Grań Rohaczy – relacja z przejścia, zdjęcia, opis trudności
To jedna z najciekawszych tras w Tatrach Zachodnich. Długa, miejscami trudna, eksponowana i pełna sztucznych ułatwień. Do tego również bardzo satysfakcjonująca i zachwycająca pięknymi widokami. Przejście całości to jednak spore wyzwanie kondycyjne, rzadko pokonywane w ciągu jednego dnia. A jednak, od dawna chciałem tego spróbować i w końcu nadarzyła się okazja.
Zacznę od pewnego wyjaśnienia. Gdy używam w tym tekście terminu „Grań Rohaczy”, mam na myśli nie tylko dwa Rohacze (Płaczliwy i Ostry), lecz cały ich masyw, będący sporym kawałkiem głównej grani Tatr Zachodnich, od Zuberskiego Wierchu po Rohacz Ostry. Przejście samych Rohaczy, choć niewątpliwie piękne i ekscytujące, aż takim wyzwaniem nie będzie.
Moja marzenie o tej grani, najlepiej połączonej z równie ciekawym odcinkiem przez Siwy Wierch, zaczęło się jednak właśnie tam: na Rohaczach. Niedługo po tym, jak odwiedziłem je po raz pierwszy, dowiedziałem się, że tam dalej, za Smutną Przełęczą też jest wiele trudnych i efektownych odcinków. Jednak ze względu na duże odległości i trudną logistykę, na przejście całości musiałem poczekać jeszcze kilka lat.
Już tłumaczę, o co chodzi. Grań Rohaczy leży głęboko w środku słowackiej części Tatr. Szlaki dojściowe są długie i nie startują z najbardziej popularnych miejsc. Co więcej, jak chce się dodatkowo zahaczyć o Siwy Wiech, to bardzo ciężko będzie zrobić z tego pętle. To z kolei eliminuje możliwość dostania się tam własnym autem, a na dotarcie wcześnie rano autobusem też nie ma co liczyć (rezygnując z Siwego, możliwa jest trasa okrężna z parkingu w Dolinie Rohackiej, choć będzie się trzeba wrócić kawałek granią).
Jak więc to ugryźć? Wiedziałem, że takie przejście najlepiej będzie zrobić startując spod Białej Skały w okolicach słowackiego Zuberca i skończyć w Dolinie Chochołowskiej (albo na odwrót). O ile to drugie jest świetnie skomunikowane, to w pierwsze z miejsc raczej nie da się dotrzeć wcześnie rano lub wrócić późnym wieczorem. Trzeba by polegać na łapaniu stopa lub dotrzeć tam dzień wcześniej i spać gdzieś przy szlaku. Albo – i na to liczyłem najbardziej – dogadać się z kimś, kto też ma zamiar działać gdzieś w pobliżu i poprosić o podrzucenie w jedną stronę.
Do zgrania było więc parę rzeczy: długi, najlepiej letni dzień, dobra pogoda, weekend lub urlop oraz oczywiście ktoś, kto wcześnie rano będzie jechał z Krakowa w kierunku Zuberca. Czynników sporo, ale cierpliwość została w końcu nagrodzona. Trafiło się okno pogodowe i znalazłem ofertę przejazdu, więc bez wahania wziąłem urlop i dogadałem się w sprawie podwózki. Wyglądało na to, że moje wymarzone przejście dojdzie w końcu do skutku.
Grań Rohaczy – podstawowe informacje
Zróbmy tu chwilę przerwy na garść faktów i przydatnych informacji dotyczących tej trasy. Ot, gdyby ktoś również miał ochotę na podobną wycieczkę i chciał wiedzieć, czego może się spodziewać.
Jak już wspomniałem, za Grań Rohaczy uznaję odcinek od Zuberskiego Szczytu do Rohacza Ostrego. Chcąc zrobić całość, widzę tutaj dwie opcje: długa pętla z Doliny Rohackiej albo nawet dłuższe przejście od Białej Skały, przez Siwy Wierch, Grań Rohaczy, a później jeszcze Wołowiec i Dolinę Chochołowską. W oby przypadkach mamy gwarantowane kilkanaście godzin marszu i sporo powyżej 2000 metrów przewyższenia.
Oczywiście, nie trzeba robić wszystkiego naraz. Osób, które się na to porywają, nie ma zbyt wiele. Większość pokonuje jedynie część tej grani, przeważnie startując i kończąc na parkingu pod Spaloną Kopą w Dolinie Rohackiej. Sam zresztą brałem udział w takiej wycieczce poprzedniej jesieni, idąc od Brestowej przez Salatyny, Banikov i Trzy Kopy. Opcji skracania i wydłużania trasy jest wiele, zatem warto po prostu ocenić swoją formę, a potem usiąść z mapą i zaplanować trasą skrojoną pod własne możliwości.
