40. Mimo weekendu i świetnych prognoz pogody, miejsce siedzące zdobyłem bez problemu. Autobus ruszył punktualnie, a u celu byliśmy już sporo przed 7-mą.
Tam musiałem chwilę poczekać aż podjedzie pierwszy busik do Doliny Chochołowskiej. W końcu się jednak pojawił, zapełnił turystami i już po chwili znów byłem w drodze.
Tu jednak niespodzianka. Oryginalnie chciałem wysiąść z Groniku i na Przysłop Miętusi dostać się niebieskim szlakiem. Byłem przekonany, że wszystkie autobusy na Dolinę Kościeliską / Chochołowską kursują przez Gronik. Ten jechał jednak trasą przez Kościelisko, dopiero później skręcając na Kiry. Musiałem więc lekko zmodyfikować swoje plany: wysiąść przy wylocie Doliny Kościeliskiej, a do Przysłopu Miętusiego dostać się po trasie oznaczonej na czerwono.
Na Przysłop Miętusi przez Staników Żleb
Autobus opuszczam niedługo po 7-mej. Faktycznie jest wcześnie, nawet do wschodu słońca dostało zostało jeszcze ponad 20 minut. Ale i tak jest już na tyle jasno, że da się bez problemu iść bez latarki.
Od początku szlaku dzieli mnie około kilometr. Odnajduję więc pobliską, oznaczoną czarnym kolorem Drogę pod Reglami idę nią przez chwilę na wschód. Jest równo, szeroko i bez większych przewyższeń, więc maszeruje się wygodnie.
Mija około 10 minut. Docieram do czegoś w rodzaju drewnianej bramy, którą wchodzi na teren doliny Staników Żleb. Jest też kilka tablic informacyjnych oraz ławka z niewielkim stołem, służąca prawdopodobnie za punkt poboru opłat za wstęp na teren parku narodowego. O tej porze nikt tu jednak nie pracuje.
Za bramą od razu trafiam na ścieżkę wiodącą wzdłuż potoku (Staników Potok – dziwne te nazwy tutaj mają). Najpierw po prawej stronie, jednak nie mija wiele czasu i przechodzę mostkiem na lewy brzeg strumienia.
Ścieżka zaczyna delikatnie się wznosić. Parę minut później docieram na skraj gęstszego lasu i skręcam na jego teren. Tu podejście jest już konkretniejsze. Przez chwilę towarzyszy mi jeszcze potok, jednak im wyżej wchodzę, tym mniej jest on wyraźny. W końcu przechodzę bezpośrednio przez jego wąskie koryto, a następnie zostawiam w tyle.
Przez jakiś czas kontynuuję podejście. Las stopniowo rzednie, pomiędzy drzewami pojawiają się bardziej okazałe widoki. Z niektórych, zniszczonych wiatrami zboczy mam okazję oglądać Giewont i Czerwone Wierchy. Nawet sam Małołączniak jestem już w stanie rozpoznać bez większych problemów.
W końcu podejście się kończą. Przez chwilę jest płasko i z widokami, choć ten odcinek nie trwa zbyt długo. Ostatnim etapem czerwonego szlaku jest zejście na dużą polanę znajdującą się na Przysłopie Miętusim.
Małołączniak – wejście niebieskim szlakiem przez Kobylarzowy Żleb
Dochodzę na środka polany, gdzie znajduje się kilka zasypanych ławek oraz parę drogowskazów. Jeden z nich kieruje mnie na Małączniak. Przewidywany czas wejścia: 3 godziny.
Ruszam na południe po wydeptanej ścieżce. Po paru minutach docieram do krzyża na skraju lasu. Mijam go, idę jeszcze parę metrów dalej i… koniec. Tu ślad się urywa. Co więcej, nie mam nawet pomysłu gdzie można by stąd iść, bo dookoła jest tylko gęsty las. Wyciągam telefon, odpalam GPS i po chwili wiem już, że wspomniany krzyż wcale nie leży na szlaku, ale kawałek obok niego. Niebieska trasa przebiega trochę dalej na zachód, w lesie poniżej.
