Lodowy Szczyt – wejście przez Lodowego Konia (trasa, trudności, zdjęcia)
Nie spodziewałem się, że jeszcze tego roku zajdę w Tatrach aż tak wysoko. A jednak, stało się! Wykorzystując piękną, stabilną pogodę oraz ciągle rosnące, pozaszlakowe doświadczenie, ośmieliliśmy się zaatakować mierzący 2627 metrów Lodowy Szczyt. Zapraszam na relację z tej niezwykłej i pełnej wrażeń wycieczki.
Jest czwartkowy wieczór. Jeszcze nie opadły emocje po wczorajszym wejściu na Niżnie Rysy, a w głowie już kołacze myśl o kolejnej wycieczce. Prognozy na końcówkę tygodnia są bardzo obiecujące. Szczególnie niedziela, z brakiem opadów, przyjemnymi temperaturami i bezchmurnym niebem zachęca do ruszenia się z domu.
„To co, może Lodowy?” – proponuję znajomemu, który również był chętny na jakąś pozaszlakową włóczęgę. Zgadza się bez wahania, więc jeśli tylko prognozy się nie zmienią, jedziemy na naszą najambitniejszą do tej pory, tatrzańską przygodę.
W sobotę prognozy nadaj były wyśmienite. Potwierdziliśmy akcję i ruszyli z dalszymi przygotowaniami. Ja rozgryzłem trasę, Damian zrekrutował jeszcze dwie doświadczone osoby do ekipy. Po południu wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Szykował się naprawdę niezły wyjazd!
Lodowy Szczyt – informacje praktyczne
Mierzący 2627 metrów Lodowy Szczyt jest trzecim co do wysokości tatrzańskim szczytem. Ustępuje jedynie Łomnicy (2634 m) oraz Gerlachowi (2655 m). Góra leży w południowo-wschodniej części Tatr, po ich Słowackiej stronie.
Na szczyt prowadzi wiele dróg wspinaczkowych oraz dwie stosunkowo łatwe trasy, uznawane za turystyczne. Pierwsza wiedzie od Lodowej Przełęczy przez Lodową Kopę, druga przez Ramię Lodowego i Lodowego Konia. Ta ostatnia uchodzi za najłatwiejszy sposób zdobycia Lodowego Szczytu. To również ona będzie celem opisywanego w tym tekście przejścia.
Licząc od schroniska, droga przez Ramię Lodowego zajmuje około 2,5 – 3 godziny i wymaga pokonania 600-700 metrów przewyższenia. Jeśli ktoś nie nocuje w Terince, będzie musiał jeszcze dotrzeć do Doliny Pięciu Stawów Spiskich na własnych nogach. To kolejne 3-4 godziny marszu i 1000 metrów pod górę. Razem, daje to całkiem długą wycieczkę, pod względem kondycyjnym równie wymagającą, co na przykład wejście na Rysy od polskiej strony.
Czy jest trudno? Na pewno ciężej niż na jakimkolwiek znakowanym szlaku w Tatrach. Nie ma też co liczyć na jakiekolwiek ułatwienia w postaci łańcuchów czy klamer – jesteś tylko Ty i skała.
Droga od Chaty Teryego na Ramię Lodowego jest wyceniona (w skali wspinaczkowej) na 0. Bywa krucho, trochę stromo, czasem trzeba użyć rąk, ale mało jest eksponowanych fragmentów i tu raczej każdy powinien dać radę.
Po dotarciu na przełęcz, dalsza trasa to już wycena 0+. Na drodze najbardziej wyróżnia się Lodowy Koń – wąski, 22-metrowy, mocno eksponowany odcinek grani. Technicznie jest łatwy, ale to zdecydowanie największe wyzwanie dla psychiki przy wchodzeniu na Lodowy. Poza Koniem trudności jest niewiele – trochę wspinania z użyciem rąk i parę umiarkowanie eksponowanych fragmentów.
Orientacyjnie, trasa nie powinna sprawić trudności. Spod schroniska, kierując się oznaczeniami żółtego i zielonego szlaku, należy dojść za ostatnie ze Spiskich Stawów, skręcić w prawo i ruszyć wgłąb doliny, kierując się na charakterystyczne usypisko z drobnych kamieni na końcu wschodniej ściany Lodowego Szczytu. Później skręt w lewo, strome podejście na Ramie Lodowego, a z przełęczy już po wyraźnej grani na sam szczyt. W relacji poniżej będą jeszcze zdjęcia z narysowaną drogą oraz dokładniejsze opisy.
Co zabrać ze sobą? Po pierwsze, to co na każdą inną wycieczkę w Tatry Wysokie. Zakładam, że jak ktoś interesuje się wejściem na Lodowy, to ma już za sobą sporo ambitniejszych szlaków i raczej wie, jak spakować plecak na taką trasę. Skupię się więc na rzeczach dodatkowych.
