Velo Dunajec (odcinek Nowy Sącz – Wietrzychowice)
Druga część relacji z przejazdu po szlaku Velo Dunajec – jednej z najbardziej popularnych i najciekawszych małopolskich tras rowerowych. Artykuł dotyczy odcinka Nowy Sącz – Wietrzychowice.
Pierwsza część relacji oraz opis wcześniejszych odcinków szlaku znajduje się tutaj: Velo Dunajec (odcinek Zakopane – Nowy Sącz). Niniejszy tekst jest bezpośrednią kontynuacją tamtego artykułu, więc może być warto zapoznać się z nim w pierwszej kolejności.
Velo Dunajec – relacja z przejazdu (część druga)
Okolice Nowego Sącza
Po dotarciu na wysokość Nowego Sącza miałem jeszcze spory zapas sił oraz kilka godzin do zachodu słońca. Postanowiłem więc je wykorzystać i przejechać kolejne kilkadziesiąt kilometrów w kierunku Jeziora Rożnowskiego.
Jeśli chodzi o sam Nowy Sącz, to Velo Dunajec nie pokazuje go zbyt wiele. Szlak prowadzi w większości po wałach przeciwpowodziowych, które z drobnymi wyjątkami ciągną się aż do północnego wyjazdu z miasta. Jeśli ktoś ma ochotę na nieco więcej zwiedzania, będzie musiał zboczyć z trasy i eksplorować na własną rękę. Ja jakoś szczególnie za miastami nie przepadam, więc po prostu trzymam się szlaku.
Po wydostaniu się z miasta na moment trafiam na leśną ścieżkę, a za nią ponownie na wały, które przez jakiś czas wiodą mnie przez częściowo uprzemysłowiony krajobraz.
Wraz z końcem wałów urywa się szlak. Kolejny odcinek jest dopiero w planach i wymaga objazdu po dość ruchliwej drodze 975. Ta zresztą sama okazuje się być częściowo w remoncie, co objawia się kilkoma zwężeniami i ruchem wahadłowym.
Ten odcinek wiąże się również z pokonaniem dość długiego podjazdu na jeden z okolicznych pagórków. Nie jest zbyt stromy, ale gdy ma się już w nogach dobre 140 kilometrów, to nawet łatwa wspinaczka potrafi trochę dać w kość.
Każdy podjazd wiąże się jednak ze zjazdem. Ten okazuje długi i przyjemny, a do tego z całkiem ładnym widokiem na położone kawałek dalej Jezioro Rożnowskie. Muszę tu tylko uważać, by nie przegapić tu zjazdu na dalszą, prowadzącą już bocznymi drogami część trasy.
Jezioro Rożnowskie i poszukiwanie noclegu
W pewnej chwili dostrzegam wyczekiwany skręt i zjeżdżam w leśną drogę po lewej stronie. Dość szybko sprowadza mnie w dół, głównie wśród letniskowej zabudowy miejscowości Zbyszyce.
Niestety, wkrótce okazuje się, że pokonałem ten odcinek zupełnie na darmo. Szlak się urywa, dalszy fragment jeszcze nie istnieje, a dostępny objazd prowadzi w powrotem do drogi 975. No nic, pozostaje pogodzić się z błędem i rozpocząć mozolne nabieranie utraconej wysokości.
Po około dwóch kilometrach kończę tę nieco stromą wspinaczkę. Oczywiście tylko po to, by zaraz ponownie ruszyć w dół. Wniosek z tego taki, że póki nie pojawi się tutaj brakujący fragment szlaku, najlepiej omijać Zbyszyce i prostu trzymać się cały czas drogi wojewódzkiej.
Wróciwszy w pobliże brzegu, kontynuuję jazdę na północny-wschód. To kolejny z bardzo ładnych fragmentów Velo Dunajec. Po lewej stronie mam taflę jeziora, w oddali mnóstwo zalesionych pagórków. Naprawdę świetna okolica.