By tam dotrzeć, robię sobie „dziki” skrót w umiarkowanie głębokim śniegu. I faktycznie, jest szlak. Zamiast jednak od razu ruszyć nim w dalszą drogę, wracam parę minut na Przysłop Miętusie, by dowiedzieć się, czy był tam jakiś skręt, który przegapiłem. No cóż, był – wąski, pojedynczy ślad, nie do końca zgodny ze szlakowskazem, ale jednak był.
Ok, teraz idę już zgodnie ze znakowaną na niebiesko trasą. Schodzę nieco niżej i zaczynam marsz wzdłuż lekko nachylonego zbocza. Przy wejściu do lasu zauważam znak informujący o zagrożeniu lawinowym – tu po raz kolejny napiszę więc, że ta trasa nadaje się wyłącznie na bardzo dobre warunki śniegowe.
Następny odcinek to dość długa wędrówka zalesionym zboczem. Ślad jest założony, nachylenie minimalne, więc idzie się dość wygodnie. Od czasu do czasu, pomiędzy drzewami po prawej stronie mogę dostrzec dwie duże polany: najpierw Niżnią Miętusią Rówień, później – tu bez zaskoczenia – Wyżnią Miętusią Rówień. Ładne miejsca, ale niestety bez prowadzących na nie szlaków.
Idąc tu, nie miałem pojęcia, czy szlak przez Kobylarzowy Żleb będzie przetarty. Teraz już wiem, że ktoś przynajmniej próbował. Lekko niepokoją mnie jednak ślady, za którymi idę. Są dwie pary, obie trochę stare i lekko zasypane. Jedne do góry, drugie w dół. Jednak to te w dół są świeższe. Czyżby ktoś szedł i zawrócił? – taka myśl towarzyszy mi przez większość tego odcinka. Nie mam jednak sposobu, by to tutaj zweryfikować. Muszę po prostu iść dalej i sprawdzić.
Gdzieś na wysokości Wyżniej Miętusiej Równi szlak zaczyna się wznosić. Spomiędzy drzew przebija też coraz więcej skalistego terenu. Mam również okazję przeciąć kilka żlebów, którymi nie chciałbym iść przy wyższym stopniu zagrożenia lawinowego.
Kontynuuję podejście, powoli zbliżając się do żlebu. W tle widzę już ograniczające go skały. Wśród nich najciekawiej prezentuje się Ratusz Litworowy, będącym efektownym zakończeniem Litworowego Grzbietu. W dalszej części szlaku będę miał jeszcze okazję przyjrzeć się tej okolicy nieco dokładniej.
Im wyżej, tym rzadsza staje się roślinność dookoła. Przy wejściu do Kobylarzowego Żlebu stoją już tylko małe, pojedyncze drzewka. Reszta krajobrazu to skały i śnieg. Tego ostatniego jest zresztą dość sporo – ślady, po których idę są czasem głębokie na ponad pół metra.
Skręcam w lewo i zaczynam najciekawszą część tej wycieczki. Póki co, ślady nadal są wyraźne, więc nabieram pewności, że to przejście faktycznie może się udać.
W pewnej chwili odciski butów rozdzielają się na dwie wersje. Jedna prowadzi lewą częścią żlebu, druga prawą. Decyduję się iść za tą po lewej. Czemu? Bo prawa opcja wydaje mi się znikać gdzieś w zboczach Litworowego Grzbietu – może był to więc jakiś wspinacz, niekoniecznie zainteresowany trasą na Małołączniak. Druga rzecz: ślady po lewej należą do osoby schodzącej, co daje mi większą pewność, że dojdę nimi do góry.
Warunki śniegowe mam dziś na tyle dobre, że do tej pory nie ubrałem nawet raków. Jednak wraz ze wzrostem nachylenia żlebu czuję, że powinienem sięgnąć po czekan. A skoro i tak muszę się zatrzymać i odpiąć go od plecaka, to mogę założyć też raki. Prędzej czy później i tak będę musiał ubrać, a lepiej nie robić tego na bardzo stromym zboczu.