Kask. Na trasie jest sporo miejsc, gdzie można dostać zrzuconym z góry kamieniem albo stracić równowagę i przywalić głową o skałę. Lepiej więc mieć coś, co ten łeb ochroni. W ogóle, wydaje mi się, że w Wysokich Tatrach, poza szlakiem, kask jest koniecznością. Jakieś 3/4 osób go nosi, a w przyszłości ten odsetek pewnie jeszcze wzrośnie.
Kwestia uprzęży i liny jest dyskusyjna. Jeśli ktoś idzie w dobrych warunkach (sucha skała), ma już trochę doświadczenia i nie boi się ekspozycji, spokojnie da się radę bez. Ale część zespołów się asekuruje, szczególnie w rejonie Lodowego Konia.
Wybierając się w Tatry Słowackie, zawsze należy pamiętać o ubezpieczeniu. U naszych południowych sąsiadów za ewentualne akcje ratunkowe płaci się z własnej kieszeni, więc lepiej mieć jakąś polisę, która te koszty pokryje. Wystarczy taka jednodniowa, za parę złotych, choć uwaga – w przypadku wycieczek poza szlakiem często będzie trzeba dokupić odpowiednie rozszerzenie, na przykład na sporty ekstremalne. Konkrety będą zależne od danej firmy ubezpieczeniowej, więc przez zakupieniem dobrze jest po prostu poczytać regulamin (OWU).
I na koniec jeszcze jedno: kwestia legalności takiej wycieczki. Bo na terenie TANAPu poza szlakiem chodzić nie wolno. To znaczy, wolno z przewodnikiem albo, gdy jest się wspinaczem z ważną legitymacją klubu wysokogórskiego, który zamierza wchodzić po drodze o wycenie co najmniej II+. Jeśli więc ktoś będzie chciał wybrać się na Lodowy po opisywanej tu trasie, niech ma świadomość, że złamie przepisy i w przypadku złapania ryzykuje mandat w wysokości do 66 euro.
Lodowy Szczyt – opis wejścia
Dojazd
Budzik mam na 2:20. Zrywam się bez większych problemów po około 5-ciu godzinach snu, pakuję co trzeba i parę minut przed 3-cią czekam już pod blokiem na samochód znajomego.
Podjeżdża z lekkim opóźnieniem, mając na pokładzie innego członka naszego zespołu. Z nim nie znałem się wcześniej, więc następuje krótkie powitanie i ruszamy w stronę Zakopanego. Tak, Zakopanego – dziś będzie nieco inna trasa na Słowację, bo mamy do zgarnięcia jeszcze jedną osobę z tego miasta.
Jedziemy niecałe 2 godziny po Zakopiance, na szczęście bez żadnych korków. Tam dosiada się kolejny (jeszcze) nieznajomy i już w komplecie ruszamy w stronę przejścia granicznego na Łysej Polanie.
Za mostkiem nad Białką skręcamy w lewo i po drodze numer 66 zaczynamy odjazd wschodniej części Tatr. Jedziemy tak kilkanaście kilometrów, aż do skrzyżowania z 537-mką, którą odbijamy na południowy-zachód. Później kolejne kilkanaście minut jazdy i wjeżdżamy na teren Starego Smokowca, gdzie zatrzymujemy się na jednym z parkingów (koszt postoju 5 euro za dobę).
Podejście do Chaty Teryego
Opuszczamy parking i wracamy się kawałek, by dotrzeć do zielonego szlaku, który prowadzi ze Starego Smokowca do Jaworzyny Tatrzańskiej po północnej stronie gór.
Parę minut później widzimy już zielone oznaczenia. Skręcamy zgodnie z nimi i zaczynamy podejście do Hrebienoka. To popularny ośrodek turystyczno – narciarski z kolejką szynową, hotelem, masą gastronomii i innych przejawów górskiej komercji.
Początkowo poruszamy się po asfaltowej drodze, którą co jakiś czas jeżdżą również samochody. Można nią dojść aż do samego Hrebienoka, jednak po niecałym kilometrze szlak skręca w leśną ścieżką po lewej stronie szosy.
Teraz poruszamy się głównie wzdłuż torów kolejki szynowej po całkiem wygodnej, lekko nachylonej i kamienistej ścieżce. Las dookoła nie jest zbyt gęsty więc widzimy już parę pięknych, tatrzańskich dwutysięczników z Łomnicą na czele.
Pod Hrebienokiem jesteśmy po około pół godzinie marszu. Mijamy dość puste o tej porze budynki i ruszamy dalej, przeskakując na chwilę na Tatrzańską Magistralę oznaczoną czerwonym kolorem. Dzięki temu nie będziemy musieli schodzić do schroniska Rainerowa Chatka i potem ponownie odzyskiwać wytraconej wysokości.
