Grań Małego Kościelca – opis przejścia, trudności, zdjęcia
Aby zasmakować trudności tatrzańskich grani, wcale nie trzeba wchodzić powyżej 2000 metrów. Niżej też można trafić na skaliste, eksponowane i miejscami dość wymagające odcinki. Jednym z takich miejsc jest położona poza szlakiem grań Małego Kościelca, której najciekawszy fragment miałem okazję pokonać w ubiegły weekend.
Jeszcze parę tygodni temu byłem niemal pewny, że w tym sezonie poza-szlakowe zabawy można uznać za zakończone. Nie dość, że spadło sporo śniegu, to jeszcze zamknięto Słowację, a i nad naszym krajem pojawiło się widmo kolejnych, pandemicznych ograniczeń.
Rzeczywistość jednak zaskoczyła, tym razem pozytywnie. Śniegi ustąpiły, temperatury wzrosły, pojawiło się długie i stabilne okno pogodowe. W końcu piękna jesień, z której można było w jakiś sposób skorzystać. Postanowiłem więc wrócić w Tatry jeszcze w tym roku i przejść pewną małą znaną drogę, na którą ochotę miałem już od dobrych kilku miesięcy.
Mały Kościelec – podstawowe informacje
Szczyt znajduje się po polskiej stronie Tatr Wysokich, w Dolinie Gąsienicowej, którą dzieli na dwie części: Dolinę Zieloną Gąsienicową (na zachodzie) oraz Dolinę Czarną Gąsienicową (na wschodzie). Jest północnym zakończeniem popularnej wśród taterników Grani Kościelców.
Mały Kościelec posiada kilka wierzchołków, w większości mało wybitnych. Najwyższy mierzy 1866 metry i położony jest na czarnym szlaku prowadzącym znad brzegu Czarnego Stawu Gąsienicowego na Przełęcz Karb. Ze względu na brak oznaczeń turyści przeważnie mijają go zupełnie bezrefleksyjnie.
Choć szczyt leży w cieniu swoich dwóch południowych sąsiadów (Kościelca oraz Zadniego Kościelca), sam też posiada kilka ciekawych miejsc. Niestety, większość z nich leży poza szlakiem, na terenach nieudostępnionych do uprawiania taternictwa. Przejście opisywanej tu grani jest więc złamaniem panujących na terenie TPN zasad i w przypadku złapania grozi mandatem w wysokości do 500 złotych.
Grań Małego Kościelca mierzy około kilometr długości. Patrząc od południa, zaczyna się na Przełęczy Karb i ciągnie przez kilka niewielkich spiętrzeń w stronę północnego krańca Doliny Gąsienicowej. Do pierwszego miejsca można dostać się czarnym lub niebieskim szlakiem turystycznym, drugie wymagać będzie zejścia lub wejścia do/od niebieskiego szlaku prowadzącego z Hali Gąsienicowej w stronę Czarnego Stawu.
Trudności na grani sięgają wyceny I (przymiotnikowe „nieco trudno”, choć w przewodniku WHP jest też wspomniany jeden moment „dość trudny”). Takich bardziej wymagających miejsc jest moim zdaniem 3-4 i występują na odcinku około 100 metrów, w południowej części grani. Północna jest z kolei łatwa technicznie, ale mocno zarośnięta kosodrzewiną i rzadko odwiedzana. Sam też nie zdecydowałem się tam zapuszczać.
Ze względu na „jedynkowe” trudności, na grani zalecane jest stosowanie asekuracji. W dobrych warunkach, co bardziej doświadczeni dadzą sobie oczywiście radę bez liny, ale warto wiedzieć, że kilka miejsca jest tam dość stromych i eksponowanych. Ewentualne wycofanie się też nie zawsze będzie łatwą sprawą.
Grań Małego Kościelca – relacja z przejścia
Dojazd z Krakowa w Tatry
Decyduję się na autobus. Niestety, moje dwa ulubione, jeżdżące w Tatry o godzinach 4:40 i 4:58 zostały zawieszone (mam zadzieję, że nie na stałe), więc kolejny sensowny mam dopiero o 5:50. No nic, dzisiejsza trasa nie jest zbyt długa, więc wystarczy.
Wstaję gdzieś w środku nocy, pakuję co trzeba i ruszam na dworzec. Tam czekam chwilę na pojazd, kupuję bilet i wsiadam. Jedziemy. Czas jakoś zlatuje, za oknem powoli robi się jasno. Na miejscu jesteśmy trochę przed ósmą.