Dalej idę już „uzbrojony” w typowo zimowy, górki sprzęt. Nachylenie trasy nadal rośnie, a za widoczną na powyższym zdjęciu, nieco trójkątną skałą żleb staje się węższy. Wbrew temu, co wcześniej myślałem, drugi ślad nie zniknął w skałach. Nadal są dwa, nadal po przeciwnych stronach. A ja wciąż trzymam się tego po lewej.
Wiem, że gdzieś tutaj są łańcuchy, ale nie pamiętam dokładnie miejsca. Od czasu do czasu próbuję je wypatrzeć, choć pewnie i tak leżą gdzieś przysypane metrem śniegu. A może i nawet nie ma ich tutaj, tylko wiszą gdzieś po boku – bo w sumie nie jestem pewien, czy wariant, którym idę jest w 100% zgodny w letnią wersją trasy.
W pewnym momencie robi się już konkretna stromizna. Może jeszcze nie taka, jak na Rysy albo Kozią Przełęcz, ale i tak lepiej nie zjechać w dół. Przyznam jednak, że nie czuję się tu zagrożony. Mam ślad, pogoda jest świetna, a raki zapewniają mi bardzo dobrą przyczepność. Mogę więc zwyczajnie cieszyć się wyzwaniami, jakie stawia to podejście.
W pewnym momentach ślad schodzi ze śniegu i prowadzi po lekko ośnieżonych trawkach na wypukłych formacjach. Ma to sens, szczególnie zakładając, że osoba, którą tędy szła wcześniej, robiła to przy gorszych warunkach lawinowych niż dzisiejsze.
Stromizna ciągnie się jeszcze przez jakiś czas. Idzie się nawet dobrze, ale nie chcę się zbytnio forsować, więc co chwile robię sobie kilkusekundową przerwę. Ot, żeby nieco zbić tętno albo po prostu pooglądać widoki – bo zapewniam, że okolica jest całkiem ładna.
W pewnej chwili zauważam już końcówkę żlebu, gdzie teren robi się nieco bardziej płaski. By jednak tam dotrzeć, muszę jeszcze trochę powspinać się po śniegu, trawkach i skałach. Nie wiem, czy letni wariant też tędy prowadzi, czy ktoś po prostu zrobił skrót. W każdym razie, zabawy jest sporo.
Pod koniec wchodzę już niemal wyłącznie po lekko ośnieżonych trawkach. Tu ślad jest coraz mniej wyraźny, choć tak na dobrą sprawę, to przestałem go potrzebować. Właśnie wyszedłem ze żlebu, a tutaj, na Czerwonym Grzbiecie, śniegu jest już o wiele mniej – trochę zwiał wiatr, a reszta jest tak twarda, że można iść bez zapadania się.
Docieram do miejsca, gdzie idąc prosto, nie wyszedłbym już nigdzie wyżej. Zostaje mi więc skręcić w prawo i iść wzdłuż Grzbietu na szczyt Małołączniaka. W sumie, jest to jeszcze kawałek, ale za to zupełnie pozbawiony technicznych trudności.
Pojawia się za to inny problem. Po chwili podejścia na horyzoncie pojawia się wiszące tuż nad szczytem słońce. Niebo jest bezchmurne, okolica pełna śniegu, więc zwyczajnie nie da się patrzyć w tamtym kierunku. I niestety, okulary przeciwsłoneczne niewiele pomagają.
Kolejne mniej więcej pół godziny spędzam więc patrząc wszędzie, tylko nie na szczyt, który chcę zdobyć. Choć muszę przyznać, że widoki naokoło są całkiem fajne. Po lewej mogę dostrzec Giewont oraz szlak prowadzący na niego od Kopy Kondrackiej, natomiast po prawej mam Ciemniak i Krzesanicę. Nieco zaskakuje mnie liczba ludzi, który już teraz spacerują po Czerwonych Wierchach – sporo z nich musiało wyjść na szlak jeszcze sporo przed świtem.
W końcu zauważam przed sobą tabliczkę szczytową oraz parę stojących na szczycie ludzi. Chwilę później jestem już wśród nich, delektując się widokiem, który rozciąga się ze szczytu. Warto było poczekać na dobrą pogodę.