No dobrze, a jakich trudności można się na tej Grani Rohaczy spodziewać? Odpowiedź nie jest tu jednak tak oczywista, bo na wielu odcinkach decydujemy o tym… samodzielnie. Szlak oficjalnie prowadzi dość ściśle granią, omijając jednie miejsca ewidentnie wymagające umiejętności wspinaczkowych. Poza nimi, czerwone symbole często znajdziemy na postrzępionych skałach w eksponowanym terenie.
Na przestrzeni lat powstało jednak sporo nieoficjalnych obejść. Dziś mało ktoś chodzi tym szlakiem zgodnie z jego pierwotnym przebiegiem. Większość osób decyduje się trawiaste obejścia poniżej grani, ułatwiając sobie zadanie, ale i odbierając sporo frajdy z takiego przejścia.
Nie wszystko da się jednak ominąć. Są miejsca, gdzie alternatyw brak i bez używania rąk się nie objedzie. Najtrudniejszym fragmentem całej trasy jest tak zwany Rohacki Koń – wąski, kilkumetrowy odcinek grani, który należy pokonać po pochyłej płycie, ze sporymi przepaściami po obu stronach. To krótki fragment, który dla wielu osób jest jednak dość przerażający i to w głównej mierze on definiuje Grań Rohaczy jako trudną. W sumie mógłbym się nawet zgodzić z opinią, że ów Koń jest najstraszniejszym miejscem na wszystkich tatrzańskich szlakach, pod względem psychologicznych trudności bijący nawet drabinkę na Orlej Perci czy klamry pod Czerwoną Ławką.
Poza tym krótkim fragmentem, wyzwania są umiarkowane. Łańcuchy znajdziemy między innymi w okolicach Rohacza Ostrego, na Trzech Kopach, w okolicy Banówki, Pachoła i na grani Skrzyniarek. Jeśli rozszerzamy wycieczkę o masyw Siwego Wierchu, tam również trafimy na kilka łańcuchów oraz parę klamer.
Planując wycieczkę po Grani Rohaczy warto również pamiętać o ubezpieczeniu. Trasa prowadzi przez Tatry Słowackie, a nasi sąsiedzi ewentualne akcje ratunkowe prowadzą odpłatnie. Wykupie polisy uważam więc za konieczność, szczególnie na tych bardziej wymagających trasach. Koszt jest niewielki (sam kupiłem za 3,50 zł), a całą procedurę można załatwić przez internet w dosłownie kilka minut.
Grań Rohaczy w jeden dzień – relacja z przejścia
Dojazd Kraków – Zuberec
W przypadku tej wycieczki, stawiam na ludzi z Facebookowej grupy poświęconej wyjazdom z Krakowa w Tatry. Ktoś wrzucił ofertę porannego przejazdu w okolice Zuberca, więc szybko reaguję i dogaduję, co trzeba.
Następnego dnia, o godzinie 4:30 jestem już w samochodzie, razem z dwoma innymi osobami, pragnącymi pochodzić trochę po słowackiej części Tatr Zachodnich. Chwilę później zgarniamy jeszcze trzecią pasażerkę, a następnie opuszczamy Kraków udając się Zakopianką w stronę Nowego Targu.
W okolicach podhalańskiej stolicy odbijamy na zachód, ku przejściu granicznemu w Chochołowie. Kawałek dalej, będąc już na Słowacji, kierujemy się na Oravice. Kolejny na trasie jest Zuberec, do którego docieram malowniczą, nieco pagórkowatą drogą, która dobrze pamiętam z zeszłorocznej wycieczki rowerem wokół Tatr.
Przebijamy się przez miejscowość i jedziemy jeszcze parę kilometrów na południe. Po chwili parkujemy na niewielkim, darmowym parkingu położonym na poboczu tej niezbyt ruchliwej ulicy. Nie jesteśmy pierwsi – oprócz nas stoi tu także parę innych samochodów na słowackich numerach.
Biała Skała
Jest 6:45, można zaczynać. Choć reszta ekipy zmierza w tym samym kierunku, ja postanawiam odłączyć się już na samym początku. Jeśli chciałbym trzymać się normalnego, podawanego przez drogowskazy tempa marszu, swoje przejście skończyłbym koło północy i pewnie utknął gdzieś na parkingu w Dolinie Chochołowskiej. Żeby to miało sens, po prostu muszę iść nieco szybciej.
Początek szlaku odnajduję na najbliższym skrzyżowaniu z paroma drogami gruntowymi. Stoi tu też niewielka, drewniana wiata z ławkami i stołem. Mijam ją i zaczynam podejście.