Powoli zaczynam myśleć o poszukiwaniu noclegu. Nie rezerwowałem nic wcześniej, licząc, że bez większego problemu znajdę jakichś dach nad głową w którejś z tutejszych miejscowości turystycznych.
Pierwszą próbę podejmuje we wsi Lipie. Zauważam jakiś pensjonat niedaleko drogi, więc podjeżdżam i zagaduję do właścicielki. Niestety, choć ma wolne pokoje, nie chce przyjąć mnie na tylko jedną noc. Kieruje gdzieś indziej, ale niestety po jej opisie nie potrafię odnaleźć tego miejsca.
No nic, jadę dalej. Na najbliższych kilometrach zaglądam jeszcze do kilku położonych w pobliżu drogi obiektów. Tam jednak nie mają już wolnych miejsc. Poszukiwania intensyfikuję w miejscowości Gródek nad Dunajcem – dość ładnej i cieszącej się sporą popularnością wśród turystów.
Chodzę od obiektu do obiektu, zaglądam w boczne uliczki, pytam nawet właścicieli prywatnych domów. Niestety, odnoszę porażkę za porażką. Tu nic nie ma, tam nie przyjmują na pojedyncze noclegi, inni się godzą, ale rzucają przy tym zaporową cenę. W paru przypadkach trafiłem też na osoby, które kiedyś udostępniały pokoje, ale teraz boją się tego robić w związku z epidemią.
Niedobrze, w Gródku chyba nic nie znajdę. Wstępuję więc jeszcze do sklepu, by uzupełnić kończącą się wodę i jadę dalej. Za tą miejscowością obiektów noclegowych jest już znacznie mniej. Liczę więc na mniej wybrednych właścicieli, ale efekt jest inny: albo nie ma miejsc, albo nikt nie otwiera.
Zaczynam się nieco denerwować. Niby mam plan B, jednak wolałbym komuś po prostu zapłacić za dach nad głową, wygodne łóżko i dostęp do łazienki. Wolałbym nie powtarzać sytuacji z przejazdu rowerem wokół Tatr. Choć teraz wspominam go bardzo miło, to jednak noc na leżaku w czyimś ogrodzie nie była zbyt komfortowa.
Gdy jadę w stronę Rożnowa, zaczyna się ściemniać. Słońce niedługo zajdzie, więc muszę się spieszyć. No i podjąć decyzję – chodzić dalej po pensjonatach, czy szukać jakiegoś dogodnego miejsca na spanie pod chmurką?
Docieram do Rożnowa. Po drodze widziałem parę domków do wynajęcia oraz jakieś tabliczki z napisem „pokoje” lub „noclegi” i numerem telefonu. Trochę szkoda mi czasu na takie wydzwanianie – wolałbym po prostu zapukać do obiektu. Jadę więc dalej, stopniowo godząc się z tym, że pewnie nic nie znajdę.
„Spanie” w Rożnowie
Gdzieś w centrum Rożnowa dostrzegam niewielki park z czymś w rodzaju amfiteatru w centrum. Jest odgrodzony od drogi wysoką siatką, ale da się tam wjechać od boku. Postanawiam zajrzeć i zbadać okolicę.
Park ma kilka alejek, parę latarni, trochę posadzonych krzewów. Amfiteatr jest nieczynny, pomieszczenia techniczne pozamykane. Nikogo tu nie ma, okolica wygląda na spokojną. No dobra, mógłbym tu spać. Już chyba wolę ten park niż chodzenie po obiektach i proszenie, by ktoś mnie łaskawie przyjął. Noc ma być ciepła, a ja mam ze sobą dodatkowe ubrania, cienką matę i folię NRC.
Rozkładam matę przy krzakach, możliwie daleko od drogi. Spokojne, niewidoczne znikąd miejsc. Kładę rower w pobliżu, ubieram długie spodnie, zakładam kurtkę i przykrywam się folią. Nie jest to wygodna kołdra czy śpiwór, ale przynajmniej da mi trochę ciepła. No i ochroni przed komarami, bo te paskudy zlatują się już po kilku minutach.