Kopa Kondracka i Przełęcz pod Kopą Kondracką
Na szczycie robię sobie chwilę przerwy, po czym ruszam w dalszą część wycieczki. Nie chcę wracać tą samą trasą. Do wyboru mam parę innych wariantów, z których najbardziej paruje mi podejście na Kopę Kondracką, a później zejście do Kuźnic z Przełęczy pod Kopą Kondracką. Powód? Bo zimą jeszcze tego nie robiłem.
Skręcam na wschód i zaczynam schodzić na Małołącką Przełęcz. Normalna ścieżka prowadzi tu zakosami, ale dzięki dobremu śniegowi i rakom mogę bez problemu schodzić prosto w dół łagodnie nachylonego zbocza.
Samo ono nie prowadzi jednak na przełęcz. Po pierwszym zejściu teren staje się bardziej płaski, a szlak prowadzi mnie jeszcze chwilę szeroką granią po paru niewielkich kulminacjach.
Po zejściu na dół zaczyna się ponowne nabieranie wysokości. Zbocze Kopy Kondrackiej nie jest szczególnie strome, więc idzie się wygodnie, ale niestety, pojawia się inny problem: na grani jest tak mało śniegu, że trochę szkoda mi niszczyć raki o kamienie. Z drugiej strony, nie chcę ich tu ściągać, bo zaraz przydadzą się na zejściu. Wybieram więc nieco inny wariant podejścia na szczyt, prowadzący bokiem, po miękkich trawkach.
Na szczycie Kopy natrafiam na mały tłumek. Robię wiec tylko kilka zdjęć, a następnie ruszam dalej, zaczynając niedługie zejście w stronę Przełęczy pod Kopą Kondracką.
Na tym zejściu również borykam się w problem kamienistego podłoża. Czasem muszę wręcz odejść parę metrów od głównej ścieżki, by uniknąć niszczenia sprzętu. Sama droga w dół jest jednak prosta i dość krótka – z Kopy na Przełęcz dostałem się w niecałe 15 minut.
Zejście do Kuźnic przez Halę Kondratową
Bez zbędnej zwłoki, od razu skręcam na zielony szlak i zaczynam schodzić w stronę Hali Kondratowej. Tu na szczęście śnieg nie jest już tak wywiany, więc idzie się przyjemniej.
Letni wariant szlaku prowadzi zakosami w dół zbocza. Dziś jednak w oczy wyraźnie rzuca się skrót, który te zygzaki pomija i idzie prostą ścieżką aż do schroniska na Hali. Sam też wybieram tę szybszą wersję.
Krótsza droga nie zawsze oznacza jednak łatwiejszą. Tak jest i w tym przypadku. Nachylenie jest duże, a tutejszy śnieg niezbyt sprzyja szybkiemu schodzeniu. Na samej ścieżce jest twardy i nierówny, natomiast po bokach dość zróżnicowany – mogę trafić albo na zmrożoną powierzchnię, która utrzyma buta, albo na coś, co załamie się przy nieco większym nacisku i wpuści nogę w głęboki na kilkadziesiąt centymetrów puch.
Muszę więc schodzić dość ostrożnie i uważnie stawiać kroki. Po dłużej chwili zaczynam odczuwać zmęczenie mięśni czworogłowych i już nie mogę doczekać się bardziej płaskiego terenu.
Na zielonym szlaku ruch jest największy ze wszystkich miejsc, jakie odwiedziłem do tej pory. Jest południe, więc ludzie schodzący mieszają się z tymi, który dopiero wychodzą na krótkie wycieczki powyżej schroniska. Oprócz pieszych jest też zaskakująco dużo ludzi w nartami.
W końcu trasa staje się coraz bardziej płaska. Powraca też roślinność. Przez kolejnych kilkaset metrów zmierzam już łagodnie nachyloną ścieżką w stronę Hali Kondratowej.
Na końcu Hali znajduje się niewielkie schronisko. Otacza go tłum ludzi, z których większość nie pójdzie już pewnie nigdzie dalej. Sporo z nich nie ma raków, więc sam też decyduję się na zdjęcie swoich. Oby dalej nie były już potrzebne.
Mijam schronisko i przeskakuję na niebieski szlak. Ten wkrótce znika w lesie i przez chwilę wiedzie mnie jedną z tutejszych nartostrad. Dopiero kawałek dalej skręca na węższą, typowo pieszą ścieżkę.