Czerwony szlak jest na tym odcinku dość płaski i bardzo wygodny. Najpierw mamy fragment na szerokiej, leśnej drodze, a później trochę zejścia po betonowych płytach. W ten sposób docieramy do miejsca, gdzie ponownie szlaki zielony i czerwony się łączą.
Nawierzchnia zamienia się w kamienny chodnik. Schodzimy nim do poziomu potoku Zimna Woda, który przekraczamy drewnianym mostkiem i po chwili zaczynamy nabierać wysokości.
Podejście jest łagodne, więc nie musimy szczególnie zwalniać. Idziemy wzdłuż zbocza, coraz bardziej zagłębiając się w las. Po drodze mijamy ładny Wodospad Olbrzymi oraz dość nietypowe miejsce, gdzie przy szerokim, pozbawionym jakichkolwiek trudności chodniku zamontowano kilka metrów łańcucha. Idę tędy już któryś raz i wciąż nie mogę zrozumieć intencji osoby, która podjęła decyzję o założeniu tu ubezpieczeń.
Powoli wkraczamy na teren Doliny Małej Zimnej Wody. W oddali po raz pierwszy dzisiejszego dnia, możemy zobaczyć masyw Lodowego Szczytu. Stąd jeszcze nie wydaje się trudny – wygląda na umiarkowanie wysoką, łagodnie zaokrągloną górkę gdzieś z oddali.
Maszerujemy jeszcze chwilę i osiągamy kolejny schronisko – Chatę Zamkowskiego. To ma już bardziej górski klimat, a że około 7-mej rano nie ma tu jeszcze tłumów, decydujemy się na parę minut przerwy śniadaniowej.
Kolejny odcinek wprowadza nas wgłąb Doliny Małej Zimnej Wody. Początkowo przez las, później już tylko coraz niższą kosówkę. Po pierwszym, niezbyt długim podejściu, robi się płasko i kolejnych kilkanaście (może nawet nieco więcej) minut idziemy spokojnie w pobliżu płynącego przez dolinę strumienia.
Z czasem ścieżka zaczyna piąć się pod górę. Piętko kosodrzewiny dobiega końca, a my trafiamy na skalne rumowisko. Zaczyna się długie podejście, gdzie na niewielkim odcinki będzie trzeba zdobyć jakieś 350 pionowych metrów.
Zwalniamy, by nie trwonić sił przed dotarciem do głównych atrakcji tej wycieczki i powoli pokonujemy wijący się zakosami szlak. Wysiłek rekompensują ładne widoki na dolinę oraz spływający niedaleko szlaku wodospad Złota Siklawa.
W końcówce podejścia szlak robi się łagodniejszy, a ma przychodzimy wśród dużych skalnych bloków i przy imponującej Żółtej Ścianie, stanowiącej popularny cel dla ambitnych wspinaczy – to tu znajdują się jedne z najbardziej wymagających dróg na terenie Tatr.
Później jeszcze kolejna porcja zakosów i wychodzimy na płaski teren Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Dość blisko jej wylotu zlokalizowane jest jedno z najwyżej położonych w Tatrach schronisk – Chata Teryego (ustępuje tylko Chacie pod Rysami, która jednak jest czynna tylko w sezonie letnim).
Otoczenie doliny może robić wrażenie. Przy dobrej widoczności, a taką dziś zdecydowanie mamy, świetnie widać wiele potężnych szczytów. Wiele z nich to wysokie dwutysięczniki, niedostępne znakowanymi szlakami. Wśród nich, łatwo odnajdujemy i nasz dzisiejszy cel.
Przed ruszeniem dalej, siadamy na kamieniach pod schroniskiem i robimy jakieś 10-15 minut przerwy na jedzenie i odpoczynek po wymagającym podejściu. Później wstajemy i zaczynamy przygodę!
Wejście na Ramię Lodowego
Pierwsze kilkaset metrów przechodzimy jeszcze po szlaku. Idziemy parę minut na zachód za żółtymi i zielonymi oznaczeniami. Mijamy Pośredni Spiski Staw i zaczynamy wypatrywać ścieżki, która ma być dość wyraźna i skręcać w prawo, wgłąb doliny.
Zejście faktycznie jest dość wyraźne. Trafiamy na nie tuż za miejscem, gdzie brzeg Wielkiego Spiskiego Stawu najbardziej zbliża się do szlaku.
Idziemy kawałek za dobrze przetartą ścieżką, która prowadzi nas zachodnim brzegiem jeziora w kierunku najpierw północno-zachodnim, a później północnym.
Z biegiem czasu, ścieżka staje się coraz mniej wyraźna. Czasem pojawiają się kopczyki potwierdzające poprawność obranej trasy, ale nie są one zbyt gęste.
W końcu docieramy do czegoś w rodzaju rozdroża. Możemy iść albo górą, bliżej wschodniej ściany Lodowego Szczytu, albo niżej, w pobliżu dna Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Wahamy się chwilę, jednak postanawiamy iść górą. W oddali widzimy kilka innych osób, które również wybrały tę wersję trasy.