Do Kuźnic nawet w tych dziwnych czasach jeździ sporo busików, ale postanawiam nie korzystać z nich usług. Przejdę się, będzie dobra rozgrzewka. Do granicy parku narodowego docieram jakieś 40 minut później.
W drodze na Halę Gąsienicową
Stoję chwilę w kolejce, płacę 6 złotych za bilet i wchodzę. Pora na wybór szlaku, którym dostanę się na Halę Gąsienicową. Opcję są dwie: niebieska przez Boczań oraz żółta przez Jaworzynkę. Ostatnio jakoś bardziej podoba mi się Jaworzynka, więc i dziś decyduję się na ten wariant.
Skręcam zaraz za kasami, idę chwilę przez las, a później trafiam na długą polanę, na której da się wypatrzeć parę zabytkowych szałasów. Po boku mam kilka pagórków oraz pokolorowane brązem i czerwienią lasy. Ładnie.
Wraz z końcem polany znów trafiam między drzewa. Do pewnego momentu ścieżka delikatnie wznosi się do góry, później zaczyna stromiej wspinać zboczami Małej Królowej Kopy. Częściowo w lesie, czasem z jakimś fajnym widokiem na okolicę.
Po niecałej godzinie od rozpoczęcia marszu docieram na Przełęcz Między Kopami, gdzie szlaki żółty i niebieski łączą się. Z przełęczy nieźle widać między innymi Giewont, jest to również popularnie miejsce na zrobienie sobie przerwy po nieco wymagającym podejściu.
Mijam ławeczki i ruszam dalej za kolorem niebieskim. Szeroka ścieżka jeszcze przez chwilę się wznosi, potem dłuższą chwilę prowadzi przez płaskie, porośnięte kosówką tereny Królowej Równi. W ostatnim etapie nurkuje w dół i prowadzi mnie na piękną, otwartą przestrzeń Hali Gąsienicowej.
Wyjście na Przełęcz Karb
Na Karb mogę dostać się dwoma trasami: niebieską i czarną, prowadzącą od strony Czarnego Stawu Gąsienicowego albo na odwrót: najpierw czarną, a później niebieską, która na przełęcz wiedzie od strony Zielonego Stawu Gąsienicowego. Jako, że mam zamiar wracać pierwszym wariantem, teraz decyduję się na drugi. Jest trochę dłuższy, ale przynajmniej będzie jakaś odmiana.
Po trasie niebieskiej idę jeszcze parę minut. Schronisko omijam, zmierzając od razu do skrzyżowania z żółtym szlakiem. Miło być z czarnym, ale jakoś przegapiłem zejście i zorientowałem się zbyt późno. Trudno, wielkiej różnicy nie będzie.
Skręcam na żółty, wspinam się chwilę wśród wysokiej kosówki i pojedynczych drzewek, potem w końcu docieram do czarnej trasy. Na dalszym odcinku obie prowadzą wgłąb Doliny Zielonej Gąsienicowej.
Gdzieś po drodze żółty szlak odbija w stronę Kasprowego. Ja nadal trzymam się czarnego, który okrąża masyw Kościelców od zachodu, ukazując mi niezły widok na całą grań Małego Kościelca. Stąd łatwo mogę rozpoznać jej poszczególne „etapy”.
Przez dłuższą chwilę idę po łatwej, niemal płaskiej ścieżce, po drodze przekraczając parę strumieni. Chodnik wygodny, widoki fajne, innych ludzi praktycznie nie ma. W pewnej chwili mijam też zamarzniętą taflę Zielonego Stawu Gąsienicowego.
Kawałek dalej dochodzę do skrzyżowania. To tu startuje niebieski szlak, którym w około pół godziny można dostać się na Przełęcz Karb. Skręcam i zaczynam podejście.
Początek jest jeszcze w miarę płaski i nie sprawia kondycyjnych problemów. Trudności jednak są, przybierając dziś postać oblodzeń w zacienionych miejscach. Trochę mnie to zaskakuje, bo prognozy mówiły, że nocne temperatury spadną poniżej zera jedynie na tych wyższych szczytach. No cóż, tu jakoś dam radę. Oby na grani było lepiej, bo na oblodzoną skałę wolałbym się nie pchać.