Leżę, obserwując ciemniejące nieco, słuchając dźwięków otoczenia i próbując jakoś zasnąć. Wiem, że nie będzie to łatwe. Ja nawet w komfortowym łóżku po męczącym dniu potrafię zasypiać dobrą godzinę lub dwie. Tu będzie pewnie jeszcze gorzej.
O dziwo, idzie nawet dość dobrze. W pewnej chwili myślę nawet, że sen jest blisko, lecz wtedy przytrafia mi się pewien incydent. Poprawiając rękę, odkrywam na macie coś miękkiego i śliskiego. Cholera, ja wiem co to jest! Odskakuję, wstaję i oświetlam swoje „łóżko”. Na macie zauważam dwa brązowe, obrzydliwe ślimaki bez muszli. No cóż, leżę na trawie, przy krzakach, niemal bezpośrednio na ziemi. Daleko nie miały.
Strzepuję je z maty, sprawdzam folię i swoje ubranie. Więcej nie ma, ale i tak nie chcę już tu spać. Zbieram swoje graty i przenoszę się kilkanaście metrów dalej, pod ścianę amfiteatru, gdzie przebiega wysypana żwirem ścieka. Jeszcze mniej wygodnie, bliżej drogi, ale przynajmniej z dala od tej bandy obleśnych mięczaków.
Kładę się po raz drugi, ponownie próbując zasnąć. Idzie średnio. Co chwilę coś świeci od ulicy, jest strasznie twardo, a na dodatek w pobliskim domu trwa jakaś impreza z góralską muzyką. Noc spędzam głównie leżąc, wiercąc się i parę razy przysypiając na kilkanaście, może kilkadziesiąt minut.
Około piątej zaczyna robić się jaśniej. Od pół godziny i tak już nawet nie próbuję zasnąć, więc w końcu wstaję i zaczynam zwijać ten prymitywny obóz. Później jeszcze coś jem, piję i ruszam w dalszą drogę.
Z Rożnowa do Ostrowa
Po starcie jadę niecałą minutę. Przy drodze dostrzegam otwarty sklep, więc postanawiam wstąpić i dokupić trochę wody. Biorę dwie butelki, które później przelewam do bidonów, mieszając ze sproszkowanym izotonikiem. Wczoraj wypiłem około 5,5 litra, na dziś, już teraz mam przygotowane 3. Tego dnia trasa jest krótsza, więc może nawet wystarczyć.
Po uzupełnieniu zapasów ruszam na północ i kontynuuję przejazd przez Rożnów. Tam mijam jeszcze kilka przydrożnych pensjonatów, zastanawiając się, czy w którymś zechcieli by mnie ugościć.
Szlak w tej okolicy nie jest w ogóle oznaczony, więc od czasu do czasu muszę sięgać po nawigację, weryfikując obrany kierunek. Oczywiście, i tak udaje mi się ze dwa razy pogubić, przez co muszę trochę wracać i nadkładać drogi. Nie jest to jednak wielki problem – zapas czasu mam bardzo duży, a krajobrazy wręcz zachęcają do dokładniejszej eksploracji okolicy.
Za Rożnowem kieruję się na Witowice Dolne. W otoczeniu dominują skąpane w porannej mgle pola i lasy. Zabudowa jest rzadka, ruch praktycznie zerowy. Bardzo szybko zapominam o wszelkich trudach minionej nocy.
Kolejna na trasie jest miejscowość Tropie. By się jednak tam dostać muszę przejechać przez Dunajec po starej, metalowo-drewnianej kładce. Ciekawe przeżycie, choć te deseczki nie budzą u mnie zbyt dużego zaufania.
Za kładką zaliczam niewielki podjazd, a potem chwilę zjeżdżam w stronę promu, którym mam zamiar przedostać się przez Jezioro Czchowskie. Widzę go już przy drugim brzegu, ale tu obowiązują nieco inne zasady niż te, które znam choćby z przepraw przez Wisłę w okolicach Krakowa. Tam prom pływał gdy była taka potrzeba, tutaj kursuje w regularnych, 15-minutowych odstępach (od 5:00 do 21:00 z godzinną przerwą od 12:00 do 13:00). Opłaty nie są pobierane.
