Jarząbczy Wierch zimą (plus przejście granią do Wołowca)
Po kilku tygodniach niepogody i trudnych warunków, pora na powrót w zimowe Tatry. Tym razem udaję się w ich zachodnią część, by zdobyć Jarząbczy Wierch, a później przejść jeszcze granią przez Łopatę i Wołowiec. Mimo początkowych trudności i niemal podjętej decyzji o zawróceniu, wyszła z tego jedna z najbardziej udanych wycieczek w tym sezonie.
Początek tej zimy był dla mnie niezwykle udany. Dzięki sprzyjającej, słonecznej aurze oraz niskiemu zagrożeniu lawinowemu udało mi się parę razy wybrać w Tatry i zrealizować tam trochę ambitnych celów. Luty był już zupełnie inny. Ponuro, sporo opadów, silne wiatry. Owszem, ładniejsze dni też się trafiały, ale to zbyt krótko, by w wyższych górach zrobiło się bezpiecznie.
Działałem więc gdzie indziej, cierpliwie czekając na poprawę sytuacji w ulubionych górach. Niestety, trwało to niemal do połowy marca. Gdy jednak na horyzoncie pojawiła się okazja do wyjazdu, od razu postanowiłem ją wykorzystać. Wziąłem urlop i udałem się w Tatry Zachodnie, by spróbować zdobyć Jarząbczy Wierch oraz – jeśli warunki pozwolą – przejść jeszcze dalszy kawałek grani aż do Wołowca.
Jarząbczy Wierch zimą – informacje praktyczne
Jarząbczy Wierch wznosi się na 2137 metry ponad poziom morza. Leży na głównej grani Tatr Zachodnich, przy granicy Polski i Słowacji. Na szczyt można dostać się z trzech stron:
- czerwonym szlakiem od Kończystego Wierchu,
- tym samym czerwonym od Wołowca przez Łopatę,
- szlakiem zielonym od słowackiej strony przez Grań Otargańców.
Ostatnia z tras jest jednak zamknięta od listopada do połowy czerwca, więc by zdobyć Jarząbczy Wierch zimą, należy to zrobić od polskiej strony. Najwięcej osób wybiera trasę pierwszą, prowadzącą od Kończystego Wierchu, a wcześniej przez Trzydniowiański oraz Dolinę Chochołowską.
Generalnie, jest to dość prosta wycieczka. Na szlaku nie ma ani technicznych trudności, ani niebezpiecznych ekspozycji. Wyzwanie jest głównie kondycyjne, bowiem szczyt leży dość głęboko w tatrzańskim masywie i by na niego wejść, będzie się trzeba trochę nachodzić.
Ciekawostka: choć czerwony szlak zaprowadzi nas pod słupek z tabliczką „Jarząbczy Wierch – 2137 m n.p.m.”, miejsce to nie jest głównym wierzchołkiem góry. Ten znajduje się na południu, kilkadziesiąt metrów dalej. Widać to zresztą dość wyraźnie przy podchodzeniu szlakiem. Tabliczka stoi więc w błędnym miejscu, a szczyt tak naprawdę znajduje się po słowackiej stronie.
I teraz uwaga, bo skoro zimą wysokogórskie szlaki w TANAP-ie są zamykane, to teoretycznie na główny wierzchołek wchodzić nie wolno. W praktyce, nikt jednak czepiał się nie będzie, podobnie jak przy trawersowaniu grani kilka czy kilkanaście metrów po południowej stronie granicy.
Czego spodziewać się na Jarząbczym zimą? Tu zwróciłbym uwagę na dwie rzeczy. Pierwszą są nieprzetarte szlaku. O ile Trzydniowiański i Kończysty Wierch cieszą się dość dużą popularnością, to dalej nie chodzi już tak wielu ludzi. A nawet jeśli, to przeważnie wybierają trasę na Starorobociański Wierch.
Kolejna sprawa to lawiny. Ze zboczy tej góry schodzą regularnie, więc na wycieczkę warto wybrać dzień z niskim poziomem zagrożenia (moim osobistym założeniem była jedyna albo dwójka z „bezpiecznymi” wystawami, po których zamierzałem się poruszać).
Dobra, o Jarząbczym już trochę wiemy, a co z dalszą częścią trasy? Tam zimą zapuszcza się naprawdę niewielu. Przez większość dni sezonu należy spodziewać się nieprzetartego szlaku. Taka pętla będzie zresztą dość długa i zimą może wiązać się z koniecznością pokonywania części trasy po ciemku.