Z czasem szlak wznosi się coraz bardziej. Podejście nie jest jednak ani szczególnie wymagające, ani trudne technicznie. Muszę tylko uważać na śliskie kamienie, co nieco wpływa na tempo mojego marszu.
Ostatnich parę minut idę w przyjemnym słońcu, ciesząc się wolnym od lodu podłożem. W końcu docieram na przełęcz, gdzie postanawiam zrobić sobie chwilę przerwy na uzupełnienie płynów i kalorii.
Grań Małego Kościelca
Uwaga: zdarzenia opisane w dalszej części artykułu nigdy nie miały miejsca i są jedynie niespełnioną fantazją autora tego bloga. Wszystkie zamieszczone zdjęcia pochodzą z ogólnodostępnych źródeł lub od osób pragnących zachować anonimowość.
Po niedługim postoju zakładam kask i wchodzę na grań. Jej pierwsza część prowadzi jeszcze szlakiem, w terenie co prawa minimalnie eksponowanym, ale raczej niesprawiającym żadnych technicznych trudności.
Po skałkach i wydeptanej wśród kosówki ścieżce pokonuję dwa pierwsze spiętrzenia, mijając przy okazji kilka osób zmierzających w przeciwną stronę. W oddali mogę obserwować morze zalegających nad Podhalem chmur.
Parę minut później jestem już na trzecim, najwyższym z wierzchołków. Mierzy 1866 metrów, jednak nie sposób trafić na jakiekolwiek oznaczenie szczytu. Mało kto w ogóle się tu zatrzymuje – tłumy ciągną od razu na Karb albo jeszcze dalej, w stronę Kościelca.
Ruszam dalej, tym razem w dół. Chwilę schodzę, docierając do miejsca, gdzie czarny szlak skręca w prawo i zaczyna obniżać się zboczem góry w kierunku Czarnego Stawu. Grań ciągnie się jednak dalej. Opuszczam znakowaną trasę i wciskam się między dwa duże płaty kosówki.
Grań nieco się tutaj rozszerza. Po obu stronach mam sporo średniej wielkości kamieni, a środkiem biegnie niezbyt wyraźna, ale wciąż łatwa do zauważenia ścieżka.
Z czasem robi się bardziej dziko. O śladach czyjejś działalności świadczą tylko ślady raków na niektórych kamieniach. Grań się obniża, pojawiają się pierwsze trudności. Są miejsca, gdzie warto pomagać sobie rękami.
Niestety, niektóre skały wciąż są śliskie. Ciężko w pełni zaufać butom, każdy krok stawiam z podwójną ostrożnością. Iść dalej? Wiem, że będzie tam jeszcze trudniej, ale mimo to, decyduję się kontynuować. Odcinek, który uważam za najgorszy (teraz jeszcze nie wiem, że się mylę) jest już oświetlony, powinien być suchy.
A więc schodzę dalej. Obniżam się w stronę niewielkiej przełączki, ostrożnie pokonując kolejne stopnie z przypadkowo rozrzuconych głazów oraz omijając niewielkie płaty kosodrzewiny. Póki co, poziom trudności nie przekracza 0+.
W pewnej chwili wyrasta przede mną wąska, skalna „płetwa”. Skała ma tu niecały metr szerokości, ze 45 stopni nachylenia i znaczną ekspozycję po lewej stronie. Po prawej również jest stromo, ale od przepaści będzie mnie dzielić parę metrów kosówki.
Ten odcinek śmiało można uznać za symbol grani Małego Kościelca. Wygląda groźnie i sam byłem pewny, że jest to najgorsze, co mnie tu dziś spotka. Myliłem się.
Podchodzę do „płetwy” po zwężającej się grani. Ekspozycja wzrasta w każdym metrem, ale obiektywnie patrząc, nie ma tu nic trudnego. Sama wspinaczka też nie sprawia mi wiele trudności. Chwyty i stopnie nie są zbyt duże, ale jest ich sporo. W razie problemów, można też stawiać kroki w kosówce po prawej – miejsca jest wiele, a podłożę wydaje się solidne.
Wchodzę na szczyt, zaglądam na drugą stronę i trafiam na kolejne trudności. Trzeba się obrócić, zejść do uskoku, a następnie obejść sterczącą skałkę po wąskiej, lekko nachylonej półce po lewej. Problem w tym, że owa półka jest dzisiaj mokra.