Czekam kilka, może kilkanaście minut, podczas których mam okazję coś przekąsić oraz pozbyć się zbędnych ubrań, bo dziś temperatura rośnie dość szybko. Koło południa ma być zresztą niezły upał, więc na wszelki wypadek smaruję się też kremem z filtrem. W końcu prom podpływa, a ja pakuję się na pokład wraz z jakimś jednym samochodem. Po paru minutach jestem już na drugim brzegu.
Skręcam w prawo i wjeżdżam na chwilę na drogę krajową numer 75. O poranku ruch jest niewielki, ale później będzie tu pewnie tłoczno. Na szczęście, nie jest to długi odcinek. Parę kilometrów i ponownie przekraczam Dunajec, tym razem po koronie zapory elektrowni wodnej Czchów. Tam przez jakiś czas poruszam się spokojnymi, bocznymi drogami, a następnie trafiam na świetną ścieżkę rowerową na wałach.
Wały ciągną się przez dobre kilkanaście kilometrów. Jedzie się nimi bardzo przyjemnie (no, może pomijając jedną przeprawę przez płytki strumień), głównie w otoczeniu licznych pól uprawnych. W pewnym momencie, na pobliskim wzgórzu po drugiej stronie rzeki dostrzegam też ruiny zamku w Melsztynie.
W pewnej chwili asfalt na wałach się urywa. Dalej jest nawierzchnia utwardzana, która pewnie niedługo zamieni się w pełnoprawny DDR. Nie wygląda to źle, więc daję się skusić i jadę dalej. Po kilkuset metrach, kończy się jednak i to. Reszta wału porośnięta jest trawą, w której wydeptano tylko wąską, nierówną ścieżkę. Chyba lepiej było zjechać tam wcześniej w stronę jakiejś lokalnej ulicy wraz z końcem asfaltu.
Przebijam się przez trawska i po kilku minutach jestem na drodze przebiegającej przez Wróblowice. Skręcam w lewo, po czym przez chwilę jadę po świetnym, niedawno wylanym asfalcie.
Później nawierzchnia wraca do wartości przeciętnej, a ja trafiam długi fragment poprowadzony po bocznych drogach w okolicach Janowic i Dąbrówki Szczepanowskiej. Trasa jest ładna, pełna lasów, pagórków i pól, więc jedzie się miło, choć z drugiej strony brakuje jakichś punktów charakterystycznych, które zapadłyby mocniej w pamięć. Aha, szlak nie jest tu oznaczony, więc znów od czasu do czasu odpalam GPS. Tym razem udaje mi się nie zgubić drogi.
Gdzieś w pobliżu Szczepanowic planowany przebieg trasy sugeruje mi zjazd w asfaltu na drogę gruntową. Nie wygląda to źle, więc rezygnuję z objazdu i przez parę minut wlekę się szeroką, lekko kamienistą ścieżką. Niedługo później znów trafiam na coś bardziej twardego i przyjaznego kołom mojej szosówki.
Na wysokości drogi 94 trzymanie się docelowego przebiegu trasy traci sens. Wjeżdżam na most, którym biegnie krajówka, przedostaję przez Dunajec i zaczynam długi objazd do drogach publicznych. Ruch jest umiarkowany, drogi dobre, ale okolica niezbyt ciekawa. Pomagając sobie mapą, mijam kolejno parę niewielkich miejscowości, aż w końcu docieram w okolicę autostrady A4. Tam trafiam na oznaczenia Velo Metropolis – innego z serii szlaków należący do sieci Velo Małopolska.
Odcinek Ostrów – Wietrzychowice
Pomarańczowe symbole Velo Metropolis prowadzą mnie przez Ostrów najpierw po bocznych drogach, a później jeszcze chwilę przy wojewódzkiej 973. Dopiero kawałek dalej docieram do wałów, gdzie z tym szlakiem się żegnam, a jednocześnie witam powracające tabliczki Velo Dunajec. Teraz będą mi już towarzyszyć aż do mety w Wietrzychowicach.