Większość grani na odcinku Jarząbczy – Łopata – Wołowiec jest łatwa, oczywista i pozbawiona technicznych trudności. Tylko parę fragmentów pomiędzy dwoma ostatnimi będzie bardziej wymagające. Konieczne może okazać się trawersowanie stromego stroku i trochę pracy rękami przy obchodzeniu skalistych odcinków. Oprócz tego, tu również należy zwracać uwagę na zagrożenie lawinowe.
Na koniec tej części jeszcze kwestie ubezpieczenia i sprzętu. Zarówno Jarząbczy Wierch, jak i inne szczyty głównej grani Tatr Zachodnich, które tu opisuję, leżą na polsko-słowackiej granicy. Jeśli coś pójdzie nie tak, możemy skończyć gdzieś na dole zbocza po południowej stronie. A tam akcje ratunkowe nie są już darmowe. Może być więc warto poświęcić parę złotych na wykupienie polisy.
Jaki sprzęt zabrać? W sumie ten sam, co na większość ambitniejszych przejść w Tatrach. Stuptuty, raki, czekan. Kask pewnie nigdy nie zaszkodzi, ale nie uważam go tutaj za niezbędny. Do tego zimowe, nieprzemakalne buty oraz ciepłe ubranie. Dobierając rzeczy, należy zwrócić szczególną uwagę na ochronę przez wiatrem. Większość wycieczki spędza się na odsłoniętej grani, gdzie podmuchy potrafią naprawdę szybko wychładzać. Kwestię latarek, map, telefonów, prowiantu i tym podobnych rzeczy celowo pomijam – o nich pewnie dobrze wie każdy, kto rozważa zimową wyprawę tego typu.
Relacja z zimowej wycieczki na Jarząbczy Wierch, Łopatę i Wołowiec
Dojazd do Doliny Chochołowskiej
Pobudka o 3:25 nie sprawia problemu. O ile na co dzień potrafię odkładać wstanie o kilka lub kilkanaście minut, teraz od strzału wyskakuję z łóżka i zabieram za znajomą, przed-wyjazdową rutynę. Toaleta, śniadanie, pakowanie przygotowanych wcześniej rzeczy.
Niecałe pół godziny później wchodzę z domu i udaję na krakowski dworzec. Celuję w kurs o 4:40. Niestety, po chwili czekania okazuje się, że autobus jest odwołany i trzeba czekać na kolejny. Planem B jest połączenie o 4:58. To udaje się już bez komplikacji. Wsiadam, kupuję bilet i w spokoju jadę w kierunku Tatr, po drodze próbując jeszcze trochę pospać.
Przy wjeździe na zakopiański dworzec widzę, jak opuszcza go busik jadący do Doliny Chochołowskiej. Pech, jest już po feriach, środek tygodnia, więc pewnie będzie trzeba trochę poczekać na kolejny. Tamten na szczęście już stoi i mogę choć usiąść w jego ogrzewanym wnętrzu. Parę minut później kierowca wsiada i rusza. Z jednym pasażerem! Tego tu jeszcze nie widziałem. Co prawda zebrał jeszcze kilku po drodze, ale i tak złamany został stereotyp czekania na maksimum pasażerów. Cóż, może w niskim sezonie działa to nieco inaczej.
Na parkingu przy Siwej Polanie jestem około 7:30. Wysiadam jako jedyny turysta i udaję w stronę kas. Tam po raz pierwszy kupuję bilet wstępu po wyższej, obowiązującej od marca cenie (6 zł) i w końcu zaczynam tę wycieczkę.
Przejście Doliną Chochołowską
Początek przynosi rozczarowanie. Tatrzańskie prognozy pogody sprawdzam po kilka razy dziennie. Jeszcze wczoraj zgodnie twierdziły, że szykuje się dzień bez opadów, z częściowym zachmurzeniem, które wraz z biegiem dnia będzie się tylko zmniejszać. Jak jest naprawdę? Zero słońca, chmury na wysokości około 1600 metrów i padający śnieg. No pięknie…
Ale cóż, skoro już przyjechałem, to idę. Może z biegiem dnia faktycznie się poprawi. Zanim wejdę na pułap chmur i tak pewnie minie jeszcze z 1,5 – 2 godziny.
Myślę, że dokładny opis przejścia tą doliną sobie daruję. Byłem tu już dziesiątki razy, a osoby zainteresowaną niniejszą wycieczką pewnie też znają ją dość dobrze. Jeśli jednak ktoś jest zainteresowany szczegółami przejścia i tutejszymi atrakcjami, to odsyłam do osobnego artykułu o zwiedzaniu Doliny Chochołowskiej zimą.
Dojście do początku czerwonego szlaku zajmuje mi równą godzinę. Na trasie spotykam tylko paru pojedynczych turystów, w większości też szykujących się na jakieś nieco ambitniejsze wejścia. W międzyczasie przestaje padać śnieg, choć chmury nadal wiszą nisko nad doliną.