Nie, nie zrobię tego. Za duże ryzyko, a w przypadku utraty przyczepności lot mam praktycznie pewny. Albo znajdę obejście, albo będę musiał zawrócić.
Chwila! A jakby tak po prostu przejść po tej skałce? Jeden duży krok, pewny chwyt u góry, ominięcie od prawej, następnie zejście w dół. Pomysł nieco trudniejszy technicznie, ale w tych warunkach o wiele mniej ryzykowny.
Wdrażam pomysł w życie i chwilę później jestem już za skałką. Nie było tak źle. Zobaczmy, co czeka mnie na kolejnych kamieniach. Z internetu wiem, że ten „jedynkowy” odcinek ma około 100 metrów długości.
Przez moment jest łatwiej, później znów muszę zejść po stromych skałkach. Tu jest jeszcze gorzej niż ostatnio. Niby tylko parę metrów, ale ciężko mi znaleźć dogodny chwyt, któremu mógłbym zaufać. Skały są w cieniu, nie mogę wykluczyć, że będzie ślisko. Potrzebuję czegoś naprawdę pewnego.
W końcu się udaje, ale zanim zrobię decydujący ruch, waham się dobre 2-3 minuty. Muszę mieć pewność, ryzyko ma być minimalne. Choć może i tak jest już zbyt duże?
Kawałek dalej sytuacja się powtarza. Znów trudne zejście, znów tracę chwilę na poszukiwaniu najbezpieczniejszej opcji. Udaje się, najgorsze za mną, choć wtedy jeszcze tego nie wiem. Na kolejnych metrach poruszam się już po szerszym, znacznie łatwiejszym grzbiecie. Porasta go sporo kosówki, którą muszą jakoś omijać.
Obieram kierunek na kolejne spiętrzenie. To wystająca na kilka metrów skałka ze szczeliną w środku. Chwilę kombinuję z wejściem na szczyt, potem okrywam, że zrobiłem to na darmo. Po drugiej stronie jest kilka metrów pionu, więc zawracam i obchodzę przeszkodę od prawej strony.
Po chwili jestem już u podstawy skałek. Dalej jest tylko morze kosówki. Żadnej ścieżki, żadnych śladów, nawet w początkowych odcinkach tej gęstwiny. Po prawej stronie widzę natomiast nie najgorszą opcję zejścia do niebieskiego szlaku.
Co robić? Iść dalej? Do końca grani zostało kilkaset metrów. Tylko czy warto, czy jest tam w ogóle coś ciekawego?
Przez chwilę próbuję. Nie chcę się poddawać bez walki. Brnę przez te krzaki, zapadając się sporo powyżej pasa, potykając i drapiąc odsłonięte dłonie. Nie, to jednak nie ma sensu. Po kilkunastu metrach zawracam.
Zejście do niebieskiego szlaku
Na zboczu po prawej widzę coś, co przypomina ślady po czyichś zejściach. Albo tak mi się tylko wydaje, bo sam bardzo chcę je zobaczyć. Nie mam jednak trzeciej opcji. Jak się chce przez kosówkę, to trzeba tędy. Choć tędy też jest przez kosówkę, tyle że nieco rzadszą.
Wbrew temu, co może się wydawać po spojrzeniu na powyższe zdjęcie, początek nie jest aż taki zły. Jakoś się przez to przebijam, później trafiam na strome, choć dobrze trzymające buta trawki. Tu wytracanie wysokości idzie dość sprawnie.
Problem w tym, że kawałek dalej znów czeka kosodrzewina. Tym razem większa i trudniejsza do sforsowania. Przeciskam się parę metrów i trafiam na kilkumetrowy, bardziej stromy odcinek. Nie, raczej nie tędy.
Wracam, próbuję obejścia od prawej strony. Jeszcze większy gąszcz, a pod nim jeszcze większa stromizna. Na pewno nie tędy. Zmów wracam, dochodząc do wniosku, że pewnie będę musiał wybrać opcję „raczej nie tędy”.
No dobra, chyba zbyt pochopnie ją oceniłem. Nie jest aż tak stromo, a trzymanie się gałązek znacznie ułatwia sprawę. Jakoś schodzę, choć spodnie mam już w połowie mokre, a w butach trochę ziemi i kawałków iglastych gałązek.
Niżej znów są trawki. Mogę odetchnąć, bo stąd nieźle widać już resztę zejścia. Najgorsze chyba za mną.