Ten wybór nie ma jednak większego znaczenia. Po zejściu ze szlaku należy kierować się przede wszystkim na końcówkę wschodniej ściany Lodowego, gdzie znajduje się stożkowate usypisko z drobnych kamieni (widać go dość wyraźnie na powyższych zdjęciach poniżej Śnieżnego Szczytu). Przy dobrej widoczności, nie będzie również problemów, żeby na owym usypisku wypatrzyć wijącą się zakosami ścieżkę.
Idziemy kawałek pod gorę, a później trafiamy na ogromne rumowisko pełne mniejszych i większych kamieni. Jest praktycznie płaskie, jednak i tak potrafi dać w kość. Idzie się po tym niezbyt przyjemnie, a i na ostrych, nierzadko chwiejących się kamieniach, ostrożność jest zdecydowanie wskazana.
Nie mija długo, aż dociera do nas, że mogliśmy wybrać złą wersję trasy. Nie możemy znaleźć żadnych kopczyków, a w dodatku znajdujące się poniżej dno doliny wygląda na nieco łatwiejsze (jak się jednak okaże w drodze powrotnej, różnica nie jest duża). Mimo to, trzymamy się obranej trasy, bo ani powrót, ani próba zejścia teraz na dół, nie miałyby już większego sensu.
Po dotarciu do końca rumowiska zauważamy biegnącą od dołu doliny, dość wyraźną ścieżkę. Są też niewielkie kopczyki, a więc na wcześniejszym rozdrożu faktycznie wybraliśmy źle. No trudno, właściwy wariant odwiedzimy w drodze powrotnej.
Wchodzimy na usypisko i od razu zaczynamy tęsknić za kamieniami. Ten żwir non stop ucieka spod butów. Idzie się jeszcze gorzej, choć na szczęście można też trafić na bardziej „wychodzone” kawałki, gdzie ziemia pod kamieniami jest odsłonięta i daje nieco więcej przyczepności.
Jakoś docieramy do końca tego koszmarku. Teraz dominuje ciekawość, co zobaczymy za zakrętem. Wiemy, że droga ma na tam mocno skręcić w lewo i dość stromo prowadzić na przełęcz Ramię Lodowego.
Oglądając wschodnią ścianę, miałem nadzieję na nieco więcej litej skały dającej pewny chwyty i wygodne stopnie. Niestety, nic z tego. Za zakrętem jest jeszcze więcej żwiru i kruszyzny, tyle że o nieco większym nachyleniu.
Tempo siada jeszcze bardziej, a my mozolnie, idąc zygzakiem po jednej w wielu widocznych „ścieżek”, nabieramy wysokość. Zespół trochę się rozdziela. Każdy ma inne tempo, każdy wybiera jakiś własny wariant, starając się ominąć tyle żwiru, ile tylko się da.
Na szczęście, później faktycznie ilość kruszyzny się zmniejsza i trafiamy na więcej skały. Po lewej stronie jest też całkiem fajna ścieżka, która nierzadko prowadzi po wydeptanych trawkach. Idzie się nią naprawdę fajnie, choć miejscami prowadzi dość blisko przepaści.
Podejście trochę się ciągnie i potrafi zmęczyć. Nie decydujemy się jednak na przerwę. Odpoczniemy na przełęczy, teraz chcemy już mieć tę stromiznę za sobą. Dobrze chociaż, że im wyżej, tym pewniejsza skała.
W końcu osiągamy znajdującą się na wysokości około 2500 metrów n.p.m. przełęcz. Jesteśmy trochę zmęczeni podejściem, więc zrzucamy plecaki, wyciągamy jedzenie i zaczynamy odpoczynek. Przy okazji mamy sposobność do podziwiania naprawdę fajnych widoków.
Na Lodowy Szczyt przez Lodowego Konia
Muszę przyznać, że grań, którą idzie się na wierzchołek Lodowego, potrafi zrobić wrażenie. Wygląda na wąską, postrzępioną i nieco eksponowaną. Oj, będzie trochę emocji.
Ruszamy w stronę szczytu, zastanawiając czy iść ściśle granią, czy bezpieczniej będzie nieco ją obejść z którejś strony. Początkowo pakujemy się w coś, co wygląda na obejście od prawej, jednak już po chwili widzimy, że ścieżka wcale nie będzie łatwiejsza. Ok, koniec eksperymentów, idziemy po grani.
Do poruszania się w tym terenie wymagana jest duża koncentracja i ostrożne stawianie kroków. Po obu stronach jest przepaść, więc przy ewentualnym upadku może nie być czasu, by wyhamować.
Początkowo przejście jest trochę stresujące, ale już po chwili przyzwyczajam się do ekspozycji. Muszę po prostu zaufać podeszwom butów, swojemu poczuciu równowagi i jakoś metr po metrze podchodzić dalej.