Zimowe wejście na Trzydniowiański Wierch
Skręcam w prawo i za czerwonymi oznaczeniami wchodzę do lasu. Przejście między drzewami nie trwa jednak długo. Chwilę później trafiam w otwarty teren i ruszam przez łagodnie nachyloną dolinę w kierunku kończącego ją zbocza. Gdzieś po drodze mijam tabliczkę informującą o zagrożeniu lawinowym. Od dziś mamy jednak „jedynkę”, więc przejście nie powinno być szczególnie niebezpieczne.
Maszeruję przez jakiś czas prosto, stopniowo zbliżając się do zalesionego stoku. Szlak jest wyraźnie przetarty, więc nawet bez widocznych oznaczeń ciężko byłoby pobłądzić.
W pewnej chwili ślady rozdzielają się na dwie wersje. Jedna trzyma się kierunku na wprost, druga skręca w lewo i wspina na szczyt niezbyt stromego zbocza. Wybieram pierwszą – krótszą oraz patrząc na ilość śladów, bardziej popularną. Zdaję sobie jednak sprawę, że przy wyższym zagrożeniu lawinowym, lepiej byłoby wejść na pobliski grzbiet niż podchodzić wklęsłym stokiem.
Docieram do lasu. Nachylenie szlaku rośnie, wymuszając wolniejsze tempo. Wiem, że zaraz będzie jeszcze stromiej, więc zatrzymuję się i ubieram raki. Za chwilę staną się niezbędne, a z doświadczenia wiem, że lepiej założyć je nieco wcześniej niż gdy zajdzie faktyczna potrzeba.
Podejście jest długie, męczące i dość monotonne. Szedłem już tędy rok temu podczas zimowego wejścia na Starorobociański Wierch i ten odcinek zapadł mi w pamięć jako najbardziej wymagający kondycyjnie. No cóż, z Doliny Chochołowskiej na Trzydniowiański Wierch jest prawie 700 metrów podejścia, przy czym około połowy z tego przypada na tej jeden, nie dający wytchnienia fragment.
W końcu stok łagodnieje. Wciąż jest pod górkę, ale teraz można już nieco odsapnąć. Las też powoli rzednie. Pochodzę jeszcze trochę i docieram do tych nieszczęsnych chmur. Niestety, od początku wycieczki nie ruszyły się ani trochę.
Ścieżka przez chwilę wije się między niskimi drzewkami, w końcu wyprowadzając mnie na szeroki grzbiet. Od teraz, do szczytu prowadzi już łagodna, bardzo przyjemna trasa z ciekawymi widokami. Choć dziś tego ostatniego zabraknie. Widoczność już teraz wynosi niecałe 100 metrów i z minuty na minutę spada jeszcze bardziej.
Przyznam, że jestem nieco poirytowany. Człowiek tygodniami czeka na dobre warunki, bierze urlop, inwestuje czas i pieniądze w dojazd. A na miejscu rozczarowanie. Prognozy nietrafione, zero widoków i warunki, które za chwilę mogą stać się po prostu groźne. Bo szczerze mówiąc, gdyby nie ten wyraźny ślad, to ryzyko pobłądzenia byłoby całkiem realne. Powoli godzę się z decyzją, że po dotarciu do Trzydniowiańskiego będą musiał zawrócić.
Widoczność spada do kilkunastu, czasem wręcz kilku metrów. Dobrze, że znam tę trasę, więc mniej więcej wiem, gdzie jestem i co mnie zaraz czeka. Podejście na niewielki pagórek, potem lekko w dół i jeszcze kawałek do wierzchołka. A właściwie, to do jednego z dwóch wierzchołków, bo tyle ich posiada Trzydniowiański Wierch. Co ciekawe, szczytową tabliczkę postawiono na tym o parę metrów niższym.
W pewnej chwili ostatnie, łagodne podejście dobiega końca a przez oczami wyrasta słupek ze wspomnianą tabliczką. Ku mojemu zaskoczeniu, jest tu też inny turysta, który właśnie wraca z Kończystego Wierchu. Pytam o warunki, jednak odpowiedź nie zaskakuje – tam jest dokładnie tak samo, więc ta warstwa chmur musi być dość gruba. Dowiaduję się także, że ślad na szczyt jest bardzo wyraźny, więc pewnie bez problemu dam radę tam dotrzeć.
Przejście na Kończysty Wierch
W tej chwili rozum wyraźnie podpowiada mi „zawróć”. W takim mleku dalsza wędrówka nie ma większego sensu, a tylko ryzykuję pobłądzenie i wpakowanie się w niepotrzebne tarapaty. Wróć do doliny, a jak nie chcesz jeszcze jechać do domu, to podejdź na pobliskiego Grzesia – tak byłoby pewnie rozsądniej.