Z trawek kieruję się na sporych rozmiarów rumowisko. Kamienie są śliskie, ale i tak lepsze to niż kolejne minuty spędzone na walce w kosodrzewiną. Kilka minut później jestem już z powrotem na szlaku.
Powrót
Skręcam w lewo i po wygodnym chodniku ruszam w kierunku Hali Gąsienicowej. W międzyczasie często spoglądam w lewo, na pozostałą część grani Małego Kościelca. Zastanawiam się, czy ominąłem cokolwiek ciekawego, ale generalnie nie żałuję decyzji o zejściu w połowie. W Tatrach wolę jednak „walczyć” ze skałą niż z krzakami.
Na Hali ponownie omijam schronisko i ruszam w stronę Przełęczy Między Kopami. Chwila do góry, potem przejście przez Królową Rówień, na końcu jeszcze kawałek w dół po wygodnej, szerokiej ścieżce.
Na przełęczy czeka mnie podobny wybór, co rano. Szlak żółty czy niebieski? Dla odmiany wybieram niebieski i zaczynam schodzić po niedawno wyremontowanym szlaku przez Skupniów Upłaz.
Chwila w otwartym terenie z niezłym widokiem na Podhale i reglową część Tatr, później jeszcze dłuższa chwila w lesie porastającym mało wybitny Boczań. W końcu docieram do skrzyżowania z zielonym szlakiem i skręcam na ostatnią prostą w stronę Kuźnic.
Na tamtejszym parkingu busy już czekają, ale niezbyt chce mi się z nich korzystać. Podobnie jak rano, decyduję się na dodatkowy, czterokilometrowy spacer. Wciąż mam dużo czasu, a pogoda dopisuje, więc myślę, że warto skorzystać.
Wchodząc na dworzec zauważam odjeżdżający autobus. Ktoś jednak do niego biegnie, kierowca się zatrzymuje. Chwilę później sam robię dokładnie to samo. Wsiadam, kupuję bilet i przez następne 2 godziny wracam do Krakowa.
Przejście grani Małego Kościelca – podsumowanie wycieczki
Choć grań Małego Kościelca jest raczej mało znana i dość niepozorna, muszę przyznać, że sprawiła mi trochę trudności. Myślę nawet, że było to jedno z moich trudniejszych tatrzańskich przejść (z tym, że sporo zależało tu od panujących warunków). Kilka tych „jedynkowych” kawałków z pewnością zapamiętam na długo i szczerze mówiąc, przy mokrej skale wolałbym już takich rzeczy nie robić.
Ciekawa była też walka z kosówką. Co prawda, jej też nie chciałbym powtarzać, ale zawsze jest to jakaś odmiana w stosunku do tego, co przeważnie robię w tych górach.
Dla kogo ta grań? Szczerze mówiąc, nie jest to jakiś spektakularny teren. Nietrudno znaleźć w Tatrach ciekawsze szczyty i granie, w dodatku położone na terenie udostępnionym dla taterników. Tu od pewnego momentu więcej jest zmagań w krzakami niż ze skałą. Jej największą zaletą jest jednak łatwa dostępność (mi cała pętla z Kuźnic zajęła poniżej 5 godzin) oraz fakt, że ze względu na niedużą wysokość, „letnie” warunki panują tu o wiele dużej.
Słyszałem kiedyś o przejściu zimowym „do góry.” Śniegu było tyle, że podobno wygodnie się szło po kosówce. Na pewno coś oryginalnego, ale chaszczowania mam na razie powyżej uszu… może kiedyś jako wydłużenie Grani Praojców.
PS. Dopiero wczoraj trafiłem na Twojego bloga, a już widziałem kilka na prawdę ciekawych i oryginalnych wpisów, na pewno będę zaglądał regularnie i szukał akcji górskich.
PS2. Niektórzy myślą, że byłem z ekipą na Żółtej Turni… Nope. It’s Chack Testa;)
https://summitate.wordpress.com/2011/09/15/klekniecie-przed-fajka-zolta-turnia/
W sumie to oryginalnie myślałem o przejściu do góry. Ale nie do końca wiedziałem jak wygląda początek i ile by tam było walki z kosówką, więc jednak zdecydowałem się zacząć na Karbie. No i jednak dobra decyzja.
A w stronę Fajek też się kiedyś przejdę. Tylko tam jest już II, więc wypadałoby kupić sznurek i nauczyć się go używać.