Po pierwszym odcinku grań robi się nieco szersza. Przepaście nie wyglądają już tak groźnie, trzeba za to coraz częściej używać rąk. Od czasu do czasu mijamy się również z osobami schodzącymi z wierzchołka. Warunki są świetne, więc dziś jest tu dość tłoczno. Czasem na normalnym, znakowanym szlaku nie spotyka się aż tylu ludzi.
W końcu docieramy do odcinka, który każdy z nas miał w głowie przez całą wycieczkę. Przed nami bardzo wąski, mocno eksponowany fragment grani, nieodłącznie kojarzący się z tym szczytem – Lodowy Koń.
W momencie zapominam o zmęczeniu. Adrenalina czyści umysł ze wszystkich zbędnych myśli. Liczy się tylko tu i teraz, a każdy kolejny krok trzeba traktować jako najważniejszy w życiu.
Ostrożnie podchodzę zwężającą się granią do pierwszego z wielkich bloków. Pewnie chwytam rękami, przekładam nogę nad górną częścią i dosiadam okrakiem. Patrząc w dół, po obu stronach mam naprawdę niezłe urwisko. Staram się jednak nie myśleć zbyt wiele o zagrożeniu i po prostu robić, co trzeba.
Siedząc na kamieniu, centymetr po centymetrze przesuwam się do przodu. Jeden głaz się kończy, więc przesiadam się na następny. Dalej „jechać” już nie można, trzeba chwyć rękami kolejny blok i jakość zejść. To moim zdaniem najgorszy fragment całego Konia. Na kamieniu, gdzie muszę postawić nogę, i to będąc w średnio wygodnej pozycji, ledwie mieści się podeszwa jednego buta, a po obu stronach straszą kilkusetmetrowe przepaście.
Jakoś stawiam tę nogę i obchodzę kolejny głaz lewą stroną. Później jest kolejne wąskie miejsce na buta, ale tu już stoję wygodnie i w ogóle czuję się jakoś bezpieczniej. Parę kolejnych bloków jest dość łatwych. Obchodzę je z lewej strony, nie czując dyskomfortu.
Później znów robi się trudniej. Po jednym kamieniu trzeba przejść górą, a dalej są jeszcze dwa bloki, które znów najlepiej pokonać okrakiem (można też obejść z lewej strony trzymając się grzbietu, ale chyba bezpieczniejszą wersją jest ta z „dosiadaniem konia”).
A więc ponownie siedzę i ostrożnie zdobywam centymetry. Z ostatniego głazu muszę zejść na lewo, a później zrobić długi krok na półkę poniżej. Nie jest duża – to tylko płaski, wystający pionowo blok skalny, ale nie sprawia problemów. Później na tym bloku siadam i tyłem schodzę do jego podstawy. Przejażdżka zakończona.
O kurde, przez co ja właśnie przeszedłem?! – pytam sam siebie, wciąż czując buzującą adrenalinę i walące serce. Później wszyscy zgodnie stwierdzamy, że był to najtrudniejszy kawałek, jaki do tej pory pokonywaliśmy w Tatrach.
Aha, żeby nie było, że jakoś straszę tym Koniem. On technicznie jest prosty. Skała jest solidna, chwyty wygodne i oczywiste. Obiektywnie patrząc, nie ma tu zupełnie nic trudnego. To tylko ekspozycja działa na wyobraźnię, sugerując, że każdy błędny krok może być tym ostatnim. Gdyby taki Koń był gdzieś metr nad ziemią, pewnie po prostu przeszedłbym po jego grzbiecie, nie zatrzymując nawet na sekundę.
Dobra, cały zespół przeszedł, puls się uspokoił, można iść dalej. Do szczytu zostało może 5 minut. Teren jest podobny, jak ten przed Koniem. Wygodne kamienie, trochę pracy rękami i umiarkowana ekspozycja. Teraz nie robi to już większego wrażenia.
Pod szczytem robi się płasko, choć akurat ekspozycja nie maleje. Ostrożnie pokonujemy ostatnie metry i pełni radości stajemy przy znajdującym się na wierzchołku trójnogu. Ach, co to była za trasa!
Na szczycie jest nas obecnie sześciu. Czwórka z naszego zespołu oraz dwóch Zakopiańczyków. Jak na pozaszlakową górę, dość tłoczno, jednak dziś było tu już o wiele więcej ludzi. Widzimy też kolejne zespoły zmierzające na szczyt zarówno tą samą trasą co my, jak i trudniejszą drogą od Lodowej Przełęczy.
Jemy, odpoczywamy i podziwiamy widoki robiąc przy okazji mnóstwo zdjęć. Wysokość 2627 metrów i bezchmurne niebo pozwalają podziwiać naprawdę piękne panoramy. Już mało co w Tatrach znajduje się wyżej od nas.