Robię chwilę przerwy. Wyciągam telefon, sprawdzam aktualne prognozy pogody. Faktycznie, zmieniły się i w pierwszej części dnia wskazują na duże zachmurzenie. Później jednak ma się poprawić. Od południa chmur będzie ubywać, podniosą się wyżej. Wciąż mam dużo czasu, a ślad do Kończystego jest ponoć wyraźny. Może by faktycznie podejść i dać szansę na poprawę?
Waham się jeszcze chwilę, w końcu podejmuję decyzję. Idę, zobaczymy, co się uda. Pomimo zachmurzenia, pogoda jest niezła. Już od dłuższej chwili nie pada, nie wieje, jest dość ciepło. Nie widzę zagrożenia, by te ślady zawiało. Zobaczmy, dokąd mnie zaprowadzą.
Ruszam na południe i już po kilku metrach tracę z oczu szczytową tabliczkę. Niemal niezauważenie przechodzę przez drugi wierzchołek góry, a później idę dalej w kierunku Czubika – niewielkiego wypiętrzenia na grani pomiędzy Kończystym a Trzydniowiańskim Wierchem. Szlak trawersuje go od zachodu łagodnie nachylonym zboczem. Niestety, widoczność nadal waha się od kilku metrów do maksymalnie 20-stu, może 30-stu.
Po obejściu pagórka ślad skręca nieco w lewo i zaczyna obniżać. Tu znów dopadają mnie wątpliwości. Czy tak powinno być? Byłem tu wcześniej tylko raz, więc nie pamiętam zbyt dobrze. Wydaje mi się jednak, że szlak wiedzie prosto i powoli zaczyna wznosić się ku szczytowi Kończystego.
Kolejna przerwa, kolejne spojrzenie w telefon. Tym razem odpalam GPS i czekam chwilę na naniesienie mojej pozycji na mapę. Hmm, wszystko w porządku. Jestem na szlaku, niemal idealnie w połowie drogi. A więc ok, można iść dalej. Dla pewności rysuję tylko na śniegu strzałkę, która w razie odwrotu wskaże mi kierunek na Trzydniowiański.
Później faktycznie zaczyna się podejście. Niezbyt strome, ale do zdobycia będzie ze 170 pionowych metrów. Ślad nadal mam bardzo wyraźny, więc po prostu wchodzę za nim powoli do góry, patrząc głównie pod nogi. Dookoła i tak mam jednolitą szarość.
Po dłuższej chwili nabierania wysokości zbocze robi się bardziej płaskie, a trasa odbija lekko w prawo. Po łagodnym grzbiecie w kilka minut docieram do wierzchołka, gdzie trafiam na w połowie zasypaną tabliczkę szczytową.
I tu zdarza się cud. No dobra, może nie taki typowy, kompletnie nierealny cud, ale coś, na co bardzo tego dnia liczyłem. Patrząc do góry po raz pierwsze widzę słońce, a chmury dookoła zaczynają zmieniać kolor z szarego na błękitny.
Jest prawie 10:30. Wciąż mam mnóstwo czasu, więc postanawiam, że mogę tu siedzieć nawet godzinę w oczekiwaniu na poprawę warunków. W rzeczywistości, nie trzeba było aż tyle. Już po 10-ciu minutach chmury zaczęły znikać. Najpierw znade mnie, później odsłoniły również okoliczne szczyty. Co za piękna chwila.
Jarząbczy Wierch – wejście zimą
Na Kończystym ślady się urywają. Są co prawda jakieś stare, lekko zasypane na Starorobiociański, ale do Jarząbczego nic. Wygląda na to, że góry od dłuższego czasu nikt nie odwiedzał. No cóż, trzeba będzie to zmienić. Pogoda się poprawia, droga jest oczywista i niezbyt długa (45 minut według drogowskazu). Powinno się udać.
Pierwszym etapem jest zejście na pobliską Jarząbczą Przełęcz. Jest dość płytka – czeka mnie tylko jakieś 50 metrów w dół po łagodnie nachylonej grani. Leży tu sporo śniegu, ale jest na tyle twardy, że buty nie zapadają się na więcej niż kilka centymetrów.
Na dalszym odcinku jest przez chwilą płasko, a później zaczyna się podejście na Kopę Prawdy – niewielkie, lokalne wypiętrzenie grani. Jest tu odrobinę stromiej, a spod śniegu wystaje parę kamieni, ale generalnie, trudności nie znajdziemy.