Praktycznie od razu robi się stromo. Idę chwilę lasem, później na jakiś czas trafiam w bardziej otwarty teren. Szlak prowadzi mnie zarośniętą ścieżką blisko drogi gruntowej. Tą na pewno szło by się o wiele wygodniej, ale jestem tu pierwszy raz, więc nie chcę zbaczać z wytyczonej trasy. Z perspektywy czasu mogę jednak tę drogę polecić – wyjdzie na dokładnie to samo, ale bez przedzierania się przez trawy i zarośla.
Ponieważ podejście nie daje wytchnienia, umyślnie robię parę drobnych przerw, żeby zbyt szybko nie roztrwonić sił. Tu ściągam kurtę, tam robię parę łyków izotoniku, kawałek dalej smaruję odsłonięte części ciała kremem z filtrem.
W końcu otwarty teren się kończy, a ja wchodzę do lasu, gdzie znajduje się reszta szlaku na Białą Skałę. Choć tak na dobrą sprawę, to samym szlakiem dojść tam nie sposób. Szczyt znajduje się kawałek od niego i wymaga poświęcenia paru dodatkowych minut. Myślę jednak, że warto – to całkiem fajny punkt widokowy na najbliższą okolice.
W pewnym momencie docieram do nieoznaczonego rozdroża. Jedna ścieżka idzie prosto, druga, po lewej stronie, odbija mocno do góry. Co teraz? Czerwony szlak gdzieś zniknął, więc sięgam po GPS, ale ten nie chce złapać sygnału. W końcu tracę cierpliwość i zaczynam podchodzić. Po chwili stoję już na niewielkim wierzchołku z drewnianym krzyżem. Wygląda na to, że właśnie zdobyłem Białą Skałę.
Później sprawdzam sąsiednią ścieżkę, która zdaje się prowadzić gdzieś jeszcze wyżej, być możne na jakiś inny wierzchołek. Po chwili znika ona jednak w zaroślach i traci na wyraźności. Odpuszczam, nie mam za bardzo czasu na taką eksplorację. Wracam do szlaku na dole i ruszam dalej w stronę Siwego Wierchu.
Masyw Siwego Wierchu
Czerwone symbole odnajdują się kawałek dalej. To nie jedyny fragment, gdzie będę miał jakieś zarzuty do oznaczenia tej trasy. Generalnie jednak, ciężko się zgubić. Poza opisanym powyżej rozdrożem pod Białą Skałą, trasa jest bardzo intuicyjna i można by było sobie poradzić nawet bez tych biało – czerwono – białych znaków.
Ścieżka prowadzi jeszcze przez jakiś czas terenem zalesionym, później prowadzi raz po jednej, kiedy indziej po drugiej stronie częściowo odsłoniętego zbocza. Na trasie zaczynają pojawiać się pojedyncze skałki, a w oddali widać już efektowny szczyt otoczony licznymi, wapiennymi formacjami. Widok jak na Tatry trochę nietypowy, a zarazem stanowiący powód, dla którego chciałem dołożyć ten szczyt do niniejszej wycieczki.
Niedługo później napotykam na pierwsze trudności, gdzie przez chwilę muszę pomagać sobie rękami. Później znów jest łatwo, a ja stopniowo zbliżam się do wspomnianych powyżej formacji skalnych.
Tu znów oznaczenie szlaku trochę zawodzi. Ścieżka ma wiele wariantów, nie wiem, jaki jest główny, a które prowadzą jedynie pod co ciekawsze formacje. Czasem wybieram bazując wyłącznie na intuicji, choć ostatecznie chyba i tak wszystkie ścieżki w końcu się schodzą. Mój wariant był odrobinę stromy i w paru miejscach lekko eksponowany, ale nie było to nic ekstremalnego. Pewnie są też dostępne jakieś łatwiejsze obejścia.
Idąc dalej docieram do pierwszego odcinka ze sztucznymi ułatwieniami. Z góry zwisa łańcuch, na jednej ze skał zamontowano pomocną klamrę. W sumie nic trudnego, ale bez żelastwa ciężko byłoby wdrapać się wyżej.
Dalszy odcinek to sporo kluczenia między skalnymi iglicami i innymi kamiennymi blokami. Są też kolejne łańcuchy, o podobnej lub nawet trochę niższej trudności. Niedługo później dostrzegam w większości skalisty szczyt, na którym stoi już kilka innych osób.
Po krótkiej przerwie zaczynam zejście. Teren jest początkowo skalisty, choć już nie aż tak, jak od zachodniej strony. Kilka minut i ponownie jestem wśród kosodrzewiny. Dalsza droga do Palenicy Jałowieckiej jest łatwa i oczywista. Znikają trudności, poruszam się łagodnie w dół, po wyraźnie przetartej ścieżce. Całkiem nieźle widać ją na zdjęciu powyżej.