Po wałach ruszam na północ. Jest płasko i bezproblemowo. Przez wiele kilometrów można po prostu jechać przed siebie, oglądając pełne zieleni krajobrazy po obu stronach nasypu.
W przeciwieństwie do południowej części szlaku, tutaj rzadko trafiam na innych turystów. Niby jest weekend, piękna pogoda, ale nawet na tej, przygotowanej specjalnie dla rowerzystów trasie, nie widzę ich częściej niż raz na kilka minut.
Niekończące się wały przywodzą mi na myśl Wiślaną Trasą Rowerową. Tam też można spędzić na nich długie godziny. Tutaj aż tyle jechał nie będę, ale i tak wkrótce zaczynam odczuwać pewną monotonię.
Są jednak pewne urozmaicenia, na które mogą zwrócić uwagę bardziej ciekawscy turyści. Okolica pełna jest zabytków i pamiątek związanych z oboma Wojnami Światowymi. Jedna z pierwszych, które zauważam ma postać skromnego, choć ładnie utrzymanego cmentarza w miejscowości Glów.
Za Glowem na jakiś czas zjeżdżam z wałów, a Velo Dunajec kieruje mnie na lekko dziurawy, położony poniżej nich asfalt. Jadę nim chwilę, po czytam trafiam na kolejne miejsce pamięci. Tym razem jest to pomnik Bohaterów Września, przy którym znajduje się również krzyż oraz kilka ławek.
Za wspomnianym przed chwilą pomnikiem wjeżdżam na kolejne wały. I ponownie czeka mnie kilkanaście kilometrów prostej, bezstresowej jazdy, w głównie polnym krajobrazie. Ruch minimalny, widoki fajne, tylko coraz bardziej daje mi się we znaki dzisiejszy upał. Cienia nie ma tu prawie wcale.
Stopniowo zbliżam się do Wietrzychowic. Tam Velo Dunajec ma swój koniec i łączy z Wiślaną Trasą Rowerową, którą można kontynuować jazdę na wschód lub zachód. Jednak podobnie jak na początku trasy w Zakopanem, i tu brakuje mi jakiejś tabliczki informacyjnej. Szlak po prostu urywa się bez jakiejkolwiek informacji o dotarciu na jego kraniec.
Dojazd na pociąg do Tarnowa
Dla mnie to jednak nie koniec. Stąd niczym nie dostanę się do Krakowa (no chyba, że rowerem po Wiślanej Trasie rowerowej, ale na to nie mam już siły ani zapasów). Najbliższa stacja kolejowa znajduje się w Tarnowie, więc to on staje się moim następnym celem.
Skręcam w prawo i jadę kawałek w kierunku przeprawy na Dunajcu. Czekam chwilę aż podpłynie prom, pakuję się na pokład i cieszę darmową przejażdżką. Niedługo później zjeżdżam na drugi brzeg, po czym ruszam w stronę najbliższej głównej drogi.
Tam odbijam w prawo, obierając na kurs na położony kilka kilometrów dalej Otfinów. Droga jest ruchliwa, częściowo z remoncie i niestety, niezbyt ciekawa. Do tego, zaczyna mnie męczyć lejący się z nieba żar. Jadę teraz wyłącznie pod słońce, bez wiatru i jakiegokolwiek cienia.
Za Otfinowem wjeżdżam na drogę 973 i przez kilka kilometrów jadę nią w kierunku Żabna. Później na chwilę zbaczam z niej w okolicach Łęgu Tarnowskiego, jednak ostatecznie i tak wracam, by kawałek dalej przejechać pod autostradą A4 i kierować się w stronę Tarnowa.
Przy wjeździe do Tarnowa trafiam na pierwszą z tamtejszych „słynnych” ścieżek rowerowych. Większość została wytyczona po brukowanych chodnikach poprzez narysowanie kilku symboli i postawienie znaków nakazu. Jest oczywiście parę wyjątków, ale tu nie trafiam na nie zbyt często.