Na Lodowym Szczycie, podobnie jak wielu innych wysokich wierzchołkach, znajduje się metalowa skrzynka z zeszytem, do którego można się wpisać na pamiątkę zdobycia góry. Oczywiście korzystamy z tej okazji, zapisując własne imiona i datę wejścia.
Lodowy Szczyt zdobyliśmy niemal równo o 11-stej, po 5-ciu godzinach wędrówki. Na wierzchołku spędziliśmy jakieś pół godziny, sporo rozmawiając z innymi turystami i naprawdę dobrze się bawiąc.
Zejście i powrót do domu
Pewnie siedzielibyśmy jeszcze dłużej, ale od strony Lodowej Kopy przyszła właśnie grupa związanych liną wspinaczy. Mieli zamiar schodzić przez Konia, więc aby nie dopuścić do zatorów, stwierdziliśmy, że ruszymy jako pierwsi. Inna sprawa, że ten Koń trochę nam jednak ciążył na psychice i chcieliśmy mieć go już za sobą.
Po grani ruszamy w dół, kierując się w stronę Ramienia Lodowego. Mija parę minut niezbyt trudnego, choć wymagającego ostrożności zejścia i ponownie stajemy przed największą atrakcją dzisiejszego dnia. Tym razem znam już kroki i chwyty, więc nerwy są mniejsze, choć i tak wiem, że emocji nie zabraknie.
Wchodzę na pionowy blok, po czym okrakiem dosiadam Konia. Przesuwam się po dwóch kamieniach, następnie schodzę, pokonuję ten łatwiejszy odcinek i zatrzymuję przed najtrudniejszym. Znów muszę stanąć na wąskim kamyczku z przepaścią po obu stronach, a potem jakoś wejść na ostatnie głazy. Jest trochę stresu, ale oczywiście udaje się bez problemu. Po paru minutach Konia mam za sobą i mogę już spokojnie obserwować, jak pokonuje go reszta ekipy.
Dalej jest prościej, ale jeszcze za wcześnie na rozluźnienie. Czeka nas chwila zejścia na Ramię Lodowego, gdzie nieraz będziemy poruszać się w eksponowanym terenie i pracować rękami. Jednak, po Koniu, nie robi to już wrażenia. Organizm zdążył przyzwyczaić się do przepaści i trochę bardziej zaufać butom. Myślałem, że zejście będzie podobnie wymagające, jak droga do góry, a tymczasem, okazało się bardzo przyjemne.
Na przełęczy znów robimy chwilę przerwy na jedzenie. To długa wycieczka, a dopiero zaczęliśmy powrót, więc warto dbać o uzupełnianie płynów i kalorii, żeby gdzieś po drodze nikomu nie „odcięło prądu”.
Trochę obawiałem się dalszej drogi. Zejście do doliny jest strome i kruche, a przez taki teren zawsze trudniej idzie się w dół. Tu jednak znów pozytywnie się zaskakuję. Może wybrałem lepsze warianty niż przy podejściu, może po prostu szybko nabrałem sprawności w poruszaniu się po tym żwirku. Ale szło się w zasadzie bezproblemowo.
Po zejściu na koniec wschodniej ściany Lodowego, męczymy się jeszcze chwilę na pełnym żwiru usypisku, a później docieramy do granicy rumowiska składającego się mniejszych i większych, przeważnie dość ostrych kamieni.
Poprzednio szliśmy górą, więc teraz może spróbujemy odnaleźć właściwą ścieżkę. O dziwo, wcale nie okazuje się to takie ciężkie. Faktycznie prowadzi bliżej dna doliny i jest oznaczona licznymi, choć nie zawsze dobrze widocznymi kopczykami. Co jednak istotne, wcale nie idzie się tędy lepiej niż naszą wcześniejszą wersją. Czyli w zasadzie mamy dowolność przy wyborze trasy – byle jakoś dostać się spod schroniska na ten żwirek na końcu wschodniej ściany.
Idziemy, a właściwie przeskakujemy z kamienia na kamień, zmierzając w stronę Wielkiego Stawu Spiskiego. Nie schodzimy jednak nad jego brzeg – tam teren byłby nieco trudniejszy. Obchodzimy jezioro od prawej strony, po niewielkim pagórku, gdzie w pewnym momencie docieramy do wspomnianego wcześniej „rozdroża”. To na nim zdecydowaliśmy się iść w lewo do góry, zamiast zejść na dno doliny.
Dalszy odcinek jest już prosty i prowadzi wyraźnie wydeptaną ścieżką, aż do miejsca, gdzie łączy się ona z kamiennym chodnikiem znakowanego szlaku.
Szlakiem idziemy w okolicę schroniska. Sam budynek nas jednak nie obchodzi. Schodzimy nad brzeg Pośredniego Stawu i tam kładziemy się na kamieniach. Pora na chwilę zasłużonego odpoczynku i podziwianie górujących nad doliną szczytów. „To który następny?” – w głowie rodzą się już kolejne plany.