Salatyny
Na przełęczy mijam skrzyżowanie z żółtym szlakiem i zaczynam główny element dzisiejszej trasy – przejście Grani Rohaczy. Jej pierwszym etapem są tak zwane Salatyny – grupa sześciu szczytów położonych między Palenicą Jałowiecką a Zadnią Salatyńską Przełęczą. Po drodze przechodzi się przez Zuberski Wierch, Małą Brestową, Brestową, Salatyński Wierch, Mały Salatyn oraz Salatyńską Kopę.
Pierwszy na trasie jest Zuberski Wierch. Najpierw wspinam się trochę wśród kosówki, potem roślinność rzednie. A wraz z tym, pojawia się wiatr. Owszem, wiało już wcześniej, szczególnie na Siwym Wierchu, ale tutaj podmuchy są już dość silne. Prognozy zapowiadały sporo powyżej 40 km/h, z porywami dochodzącymi do 80 km/h. I faktycznie, tak silnego wiatru jeszcze w tym roku nie miałem. Na szczęście, nie wieje mi prosto w twarz, tylko nieco z boku.
Trasa nie jest zbyt stroma, a do tego banalna orientacyjnie. Przez dłuższą chwilę podchodzę walcząc ze spychającymi mnie podmuchami, po czym osiągam ten niezbyt wybitny wierzchołek. Tam skręcam lekko w prawo, trochę schodzę, a później zaczynam odzyskiwać wysokość w drodze na Małą Brestową. Tu również mam pod nogami wyraźną i niezbyt wymagającą ścieżkę.
Robi się płasko, do szczytu Brestowej mam przysłowiowy rzut kamieniem. Idę kilka minut, znów lekko schodząc i podchodząc, po czym staję wśród innych turystów, który dotarli tu najprawdopodobniej popularnym szlakiem z Doliny Rohackiej.
Za wierzchołkiem ścieżka opada wyraźnie w dół i w krótkim czasie sprowadza około 60 metrów niżej, na Skrajną Salatyńską Przełęcz. Z tego odcinka dobrze widzę też następne czekające mnie podejście.
W dół poszło łatwo, do góry już nieco ciężej. Szczególnie, że na tym odcinku mam zamiar po raz pierwszy przebić dziś wysokość 2000 metrów. Idę dość wolno, od czasu do czasu mijając innych, wchodzących lub schodzących turystów. O ile wcześniej ruch był niewielki, od teraz na szlaku będę już kogoś spotykał praktycznie co chwilę.
Stromizna powoli się kończy, za nią do pokonania mam dość długi, lekko pofalowany odcinek. Tu zdobywam dwa kolejne wierzchołki Salatynów: Salatyński Wierch i Mały Salatyn.
Po minięciu Małego Salatyna zaczynam kolejne zejście. To, ze względu na zalegającą na szlaku kruszyznę, wymaga wzmożonej ostrożności. W końcu, docieram jednak na dół bez większych problemów, a później zaczynam krótkie podejście na ostatni ze szczytów tego pasma: Salatyńską Kopę.
W okolicach Salatyńskiej Kopy powracają trudności. Czerwony szlak prowadzi przez jej skalisty wierzchołek, czasem w lekkiej ekspozycji oraz wymagając drobnej pomocy rąk. No, dokładnie na to czekałem, wybierając się na opisywaną tutaj wycieczkę.
Oczywiście, nie wszystkie trudności są „obowiązkowe”. Od tego momentu zaczynają się obejścia w postaci wyraźnie wydeptanych ścieżek poniżej grani. Myślę, że co najmniej 3/4 z graniowych atrakcji da się nimi ominąć, z czego zresztą chętnie korzysta większość turystów.
Skrzyniarki, Spalona Kopa i Pachoł
Po zejściu z Salatyńskiej Kopy idę chwilę na Zadnią Salatyńską Przełęcz, a później trafiam na Skrzyniarki. To dość trudny odcinek, miejscami nieco przepaścisty. Sporo rzeczy da się obejść, choć co najmniej kilku trudności nie uda się ominąć.
Ja bawię się tu wyśmienicie, idąc możliwie ściśle granią. Oczywiście, wchodzenie na każdy kamień nie ma sensu, ale staram się nie unikać wyzwać. Parę razy zdarzyło mi się pewnie zaliczyć coś ekstra, w miejscach, gdzie znakujący trasę wybierali jednak łatwiejszy wariant.
Grań stopniowo pnie się do góry. Nie jest długa, ale ze względu na niełatwy i wymagający częstego używania rąk teren, idzie się nią powoli. W pewnej chwili trasa wiedzie mnie pod stromą skałę, gdzie znajduje się kilka odcinków łańcuchów. Jeden z nich poprowadzono nad eksponowaną półką skalną.
Dalej idę jeszcze trochę skalistą granią, a potem trudności spadają i w już dość prostym terenie docieram na szczyt Spalonej Kopy. Jest trawiasty, rozległy, z paroma otoczonymi kamiennymi murkami miejscami do spania.