I tam okazuje się, że zdjęcie raków nie było do końca najlepszym pomysłem. Na jednym z nieco bardziej stromych odcinków zaliczam niegroźną wywrotkę. Uparcie trwam jednak przy swojej decyzji i postanawiam nie uzbrajać butów po raz drugi. Zwyczajnie mi się już nie chcę.
Idąc dalej mijam Polanę Kalatówki z niezbyt pięknym, górskim hotelem na skraju lasu. Później znów chwila zejścia między drzewami, aż w końcu trafiam na tak zwaną Drogę Brata Alberta – szeroką szosę, którą docieram do centrum Kuźnic.
Powrót do domu
Jak w niemal każdy pogodny dzień, busik jadący Kuźnic do centrum Zakopanego już czeka, a kierowcy namawiają przechodzących ludzi do wejścia na pokład. Sam też wsiadam, zajmując jedno z ostatnich miejsc. Parę minut później odjeżdżamy.
Na zakopiańskim dworcu również mam szczęście. Autobus do Krakowa stoi na stanowisku, a odjazd jest dosłownie za kilka minut. Bez zastanowienia pakuję się więc do środka i rozsiadam na wygodnym fotelu. Po około 2,5 godzinach jazdy jestem z powrotem w Krakowie.
Małołączniak w zimie – podsumowanie
Choć był to już mój trzeci wyjazd w Tatry tej zimy, dopiero teraz jestem w pełni usatysfakcjonowany wycieczką. Wejście na Kasprowy się nie udało, natomiast Ścieżka nad Reglami nawet zimą nie przedstawiała praktycznie żadnych trudności.
Na Małołączniaku wyszło wszystko: pogoda, warunki, ładne widoki oraz pokonywanie ciekawego terenu. Oby na tym się nie skończyło. Pisząc ten tekst, wydaje mi się jednak, że dam radę jeszcze coś wyciągnąć z panujących aktualnie, świetnych warunków. Urlop na jutro już zaklepany, plan ułożony. Pozostaje tylko zrealizować.
A jeszcze wracając do opisywanego tu przejścia. Myślę, że jest to fajna propozycja zimowej wycieczki dla nieco bardziej zaawansowanych turystów. Powody opisałem już we wstępie, jednak tu mogę jeszcze raz potwierdzić, że jeśli poczeka się na sprzyjające warunki, to wejście przez Kobylarzowy Żleb może dostarczyć naprawdę sporo frajdy.
Mapa pokonanej trasy:
Przejście ciekawe. Ale nie mogę się zgodzić ze miałeś cały sprzęt zimowy, bo nie miałeś lawinowego A B C to jest zima bardzo ważne wyposażenie
Tak, zgadzam się z Tobą w pełni. Niestety, w przypadku poruszania się samotnie (a taka była ta wycieczka, jak zresztą większość moich tatrzańskich przejść) i to na mało popularnej trasie, ABC na niewiele by mi się zdało.
Ale wyrabia się dobre przyzwyczajenia Ale nie wiadomo czy by się nie przydało
Dobrze by było byś realnie te zimowe przejście zapisywał śladem GPS – by uzmysłowić ile zimą trzeba więcej czasu na przejście takiego szlaku niż latem.
Tylko, że nie do końca się zgadzam, że zimowe przejścia zajmują więcej czasu niż letnie. Wszystko zależy od warunków danego dnia (przede wszystkim rodzaju śniegu). Ja nierzadko zimą chodzę wręcz szybciej niż latem, bo np. stawy są zamarznięte i można przez środek, zamiast zakosów są proste podejścia, a w dół można schodzić dużo szybciej po miękkiej nawierzchni, zamiast się męczyć na kamieniach.
Oczywiście parę dni później ta sama trasa może być o wiele trudniejsza lub wręcz nie do przejścia.
Tak więc, sama pora roku to nie wyznacznik, że będzie dłużej.
Inna sprawa to nagrywanie śladów GPS w górach. Próbowałem i ślad jest bardzo niedokładny, przez co o małej przydatności. Na dłuższych przejściach byłby też problem z baterią.