W pewnej chwili zauważam jednak, że trochę niewygodnie mi się idzie. To chyba coś z lewym butem. Patrzę w dół i dostrzegam dziwnie wykrzywiony przód raka. Chwila na oględziny i wniosek jest dość pesymistyczny: pękł metalowy łącznik, rak podzielił się na dwie części luźno związane paskiem. Niestety, nie mam zapasowego.
Poprawiam raka, idę tak jeszcze kawałek, ale nadal jest niekomfortowo. W końcu go zdejmuję, chowam przednią część do plecaka i jakoś dowiązuje do buta same tylne zęby. Trochę lepiej, ale na stromych odcinkach i tak nie będzie łatwo. W sumie dobrze, że stało się to tutaj, na stosunkowo łagodnych pagórkach, a nie gdzieś na stromej ścianie czy żlebie w Tatrach Wysokich.
Dalsze podejście znów jest przez chwilę płaskie i bardzo wygodne. Obie strony grani stromo opadają do pobliskich dolin, ale ona sama jest dość szeroka i nie czuję się zagrożony upadkiem. Czasem poruszam się samym jej szczytem, kiedy indziej lekko zbaczam na którąś ze stron.
Później, szlak stopniowo robi się bardziej stromy. Szczyt już niedaleko, do pokonania zostało tylko jakieś 100 pionowych metrów. Mija kilkanaście minut i dostaję się pod tabliczkę. Choć zgodnie z tym, co pisałem wcześniej, sam wierzchołek leży kilkadziesiąt metrów dalej, po południowej stronie. Odbijam więc w lewo i podchodzę jeszcze kawałek, by bez żadnych wątpliwości móc stwierdzić, iż zdobyłem Jarząbczy Wierch zimą.
Pech chciał, że w momencie wejścia na szczyt wróciły chmury. Nie było więc fajnych widoków na Jakubinę i resztę Grani Otargańców. Wróciłem więc pod słupek i zacząłem czekanem obijać go ze śniegu, by odsłonić tabliczki z drogowskazami. Chwilę później, ku mojej nieskrywanej radości, kawałek panoramy znów się odsłonił. Fajnie było tu wejść mimo tych wszystkich drobnych przeciwności losu.
Przejście granią Jarząbczy Wierch – Łopata – Wołowiec
Dobra, pora zastanowić się, co robić dalej. Główny cel tej wycieczki udało się osiągnąć, ale mam jeszcze sporo czasu, a i prognozy na resztę dnia wyglądają obiecująco. Jednak przejście dalej oznacza konieczność marszu aż do Wołowca. To 3 kilometry nieprzetartej grani z paroma trudnościami pod koniec. Nie mogę też zapominać o rozwalonym raku, który nie ułatwi zadania.
Mimo wszystko, decyzja nie okazuje się trudna. Dużo większe wątpliwości miałem na Trzydniowiańskim. Teraz po prostu zaczynam schodzić i stwierdzam, że w razie problemów po prostu wrócę znaną trasą.
Stok opadający ku Niskiej Przełęczy jest dość stromy i długi. To ponad 300 metrów różnicy poziomów, które prowadzi przez częściowo skalisty teren. Nic trudnego, choć ze względu na tego nieszczęsnego raka na bardziej nachylonych odcinkach muszę schodzić bokiem.
Gdzieś po drodze na przełęcz mijam skrzyżowanie ze słowackim szlakiem, prowadzącym w dół Doliny Jamnickiej. Żadnych śladów tam nie ma, zresztą zimą i tak ta trasa jest zamknięta.
Później zbocze łagodnieje i mogę nieco przyspieszyć. W parę minut docieram na Niską Przełęcz, która wita mnie krajobrazem pięknych i budzących respekt nawisów śnieżnych. Pod nimi straszy kilkaset metrów przepaści, więc idąc dalej zachowuję kilkumetrowy odstęp od szczytu grani.
Chwila płaskiego, a później znów nabieranie wysokości. Zaczyna się podejście na Łopatę, położoną w środku drogi pomiędzy Jarząbczym Wierchem a Wołowcem. Nie jest to jednak wymagająca wspinaczka. Grań od strony Niskiej Przełęczy jest łagodna, a zdobywanie wysokości podzielone na kilka etapów, dających okazję do regeneracji sił.
Na podejściu trafiam na kilka odcinków z przewianym, zapadającym się śniegiem. Czasem but wejdzie w puch nawet na 20-30 centymetrów. Parę razy zdarza mi się przez to stracić równowagę, ale ostatecznie, nie sprawia aż tyle nieprzyjemności, co na przykład podczas styczniowej wycieczki na Krzyżne.
W pewnej chwili zauważam dwójkę osób, podchodzących na szczyt na nartach. Idą od strony Doliny Jarząbczej, gdzie teoretycznie nie ma żadnej znakowanej trasy. Moje zaskoczenie tym faktem rośnie jeszcze bardziej, gdy zauważam, iż jeden z nich nosi kurtkę TOPR-u. Postanowiłem jednak nie poruszać tematu.