Skręcam w prawo, idę parę minut po trawkach, a następnie zaczynam zejście na Spaloną Przełęcz. Wracają trudności, jak również możliwość ich obchodzenia poniżej grani. Szykuje się kolejne kilkadziesiąt minut świetnej zabawy.
W pewnej chwili postrzępiona grań staje się łatwiejsza i łączy ze zboczem Pachoła. Zwiększa się za to kąt podejścia. Skały wracają chwilę później, tym razem bez możliwości ich obchodzenia. Pojawia się też krótki, ubezpieczony łańcuchami odcinek, gdzie trzeba trochę się powspinać.
Powyżej niego znów jest nieco łatwiej, choć nadal dość stromo. Szlak trzyma się tu prawej strony grani, po lewej dostępna jest trochę łatwiejsza alternatywa. Wybieram oczywiście oryginalny przebieg trasy, przeskakując co chwilę pomiędzy całkiem dużymi kamieniami. W końcu nachylenie spada, a ja trafiam na wierzchołek z niedużym, metalowym krzyżem oraz ładnymi widokami na praktycznie wszystkie strony.
Banówka
Po krótkim postoju ruszam w dalszą trasę. Najpierw czeka mnie łatwe zejście na Banikowską Przełęcz, później już trochę trudniejsza wspinaczka na Banówkę.
Tą pierwszą osiągam bez problemu. Tam jednak, po raz kolejny dopada mnie mocny wiatr. Na niektórych odcinkach jestem od niego osłonięty, ale tu naprawdę potrafi utrudnić marsz. Chcąc coś zjeść na przełęczy aż chowam się za pobliskimi skałami. Inaczej, nie byłaby to zbyt komfortowa przerwa.
Chwilę później jestem już w drodze walcząc ze spychającymi mnie podmuchami. Zastanawiam się, czy tak samo będzie też dalej, gdzie przecież czekają jeszcze większe trudności. Miejscami będę się poruszał na wąskiej, eksponowanej grani. W takich miejscach lepiej nie stracić równowagi. No nic, zobaczę później, teraz trzeba po prostu iść.
Podejście na Banówkę ponownie oferuje turystom parę wariantów. Poruszam się tym graniowym, czasem siejąc zamieszanie wśród innych osób, które tracą pewność co do przebiegu dalszej trasy. Nachylenie nie jest duże, idzie się całkiem dobrze. Niedługo później staję na szczycie. Robię parę zdjęć, po czym ponownie szukam miejsca do ucieczki przez wiatrem.
Kolejny odcinek jest bardzo ciekawy, a przy tym dość trudny. Dla wielu to jedno z najcięższych miejsc na całej grani. Obejścia, owszem są, ale nie wszędzie.
Wieje, ale mimo to, postanawiam iść ściśle granią. Często przykucając i starając się trzymać mój środek ciężkości możliwie nisko, przemieszczam się po kolejnych skałkach. Początkowo idzie się samą górą, później na trasie pojawia się parę łańcuchów, którymi schodzę z ostrza grani.
Poniżej znów trafiam na skałki. Tu jednak wracają też obejścia, które szybko przejmują większość turystycznego ruchu. Przez chwilę idę jeszcze skrajem mocno eksponowanej grani, a później, w końcu i ja wchodzę na wydeptaną ścieżkę. Nie, żeby sobie cokolwiek ułatwiać – po prostu tędy prowadzi szlak. Trzymanie się tu ściśle grani byłoby jedynie w zasięgu doświadczonych wspinaczy.
Dalsza wędrówka wymaga pokonania jeszcze kilku trudniejszych fragmentów. Na chwilę wracają też łańcuchy. Później trudności dobiegają końca, a szlak przybiera kształt szerokiej ścieżki prowadzącej na Hrubą Kopę. Podejście jest łatwe, niezbyt strome. Mija dłuższa chwila spokojnego marszu i stoję już na szczycie, przy jednym z najbardziej charakterystycznych krzyży, jakie postawiono na tatrzańskich szczytach. Tutejszy składa się z nart i przywiązanych do nich kijków.
Trzy Kopy
Zejście z Hrubej Kopy prowadzi wygodną ścieżką wśród trawek i nie sprawia praktycznie żadnych problemów. To dobra chwila, by odpocząć po wcześniejszych trudnościach. A także przygotować na kolejne, bo te pojawią się na szlaku już niedługo.
Wejście na pierwszą z Kop, noszącą nazwę Szeroka, nie powinno jeszcze sprawiać problemów. Po ścieżce można dostać się niemal na sam wierzchołek. Powyżej niej mamy do pokonania kilka skałek, ale jeszcze bez konieczności gimnastykowania się.