Po przerwie i nasyceniu fantastyczną panoramą, zbieramy się i ruszamy na ostatni etap dzisiejszej wycieczki. Trzeba przecież jakoś wrócić do Starego Smokowca, a od Terinki to wcale nie jest przysłowiowy rzut kamieniem.
Myślę jednak, że nie ma co dokładniej opisywać tego odcinka. To taka sama trasa, co rano, tyle że pokonana w przeciwnym kierunku. Najpierw zejście zakosami przy Żółtej Ścianie, minięcie Złotej Siklawy, przejście przez rumowisko i długa, choć łatwa i w miarę płaska droga wśród kosodrzewiny i pojawiających się coraz liczniej drzewek do Chaty Zamkowskiego.
Tam kolejny postój (niektórym już zmęczenie daje się mocno we znaki) i ruszamy dalej po Tatrzańskiej Magistrali w stronę Hrebienoka, skąd już bez zatrzymania schodzimy mieszanką leśnych ścieżek i asfaltu do Starego Smokowca.
Pod samochodem zatrzymujemy się z czasem około 10:55h od startu (wliczając wszystkie przestoje). Wydaje się sporo, ale i tak mapy oraz przewodniki podają jeszcze dłuższy czas – 12 godzin nie licząc przerw. Mimo wszystko, już dawno nie byłem aż tak długo w górach.
Powrót do domu nie był niestety szybki i przyjemny. Ponieważ jeden z nas wymagał odstawienia do Zakopanego, musieliśmy jechać dłuższą trasą, a niedzielne popołudnie zafundowało nam z kolei spore korki w newralgicznych punktach Zakopianki. Ostatecznie, jazda do Krakowa zajęła dobre 4,5 godziny. Ale i tak było warto!
Podsumowanie
Choć piszę tekst już parę dni po powrocie z gór, choć zdążyłem już wrócić do codziennej rutyny pracy i domowych obowiązków, wciąż czuję emocje, które towarzyszyły tej wycieczce. Udało się praktycznie wszystko. Zespół, pogoda, wejście na szczyt. Nie spodziewałem się, że tak bardzo spodobają mi się tatrzańskie poza-szlaki, a jednak w tym sezonie udało się zdobyć już 4 takie szczyty.
Czy będzie więcej? Oby tak, choć niestety, prognozy pogody nie są zbyt optymistyczne – lada chwila w Tatrach może spaść śnieg. Liczę jednak, że przed zimą uda się jeszcze coś zdobyć. Niekoniecznie poza szlakiem, bo i na znakowanych trasach można się przecież świetnie bawić.
Wypadałoby jeszcze napisać coś o samym Lodowym Szczycie, górze pięknej i dającej mnóstwo atrakcji, ale jeśli spojrzeć na nią okiem zwykłego turysty – dość trudnej.
Po pierwsze, taka wycieczka jest dość długa i wymagająca kondycyjnie. Jeden z kolegów miał zegarek z GPS-em i wyszło mu jakieś 25 km marszu oraz ponad 1700 metrów przewyższenia. Porównanie z Rysami od polskiej strony ma więc sens, z tym, że jednak Rysy to nieco łatwiejszy teren i sporo sztucznych ułatwień przy pokonywaniu trudności. Na Lodowym można polegać tylko na własnych rękach i ewentualnie samodzielnie zakładanej asekuracji.
Technicznych trudności nie ma wiele, jednak wymagana jest spora odporność na ekspozycję, szczególnie na opisanym tu dość dokładnie, Lodowym Koniu. On serio potrafi zrobić wrażenie. Podczas tej wycieczki sami byliśmy świadkami, jak jedna para przed nim zawróciła. Dobrze więc wcześniej sprawdzić się na innych eksponowanych trasach, takich jak Orla Perć czy Rohacze.
Orientacyjnie również nie ma się czego bać, o ile oczywiście ma się zapewnioną dobrą widoczność. Bo bez niej można całkiem łatwo zabłądzić na rumowiskach w górnej części Doliny Pięciu Stawów Spiskich.
Generalnie, uważam, że Lodowy Szczyt niezbyt nadaje się na pierwszy wypad poza znakowane ścieżki. Owszem, może być jednym z pierwszych, albo pierwszym z tych bardziej ambitnych, powyżej 2500 metrów, ale dobrze się wcześniej „ostrzaskać” w pozaszlakowych realiach gdzie indziej, a Lodowy zaatakować dopiero po zdobyciu odrobiny doświadczenia i zbudowaniu odpowiedniej kondycji. Wtedy naprawdę dostarczy mnóstwa satysfakcji i emocji, które będzie się wspominać nawet długo po powrocie do domu.
Bez przewodnika? Jak to wygląda od strony prawnej gdybym chciał wejść solo jako zwykły turysta?
Wejście tą trasą bez przewodnika jest nielegalne. Grozi za to mandat i cofnięcie z trasy.