Przy dojeździe do dworca trochę pomagam sobie nawigacją, ale generalnie obywa się bez problemów. W końcu zauważam odpowiedni skręt i wjeżdżam na boczną drogę prowadzą pod budynek PKP. Tam zsiadam z roweru i kończę ten etap wycieczki.
Powrót Tarnów – Kraków
Kupuję bilet do Krakowa i udaję na odpowiedni peron. Chyba mam trochę szczęścia, bo do odjazdu zostało tylko jakieś 20 minut. Czekam chwilę na pociąg, później wstawiam rower do pierwszego wagonu i zajmuję miejsce gdzieś obok.
Droga mija szybko i bezproblemowo. Po około 1,5 godzinie jestem już w małopolskiej stolicy. Wysiadam na którymś z przystanków przed centrum, wracam na rower i pokonuję na nim 2 ostatnie, dzielące mnie od domu kilometry.
Velo Dunajec – podsumowanie wycieczki
Bez wątpienia, wycieczka szlakiem Velo Dunajec była świetną przygodą, którą zapamiętam na długo. Choć nie wszystko poszło zgodnie z planem, jestem w tego wypadu bardzo zadowolony i już teraz wiem, że kiedyś chętnie powtórzyłbym go po raz drugi.
Ta trasa, nawet w swej obecnej, niekompletnej formie jest niezwykle atrakcyjna dla wszystkich fanów rowerowych wycieczek. Zachwyca widokami, jest łatwo dostępna i posiada mnóstwo nieźle zaprojektowanej infrastruktury. Owszem, do ideału trochę brakuje, ale jestem pewny, że za 2-3 lata gotowy (lub niemal gotowy) szlak będzie ściągał jeszcze więcej turystów z Polski i zagranicy.
Jeśli miałbym ocenić atrakcyjność poszczególnych odcinków, to moim absolutnym faworytem jest fragment od Nowego Targu do Krościenka nad Dunajcem. Okolice Jeziora Czorsztyńskiego i Przełom Dunajca w Pieninach potrafią urzec i od dawna zwabiają tłumy nie tylko rowerowych turystów.
Mimo braku oznaczeń i konieczności korzystania z paru objazdów, bardzo podobały mi się też tereny przy jeziorach Rożnowskim i Czchowskim. Ciekawe były również odcinki prowadzące wałami w północnej części szlaku oraz sporo innych, krótkich fragmentów gdzieś na środkowych etapach.
Za najmniej atrakcyjne uważam natomiast okolice Zakopanego i Tarnowa. Te pierwsze, mimo ciekawego widoku na Tatry są bardzo ruchliwe i gęsto zabudowane, a drugie wymagają męczenia się na niezbyt ciekawych objazdach. Tu może jednak sytuacja trochę się zmieni wraz z oddawaniem do użytku kolejnych odcinków.
Mam też parę osobistych wniosków z tej wycieczki. Podczas tych dwóch dni pokonałem ponad 280 kilometrów. Trasa była co prawda dość łatwa, ale upał i brak możliwości odpowiedniego wypoczęcia komplikowały sprawę. A mimo to dałem radę i na mecie nie byłem nawet jakoś szczególnie zmęczony. Mógłbym bez większego problemu dobrze się wyspać, najeść i jechać dalej. To całkiem nieźle wróży w kontekście planowania jakichś jeszcze dłuższych wypadów.
Z drugiej strony, dowiedziałem się też, jak kiepski jestem w szukaniu noclegów. Powinienem zabrać się za to jeszcze przed wyjazdem, poszukać w sieci, podzwonić. Na miejscu też mogłem zajrzeć w nieco więcej miejsc. Może wtedy nie skończyłbym w parku pod szeleszczącą folią NRC. Jedną noc można tak „przespać”, ale na większej wyprawie byłoby to już raczej niedopuszczalne.
No, to chyba tyle. Velo Dunajec jeszcze raz szczerze polecam i na koniec zamieszczam dwie mapki z przebiegiem tras pokonanych podczas obu dni tej wycieczki.