Później robi się coraz trudniej. Trzeba pomagać sobie rękami, pojawiają się ekspozycje, a później także łańcuchy. Wejście na drugą z kolei, Drobną Kopę wymaga też pokonania kilkumetrowego, pionowego komina głęboko wciętego między otaczające go skały.
Zejście z Drobnej Kopy dostarcza jeszcze więcej emocji. Są łańcuchy, pochyle skałki, wąskie półki i momentami duże ekspozycje. Ten odcinek może dać sporo frajdy, ale wymaga też zwiększonej ostrożności. Osobiście uważam go za jeden z najtrudniejszych na całej grani (obok Rohackiego Konia).
Po zejściu na płytką przełęcz zaczynam wspinać się na ostatnią z Kop. Tu znów jest trochę żelastwa i przepaści, choć nie straszą już tak bardzo, jak te na Drobnej Kopie.
Mija kilka minut, podczas których muszę jeszcze trochę popracować rękami i staję na wierzchołku Przedniej Kopy. Tu po raz pierwszy zaczynam odczuwać zmęczenie. Pewnie było już wcześniej, ale jakoś tłumiła go adrenalina. Przede mną jeszcze sporo drogi, ale i tak jestem już niemal pewny, że to przejście się uda. Po wszystkim będę nieźle wycięty, ale jednak osiągnę to, co chciałem. Dobrze zresztą wiedziałem, na co się piszę. Nie jest to moja pierwsza wyrypa tego typu.
Trudności za Przednią Kopą na chwilę znikają. Schodzę teraz ku Smutnej Przełęczy, po początkowo wręcz banalnej ścieżce. Później szlak kieruje mnie jeszcze na chwilę w skalisty, choć niezbyt wymagający teren. Reszta zejścia to trasa dość krucha i wymagająca sporej ostrożności.
Rohacze
Przede mną Rohacze, czyli najpopularniejszy i być może najbardziej spektakularny fragment całej grani. Dwa wąskie, strzeliste szczyty, pełne wymagających lekkiej wspinaczki skałek oraz eksponowanych odcinków. Czyli, jakby nie było, mnóstwo zabawy na sam koniec tego pełnego wrażeń przejścia.
Początek podejścia na Rohacz Płaczliwy nie jest jednak zbyt trudny. Szlak nie wiedzie tym razem ściśle granią, lecz obchodzi ją po trawkach od prawej strony. Odcinki ze skałami występują pojedynczo i nie sprawiają problemów.
Po drodze mijam Nogawicę, czyli niewielki i niezbyt wybitny wierzchołek na zachodniej grani Rohacza Płaczliwego. Dalej trafiam jeszcze na chwilę w banalny, niemal płaski teren, a potem w końcu zaczynam piąć się ku wierzchołkowi.
Większość wspinaczki jest jednak dość prosta. Skały się obchodzi, do przepaści daleko. Dopiero końcówka stawia przede mną więcej wyzwań. Okolice wierzchołka to praktycznie same bloki skalne, na które trzeba jakoś wejść. Momentami gubię szlak, ale nie ma to większego znaczenia. Mam iść po prostu do góry, a dobrych wariantów jest co najmniej kilka.
Na wierzchołku jest zaskakująco tłoczno. Siedzi tu kilkanaście, jak nie więcej osób, więc nawet niezbyt chce mi się robić jakąś dłuższą przerwę. Zatrzymuję się na chwilę, oglądam widoki, po czym zaczynam przejście na drugi, trudniejszy z Rohaczy.
Schodzę po kamienistej, trochę sypkiej ścieżce. Znów muszę uważać, by nic nie wyjechało spod butów. Jest dość stromo, ale dzięki temu mogę też szybko wytracać wysokość. Praktycznie przez cały czas mam świetny widok na imponującą piramidę Rohacza Ostrego. Dla mnie to bez wątpienia jeden z najpiękniejszych tatrzańskich szczytów.
Nieco ponad Rohacką Przełęczą kluczę chwilę między skałkami, po czym idę jeszcze trochę w dół. Później zaczyna się odzyskiwanie wysokości. Z początku trawkami, potem już coraz częściej po skałach. Teren miejscami jest eksponowany, w okolicach szczytu pojawiają się też łańcuchy.
Ponad tym pojedynczym, nico trudnym odcinkiem mam jeszcze parę skałek, a potem wchodzę na wierzchołek. Ten również, mimo środka tygodnia, okazuje się zatłoczony. Robię tu jednak chwilę przerwy, by zregenerować kurczący się zapas sił oraz przygotować do niełatwego przecież zejścia.
Po drugiej stronie wierzchołka też wisi trochę żelastwa. I to tutaj trudności są największe. Najpierw nieco schodzę w przepaścistym terenie, później trafiam na prawdopodobnie największą atrakcję Grani Rohaczy, czyli Rohackiego Konia. Do przejścia jest niby tylko parę metrów, ale w ternie, który niejednemu turyście potrafi nieźle podnieść ciśnienie. Sam byłem w tej grupie jeszcze parę lat temu.