Mijam ich i kontynuuję podejście na szczyt. Stąd zostało mi niewiele drogi, więc po paru minutach odpoczywam już na w miarę płaskim, rozległym wierzchołku. Nie ma tu nic szczególnie wartego uwagi, więc pewnie nie zostanę długo. Zjem coś i będę kontynuował marsz. Swoją drogą, przez szczyt Łopaty prowadzi tylko zimowy wariant trasy. Latem szlak trawersuje ją od słowackiej strony, kilkanaście metrów poniżej wierzchołka.
Następny etap wycieczki to zejście w stronę Dziurawej Przełęczy. Początkowo jest łatwo, po dobrym śniegu i ponownie w otoczeniu imponujących nawisów. Obchodzę je z respektem, choć i ciekawością tego, co znajduje się pod nimi.
Później zaczynają się skałki. Ostatnio byłem tutaj dobrych kilka lat temu i przyznam, że zdążyłem już zapomnieć o tych paru odcinkach wymagających pomagania sobie rękami. Zawsze to jednak jakieś urozmaicenie, więc pierwsze kamienie na trasie witam z optymizmem.
Schodzę nieco w dół, a później trawersuję resztę tego wypiętrzenia od południowej strony. W sumie to wszystkie tutejsze trudności najlepiej obchodzić od południa. Tak zresztą wiedzie też letni wariant szlaku.
Za zejściem trafiam na ciekawe okno skalne w ładnym widokiem na polską stronę. Ponoć to właśnie od niego pochodzi nazwa przełęczy.
Kolejne kilkaset metrów najeżone jest podobnymi trudnościami. Czasem trzeba zejść ze skałek, podejść po nich parę metrów albo jakoś obejść od południa. Nie mam tu żadnych śladów, więc muszę samodzielnie wybierać najbezpieczniejszy wariant. I w sumie podoba mi się ta zabawa, nawet pomimo dwóch utrudnień.
Po pierwsze – rak, a właściwie to, co z niego zostało. Lewy, częściowo nieuzbrojony but lubi się ślizgać, wiec lepiej nie opierać na nim ciężaru w trudniejszych momentach. Drugą kwestią jest śnieg. Temperatura jest lekko na plusie, więc pokrywa staje się coraz bardziej morka. Niekiedy warstwa przykrywająca skały lubi wyjechać spod buta. Ostrożność jest więc wskazana, bo stok poniżej grani wcale nie jest łagodny.
Poruszam się powoli, dość często asekurując zahaczanym o kamienie czekanem. Nie spodziewałem się tu aż takich trudności. Rok temu podobnie zaskoczył mnie odcinek pomiędzy Kasprowym a Kopą Kondracką. To, co latem jest banalną ścieżką poniżej skałek, zimą może zamienić się w dość stromy trawers.
W pewnym momencie, już pod koniec skalistej części grani mijam się z parą schodzącą z Wołowca. Robią podobną trasę jak ja, tyle że w przeciwnym kierunku. Od teraz wszyscy mamy więc nieco ułatwione zadanie. Ja skorzystam ze śladów założonym przez nich, oni pójdą po moich.
Po spotkaniu obchodzę jeszcze jedne wymagające wzmożonej ostrożności skałki, a później trafiam w łatwiejszy teren. Co prawda robi się stromiej, ale techniczne trudności znikają na dobre. Zaczynam ostatnie podejście w stronę szczytu Wołowca.
Dochodząc do wierzchołka znów trafiam między chmury. Co prawda widoczność nie spada aż do poziomu, z jakim zmagałem się rano, ale i tak robi się trochę ponuro.
Na górze jestem sam. Dwójka innych turystów niedawno zdecydowała się schodzić i teraz są już w drodze na Rakoń. No cóż, mi to nie przeszkadza, lubię mieć szczyt na wyłączność. Ściągam plecak, zabieram za jedzenie i czekam na przejście niskich chmur. Widoczność faktycznie poprawia się parę minut później, odsłaniając niemal całą przebytą do tej pory trasę a także kawałek słowackiej Grani Rohaczy.
Zejście z Wołowca przez Rakoń i Grzesia
Spędzam na wierzchołku kilkanaście minut. Do schodzenia przystępuję dopiero, gdy widzę, że nachodzą wysokie, gęste chmury, które wkrótce znacznie ograniczą mi widoczność. Tu jednak nie będzie to już duży problem. Droga jest prosta, a poza tym, pod nogami znów mam mnóstwo śladów. Wejście na Wołowiec zimą do dość popularny cel wycieczek dla średnio-zaawansowanych turystów.