W praktyce jednak, masa ludzi tam chodzi niemal codziennie (mówię o sezonie letnim) i raczej nikt się nie czepia. Przy czym uwaga, bo to są informacje na rok 2019, a od paru miesięcy Słowacy powołali dodatkowych ludzi do pilnowania szlaków oraz podnieśli mandaty. Nikt jednak jeszcze nie wie, jaki to będzie miało wpływ na turystykę pozaszlakową. Przekonamy się pewnie niedługo.
Do jakiej wysokości Słowacy podnieśli mandaty?
Teoretycznie teraz można nawet dostać i ponad 300 euro. W praktyce, za „zwykłe” chodzenie poza szlakiem dalej dają mniej więcej 20-30. No chyba, że się wejdzie do rezerwatu, to więcej.
Uwaga: to co piszę bazuje na opinii innych osób. Sam nigdy strażnika nie spotkałem.
Bardzo dobry, szczegółowy opis. Topografia świetnie ujęta. Zdjęcia piękne. Jedna uwaga: ten żwir i te kamienie – to piarg.
Dzięki! Obyśmy jeszcze w tym roku mogli się cieszyć tym tatrzańskim pięknem.
Fajny, pomocny opis i te mapki na pewno mi pomogą, dzięki
Również dziękuję i życzę powodzenia na trasie!
Hej. Na jakich szczytach poza szlakowych byłeś przed Lodowym?
Cześć, pełną listę znajdziesz na podstronie „Tatry poza szlakiem”. Na dzień dzisiejszy jest tam kilkanaście pozycji, niedługo dojdą kolejne.
Cześć jeszcze raz, dzięki za ten szczegółowy opis. Trochę boję się tego konia!:) Orlą Perć przechodzę bez najmniejszego problemu i strachu, podobnie jest na Rohaczach, tutaj jednak wygląda to znacznie gorzej. Czy na końcu konia z tego „pionowego bloku” trzeba zeskoczyć? Dzięki i pozdrowienia
Na żadnym etapie tego fragmentu nie jest wymagany skok. Wręcz przeciwnie – gwałtowne ruchy raczej nie są wskazane :)
Dzięki jeszcze raz za wszystkie opisy i informacje. Opisałeś wszystko super dokładnie.
Dziś się udało zdobyć Lodowy :) jeśli chodzi o orientacje to w drodze do góry poszło mi bardzo gładko, na powrót się „pogubiłem” wśród kamieni, ale przy tak ładnej pogodzie i widocznym celu to nie miało większego znaczenia.
Koń pokonany o dziwo bez większych stresów, chyba pomogło, że przepaście nie są całkiem pionowe. W każdym razie przepiękna trasa i spełnione marzenie.
Serdeczne gratulacje i życzę powodzeniu w zdobywaniu kolejnych szczytów!
Dla mnie Lodowy wciąż jest jedną z tych górek, której najmilej wspominam.
fajne dzięki
Bardzo pomocne opisy tras i zdjęcia,dzięki nim udało mi się zdobyć trzy szczyty poza szlakiem : Baranie Rogi, Kieżmarski i Lodowy. Robisz super robotę. Dzięki i pozdrawiam.
Również dziękuję za miłe słowa i życzę powodzenia na kolejnym wyjazdach!
Chyba nie znalazłem takiej relacji, ale czy Lodowa Kopa od Doliny Lodowej nie jest bardzo przyjemną wycieczką na pierwsze wejście poza szlakiem dla obytego turysty? :) Tak mi się wydawało stojąc na Przełęczy i patrząc się w jej stronę, ale niestety pogoda zmusiła mnie do porzucenia takiego planu.
oczywiście chodziło mi od Lodowej Przełęczy, przejęzyczenie ;)
Lodowa Kopa jest ponoć najłatwiejszym miejscem powyżej 2600 metrów, w jakie można się w Tatrach dostać. Trudności są wyceniane na 0+.
Choć to, co piszę, to tylko teoria. Sam jeszcze tam nie byłem. Może w tym roku.
Byłam i potwierdzam że wejście od Lodowej Przełęczy na Lodową Kopę jest proste. To była jedna z moich pierwszych pozaszlakowych gór :)
Byłem na Lodowej Kopie kiedyś. Wejście jest w zasadzie bezproblemowe, jak ma się kondycję, bo jak widać z opisu wycieczki na Lodowy Szczyt, jest to kawał drogi ze Smokowca.
Pamiętasz może ile czasu zajęło Wam wejście na Lodowy Szczyt od Teryho? Napisałeś, że 5h … tylko czy od schroniska, czy od Smokowca ;)
Jak 5h, to od Smokowca. Od schroniska to jest droga na 2-3h.
Odpowiedź była jednak w opisie 2,5-3h :)
Czy podejście na Lodowy Zwornik jest trudniejsze / uciążliwe niż na Barania Przełęcz z 5 stawów?