Po obu stromach konia znajdują się urwiska, a on sam ma formę wąskiej, pochyłej płyty. W jej górnej części poprowadzono parę łańcuchów, które nieco ułatwiają przejście. Sam decyduję się jednak z nich nie korzystać. Skała jest dziś sucha, a na płycie jest moim zdaniem wystarczająco dużo chwytów i stopni, by bezpiecznie przejść ją bez korzystania ze sztucznych ułatwień. I faktycznie, wychodzi to bezproblemowo.
Za koniem trudności ciągną się jeszcze przez chwilę. Na szlaku jest kilka łańcuchów, choć prowadzą już w terenie o wiele łatwiejszym. Na tym jednak koniec. Reszta zejścia wiedzie krętą, lekko kruchą ścieżką w kierunku Jamnickiej Przełęczy. Tam znajduje się wschodni kraniec Grani Rohaczy.
Wołowiec i Dolina Chochołowska
Dla mnie to jednak nie koniec wędrówki. Co prawda cel w postaci przejścia całej Grani Rohaczy udało się zrealizować, lecz muszę z niej jeszcze jakoś wrócić. A że najbliższa droga wiedzie przez Wołowiec do Doliny Chochołowskiej, to czeka mnie jeszcze jedno podejście.
Wołowiec nie jest na szczęście trudną górą. Ścieżka od strony Jamnickiej Przełęczy jest łagodna i niezbyt długa. Zdobywam go więc bez problemu, robić na szczycie ostatnią tego dnia, krótką przerwę.
Na Wołowcu żegnam się z czerwonym szlakiem i zaczynam schodzić po niebieskiej trasie w stronę Przełęczy Zawracie. Tu również nie ma praktycznie nic trudnego. Ścieżka jest szeroka, wygodna i o niezbyt dużym nachyleniu. W okolice przełęczy docieram dość szybko.
Kawałek przed nią trafiam na skrzyżowanie z zielonym szlakiem. Przeskakuję na niego i zaczynam zejście przez Wyżnią Dolinę Chochołowską. Początek wiedzie kamiennym chodnikiem pomiędzy zboczami Wołowca i Rakonia, później stopniowo zagłębiam się w gęstniejącą roślinność.
Ten odcinek nieco mi się dłuży. Zmęczenie jest już spore, a powroty nigdy nie należą do tych najciekawszych etapów wycieczki. W paru momentach mam wrażenie, że koniec trasy jest tuż tuż, jednak później ścieżka wprowadza mnie w kolejne z pięter doliny. W końcu, udaje mi się jednak dotrzeć w okolice Polany Chochołowskiej.
Wszelkie trudności za mną, teraz zostało tylko jakoś dostać się na Siwą Polanę. Choć na dobrą sprawę, wciąż nie jest źle. Nic nie boli, mogę normalnie iść, po prostu czuję się lekko zmęczony i mimo najszczerszych chęci, nie potrafię już przyspieszyć. To rzadki widok, ale wyprzedza mnie tu sporo osób.
Jest już dość późno (około 18:00), więc godziny szczytu dolina ma za sobą. Wiatr został u góry, nisko zawieszone słońce przyjemnie grzeje. Jak nie przepadam na tym miejscem, to dziś idzie się nim całkiem fajnie. W końcu, udaje mi się nawet doczłapać na ten parking.
Powrót
Niestety, na powrotnego busa muszę chwilę poczekać. Turystów jest niewielu, kursy o tej porze nie są już tak częste. Wsiadam dopiero po około 20 minutach. Droga do Zakopanego jest bezproblemowa, ale tamtejsza przesiadka przebiega dość pechowo.
Najpierw, przy wjeździe na dworzec minęliśmy się z odjeżdżającym autobusem do Krakowa. Kolejny kurs, 25 minut później, nie pojawił się wcale. Dopiero następny sprostał oczekiwaniom. Ruszamy o 20:15, w domu zjawiam się około 22:30. W tej chwili myślę wyłącznie o prysznicu i wygodnym łóżku. Nie chcę mi się nawet jeść ani rozpakowywać plecaka. To był naprawdę długi i męczący dzień.
Grań Rohaczy – podsumowanie wycieczki
Gdy planowane od paru lat przejście kończy się sukcesem, trudno nie być zadowolonym. A jeśli po wszystkim człowiek czuje się nieźle i wciąż ma ochotę na więcej, to jest już naprawdę dobrze. Kiedyś po takich przejściach połowa mięśni mnie bolała, potrzebowałem kilku dni odpoczynku i miałem ochotę jeść dosłownie wszystko, co tylko znalazłem w mieszkaniu. Teraz śmiało mógłbym wrócić w góry nawet następnego dnia (choć oczywiście nie na kolejną tak długą wyrypę). Fajnie, że widać jakieś postępy.