Wkrótce dopadają mnie chmury i widoki znikają całkowicie. Na Przełęcz pod Wołowcem docieram jednak bez problemu. Tam przez chwilę rozważam zejście bezpośrednio do Wyżniej Doliny Chochołowskiej. Są jakieś pojedyncze ślady, widzę nawet parę podchodzących osób. Szlak ten ma jednak opinie dość lawiniastego, więc wybieram dłuższą lecz bezpieczniejszą drogę przez Rakoń i Grzesia.
Będąc niżej, ponownie jestem wolny od zachmurzenia. Ruszam więc na Rakoń, ciesząc się fajnymi widokami dookoła i już powoli celebrując udane przejście. Wszystkie trudności za mną, teraz tylko długi powrót przez łatwe pagórki i Dolinę Chochołowską.
Na Rakoniu spotykam trzech sympatycznych ski-turowców, z którymi ucinam sobie chwilę pogawędki. Później oni ruszają w stronę Wołowca, a ja zostaję jeszcze chwilę, by w spokoju się napić oraz zrobić parę zdjęć.
Parę minut później ruszam w stronę Grzesia. Albo inaczej: wydaje mi się, że idę w stronę Grzesia. Po zejściu dobrych 100 metrów zaczyna mnie niepokoić, że pod nogami nie ma żadnych świeżych śladów. Skoro na Wołowiec było ich mnóstwo, to czemu zniknęły pomiędzy Grzesiam a Rakoniem? I czemu po tym sąsiednim grzbiecie idzie tylu ludzi…?
Eh, zawaliłem. Zacząłem schodzić na Słowację w stronę Zabratowej Przełęczy. No trudno, nie ma co się wkurzać. Po prostu zawracam i zabieram za odzyskiwanie wysokości. Po kilku, może kilkunastu minutach ponownie staję na szczycie Rakonia.
Później wracam już poprawną trasą. Droga na Grzesia jest dość długa, ale stosunkowo łatwa. Przeważnie nachylenie trasy jest niewielkie, z tylko paroma bardziej dostrzegalnymi zejściami oraz niewielkim podejściem pod szczytem. Nie ma chyba sensu jakoś dokładniej opisywać tego odcinka, bo ten tekst i tak robi się już bardzo długi. W razie czego, odsyłam do innego wpisu o zimowym wejściu na Grzesia, Rakoń i Wołowiec.
Końcówka co prawda daleka jest od stromizny, ale daje mi trochę w kość. W nogach mam już prawie 2000 metrów podejść, więc każdy kolejny powoduje rosnące zmęczenie. W końcu jednak dostaję się na wierzchołek i mam okazję po raz ostatni obejrzeć piękną panoramę złożoną z licznych szczytów Tatr Zachodnich.
Po krótkiej przerwie decyduję się kontynuować zejście. Początkowo prowadzi ono w otwartym terenie z fajnym widokiem na otaczające Dolinę Chochołowską szczyty, później pojawia się coraz więcej roślinności. W końcu trafiam na leśną ścieżkę, która doprowadzi mnie na Polanę Chochołoską.
Nim jednak tam dotrę, postanawiam odwiedzić jeszcze Bobrowiecką Przełęcz. To takie miejsce kawałek od szlaku na Grzesia, z którego można dostać się do Bobrowieckiej Doliny Orawskiej. Nigdy tam jeszcze nie byłem, więc stwierdziłem, że mimo zmęczenia poświęcę jeszcze parę minut na dostanie się tam.
Skręcam i po jakichś starych, niezbyt licznych śladach podchodzę kawałek po łagodnie nachylonej ścieżce między drzewami. Trwa to dwie, może trzy minuty, po których trafiam na niewielką polankę ze słowackimi drogowskazami. Dalszy szlak jest zamknięty zimą, więc pozostaje mi tylko nieco się rozejrzeć i zawrócić.
Z przełęczy dobrze widać dwa pobliskie szczyty: Jamborowy Wierch i Bobrowiec, na które niestety nie prowadzi żadna znakowana trasa. Szlak istniał co prawda do 2008 roku, jednak później TANAP zdecydował się go zamknąć. W pozostałych kierunkach polana otoczona jest gęstym lasem.
Chwilę później wracam na skrzyżowanie i za żółtym szlakiem ruszam w kierunku Polany Chochołowskiej. Teren jest miejscami otwarty i oferuje ciekawe widoki na okolicę, jednak większość czasu spędzam w lesie. Końcówka powadzi nad brzegiem niewielkiego strumienia.