Portal mapa-turystyczna.pl liczył to przejście na 17 godzin. Mi udało się go wykonać w odrobinę powyżej 12-stu. Przy okazji ustanowiłem swój dzienny rekord sumy podejść: razem z wizytą na Białej Skale wyszło ponad 2600 metrów. 3000 w zasięgu? Czemu nie, kiedyś warto będzie spróbować.
Co mogę jeszcze powiedzieć o Grani Rohaczy? Z pewnością jest to fantastyczne miejsce, pełne pięknych widoków i bardzo ciekawych odcinków. Mniej znane od Orlej Perci, ale jeśli nie unikamy trudności, potrafi być równie ekscytujące. Owszem, nie na całej długości, ale tych eksponowanych i ubezpieczonych odcinków trochę się jednak nazbiera.
Jeśli więc ktoś uważa, że Tatry Zachodnie to wyłącznie spacerowe szlaki po łagodnie zaokrąglanych pagórkach, serdecznie zapraszam na Grań Rohaczy. Zmiana zdania nastąpi pewnie dość szybko. Oczywiście, raczej nie na całość – to już ambitne zadanie dla doświadczonych górołazów, ale zapewniam, że i krótsze fragmenty potrafią dostarczyć naprawdę sporo frajdy.
Na koniec jeszcze mapka całej tej trasy:
Jak patrzy się na takie zdjęcia, to człowiek natychmiast chce się pakować i wyruszać na szlak:) Pozdrawiamy!
Szaleństwo… Co prawda udało mi się kiedyś w tamtych okolicach zainkasować równowartość 58 punktów GOT (1 za km, dodatkowy 1 za każde 100 m podejść) ale tu widzę masakrę :D
Gratulacje za bardzo fajne, przejrzyste, przy tym piękne opisy szlaków i poza-szlaków! W b. wielu przypadkach znanych, niekiedy jednak wciąż na liście „może kiedyś”… :)
Dzięki za miłe słowa!
A ja życzę Ci powodzenia w przepisywaniu pozycji z listy „może kiedyś” na listę „fajnie było!” ;)
Dzięki! W zasadzie solo nie miałam z tym przepisywaniem problemów. Ostrożna, doczytująca, ale jak już – skupienie i postawa „jak ludzie weszli, to i ja wejdę” :D Troszkę inaczej jest w duecie. Ale też pięknie… Choć inaczej ;) Bo pewnie samą nie zagnałoby mnie w te czy inne masywy Karpat Południowych. Czy świeżo omapowane Velebity. Ale czasem odezwą się i wspomnienia Konia w Lodowym czy okolic Żelaznych Wrót (nie ja tam prowadziłam – tym większa frajda przy zerowej odpowiedzialności…;)) — więc przeglądam argumenty za Niżnimi Rysami, itp. …powtórkowo po latach… :)
Od tego roku do Doliny Rohackiej na Słowacji śmiga Zebra bus. 6:00 z Zakopanego. Mało osób wie, więc korzystajcie póki można. Dzięki temu Rohacze są Wasze w różnych konfiguracjach.
Hej,
Od jakiegoś czasu wiem o tym połączeniu, i faktycznie, godziny kursów są całkiem przystępne. Szczególnie w sezonie wakacyjnym, gdzie pomiędzy pierwszym przyjazdem a ostatnim odjazdem jest dobre 12 godzin!
Hej,
Bardzo cenię sobie Twój blog, kawał dobrej roboty, dziękuję za pomocne informacje i motywację.
Mam świeże wrażenia z grani Rohaczy, Kop, i Banikovskiej spodobało mi się na tyle że zrobiłem w obie strony(2 dni) i muszę zauważyć że grań Banikovska jest wg.mnie o wiele trudniejsza w drugą stronę niż tu opisana. (od Kop do Banikova). Kopy również sprawiły mi więcej trudności w drugą stronę lecz eksponowana grań Banikova (fragment który można ominąć) zabiła mi takiego ćwieka że wpisałem go na swoją listę najtrudniejszych znakowanych szlaków w Tatrach(ekspozycja, słabe znakowanie, brak sztucznej asekuracji i pewna płyta na którą nawet nie zwróciłem uwagi pokonując ją w kierunku Rohaczy to w kierunku Banikova podniosła poziom ryzyka na moim zdaniem niedopuszczalny na znakowanym szlaku poziom) Pozdrawiam Tylu zejść co wejść.
Nie miałem jeszcze okazji iść tego w drugą stronę. Być może faktycznie jest ciężej.
Więc dzięki za powód, żeby kiedyś to zrobić i samemu się przekonać ;)
Na Trzy kopy jest też droga nieznakowana od czwartego rohackiego stawu.