Dolina Chochołowska po raz drugi
Po dotarciu do polany mijam schronisko i schodzę na szeroką, asfaltową drogę, która cięgnie się niemal 7 kilometrów w stronę parkingu pod Siwą Polaną. Zupełnie nie mam ochoty na ponowny spacer tym odcinkiem, ale z drugiej strony, innego wyjścia nie widzę. Konną dorożką przecież nie pojadę. Zachciało się jechać w Tatry Zachodnie, to teraz trzeba się nieco pomęczyć na długich zejściach dolinami.
Tu również daruję sobie dokładniejszy opis przejścia. Znam go na pamięć ja i pewnie też większość czytelników, którzy dotrwali do tego momentu. Moją uwagę zwróciły uwagę tylko dwie rzeczy. Pierwszą była piękna pogoda, jakże inna od ponurego poranka, którego doświadczałem jakieś 8 – 9 godzin wcześniej. Druga to liczba ludzi, których minąłem przy tym prawie 1,5-godzinnym spacerze. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem takiej pustki w Chochołowskiej. Niby zima, środek tygodnia i niski sezon po feriach, ale i tak było to dla mnie lekko zaskakujące.
Powrót do domu
Na parking docieram o 16:52, czyli 9 godzin i 20 minut po wyruszeniu. Cóż, z czasu teoretycznego ściąłem prawie 3 godziny, ale to i tak jedna z moich najdłuższych zimowych wycieczek. Czuję się nieco zmęczony i z chęcią wskoczył bym już do łóżka w krakowskim mieszkaniu.
Niestety, to dopiero początek powrotu. Busik do Zakopanego odjechał przed chwilą, a kolejnego jeszcze nie ma. Co więcej, nie widzę tu też innych, czekających na przejazd turystów. Siedzę więc i nieco marznę przez kolejnych prawie 40 minut. To chyba mój rekord w długości czekania na odjazd spod bram TPN-u.
Na szczęście, później poszło już gładko. Do Zakopanego dotarłem w komfortowych warunkach, a przy przesiadce na dworcu złapałem właśnie odjeżdżający autobus do Krakowa. Ta podróż również obyła się bez żadnych komplikacji.
Podsumowanie wycieczki
Gdy myślę o tym w tej chwili, uświadamiam sobie, jak mało brakło, by to przejście zupełnie mi nie wyszło. Gdyby pierwszy autobus do Zakopanego nie został odwołany, pewnie byłbym na Kończystym Wierchu wcześniej, przez poprawą pogody. W tej sytuacji na pewno nie zdecydowałbym się na przecieranie szlaku na Jarząbczy. Przy niemal zerowej widoczności byłoby to po prostu głupie. Gdybym natomiast na Trzydniowiańskim nie spotkał turysty zapewniającego o łatwym dojściu do Kończystego, pewnie zawróciłbym jeszcze wcześniej.
A więc tak: miałem pecha z nietrafionymi prognozami. Po drodze rozwaliłem raka, a później jeszcze się zagapiłem i zacząłem schodzić na Słowację zamiast ruszyć na Grzesia. Myślę jednak, że mimo wszystko, tego dnia los mi sprzyjał i pozwolił przeżyć naprawdę fajną, pełną niezapomnianych wrażeń wycieczkę.
Trasa, którą tu opisałem jest niewątpliwie godna polecania wszystkim fanom zimowego wędrowania po Tatrach. Nie jest zbyt trudna oraz oferuje mnóstwo fantastycznych widoków. Niestety przez jej długość, realne zagrożenie lawinowe oraz często nieprzetarte szlaki, nie będzie to przejście ani dla każdego, ani na każdą okazję. By było możliwe, potrzebne są sprzyjające warunki oraz niezła kondycja fizyczna. Na taką wycieczkę dobrze wyruszyć też w drugiej części zimy, gdzie dni są o parę godzin dłuższe i pozwolą pokonać całość lub większość trasy przy słonecznym świetle.
Oczywiście, udając się w Tatry Zachodnie nie trzeba porywać się na aż tak ambitne przejście. Wycieczkę można równie dobrze zakończyć na Jarząbczym Wierchu lub nawet wcześniej, na Kończystym lub Trzydniowiańskim. To też są fajne cele, których osiągnięcie może dać sporo satysfakcji oraz okazji do oglądania naprawdę ładnych widoków.
Mapa całej pokonanej trasy:
Kawał trasy i piękne widoki po drodze. Nie kusiło Cię, by z Jarząbczego przejść na Jakubinę? Trasa nie powinna być trudna.
Kusiło, ale stwierdziłem, że albo na Jakubinę, albo w stronę Wołowca i tego dnia wybrałem to drugie.
Ale… ostatnio też byłem na Jarząbczym i tym razem na Jakubinę podszedłem. Tekst i film z tego wyjścia powinny pojawić się już niedługo ;)
W takim razie czekam z niecierpliwością na relację!