Rowerem po Małopolsce – Dolina Mnikowska i Kryspinów

Wygląda na to, że mamy najładniejszy kwiecień od lat. Zdrowie znów dopisuje, w najbliższej przyszłości nie mam zaplanowanych żadnych startów, więc śmiało mogę więcej czasu spędzać na rowerze i odwiedzaniu co ciekawszych miejsc w podkrakowskich okolicach. Tym razem padło na Dolinę Mnikowską i Kryspinów.

Obie atrakcje znajdują się na tyle blisko Krakowa, że z mojego miejsca zamieszkania, a więc niedaleko centrum miasta, można zamknąć taką wycieczkę w niecałych 50 kilometrach. A to oznacza, że nie trzeba czekać na weekend, lecz da się to bez większych problemów zrobić w tygodniu, po pracy.

Dolina Mnikowska

Ta niewielka, choć urocza dolina leży niecałe 10 kilometrów od zachodniej granicy Krakowa. Mieści się na terenie Tenczyńskiego Parku Krajobrazowego, w Mnikowie (gmina Liszki). Oferuje widoki dość charakterystyczne dla okolicznych dolinek – strome wapienne skały, czasem przyjmujące formy skalnych iglic lub wrót. Przez dolinę przepływa rzeka Sanka, a także poprowadzony jest niebieski szlak turystyczny – w zasadzie całkowicie płaski, więc śmiało można go przejechać rowerem. Nawet szosą, o ile w ostatnich dniach nie padało i nie ma błota.

Aby dojechać na miejsce, muszę najpierw wydostać się z Krakowa. Wybieram trasę północnymi wałami Wisły, następnie jadę przez Piekary, Liszki, Cholerzyn i po godzinie z kawałkiem jestem w Mnikowie. Dolina ma oczywiście dwa końce i można wjechać do niej albo od strony kościoła w Mnikowie, albo jechać dalej na Baczyn i około dwa kilometry dalej zacząć przejazd na wysokości parkingu (darmowego, jeśli ktoś chciałby odwiedzić to miejsce dojeżdżając samochodem).

Mapa z zaznaczoną trasą przejazdu przez Dolinę Mnikowską
Parking, gdzie zaczyna się szlak przez Dolinę Mnikowską
Szlakowskazy i mapa okolicy

Na początku trzeba trochę uważać na sporo drobnych kamieni, którymi pokryta jest ta droga gruntowa. Mając pecha można przebić oponę. Szczęśliwie, nie ma tam tego wiele, a warunki dojazdy po chwili się poprawiają. Podobnie, jak nie trzeba wiele czasu, by zaczęły się atrakcyjne widoki.

Po obu stronach ścieżki stoją sporych rozmiarów wapienne skały. Co chwilę są również ławki, przy których można się zatrzymać i odpocząć czy posilić się. Jadąc dalej, niedługo później trafią się na prawdopodobnie najbardziej znaną atrakcję Doliny Mnikowskiej – wyryty w skale ołtarz z wielkim malowidłem Matki Boskiej.

Można do niego podejść bliżej – wystarczy zboczyć ze szlaku na wysokości drewnianego mostku nad potokiem i pokonać kilkadziesiąt schodów. Oczywiście zdecydowałem się na wspinaczkę – co prawda byłem już tam wcześniej, ale i tak myślę, że z bliska to miejsce robi większe wrażenie. No i można liczyć na fajny widok z góry na dolinę.

Na zdjęciu powyżej widać jedną z ciekawszych skalnych iglic znajdujących się na terenie doliny. Może nie jest tak duża i okazała, jak Maczuga Herkulesa w Ojcowskim Parku Narodowym, ale też może się podobać. Przy okazji, nietrudno zauważyć stacje lokalnej drogi krzyżowej, a patrząc na ilość ławek na dole można wnioskować, że msze i nabożeństwa odbywają się tu regularnie.

Ok, fajnie tu, ale pora ruszać dalej, bo jeszcze trochę zostało do objechania, a ja chciałbym wrócić do domu przed zachodem słońca. Biorę więc rower i schodzę na dół (oczywiście, że zabrałem go do góry, przecież nie zostawię bez opieki).

Dalej jest nieco mniej skał, lecz więcej zieleni. Ścieżka wchodzi w las i prowadzi wzdłuż potoku od czasu do czasu przecinając go po niewielkich drewnianych mostkach. Pomimo bardzo dobrej pogody, dolina w tygodniu jest niemal pusta. W czasie kiedy ją zwiedzałem, oprócz mnie była chyba tylko jedna para z dzieckiem i psem. Tym lepiej, ja nie lubię tłumów.

Mostek nad rzeką Sanką
A to już sama Sanka
Niekiedy ścieżka prowadzi dość blisko wody, więc lepiej zachować ostrożność
Końcówka drogi przez dolinę (albo początek, jeśli ktoś jedzie od drugiej strony).

Dolina kończy się na wysokości ostatniego z mostków, w pobliżu zabudowań mieszkalnych. Dalej jest kawałek całkiem niezłej jakości asfaltu wzdłuż znanej nam już rzeki, po czym na wysokości kościoła wyjeżdża się na główną drogę prowadzącą przez Mników.

Stamtąd ruszam ku mojemu drugiemu dzisiejszemu celowi – największemu zbiornikowi wodnemu w okolicy Krakowa, czyli zalewowi w Kryspinowie. Tym razem, dla odmiany, jadę z wiatrem, więc mogę nieco przyspieszyć i jadąc przez Cholerzyn, po kilkunastu minutach jestem na miejscu.

Zalew Kryspinów

Na początek sprostowanie. Choć wszyscy mówiąc na to „Zalew w Kryspinowie” albo „Kryspinów”, tak na prawdę teren znajduje się we wsiach Budzyń i Cholerzyn, a prawidłowa nazwa popularnego zbiornika to „Zalew na Piaskach”. Ale mniejsza z tym – jeśli komukolwiek w Krakowie powiem, że jadę do Kryspinowa, to i tak tak będzie widział, że mam zamiar pływać lub się opalać.

Popularne kąpielisko powstało w miejscu wyrobiska starej piaskowni, które kilkadziesiąt lat temu zalano wodą, a później oczyszczono i stworzono infrastrukturę sprzyjającą wypoczynkowi. Na miejscu obecnie znajdują się liczne plaże (piaszczyste i trawiaste), wypożyczalnie sprzętu wodnego, punkty gastronomiczne, a nawet tor wakeboardingowy. W pobliżu są także również do tenisa, park linowy i parę innych atrakcji.

Kryspinów to z resztą raj nie tylko dla miłośników sportów wodnych. Od paru lat, we wrześniu odbywają się zawody triathlonowe Iron Dragon, a rok temu zawitał nawet Runmageddon, w którym miałem przyjemność uczestniczyć – fajna zabawa, choć kąpieli w dole z lodowatą wodą prędko nie zapomnę.

Wstęp w sezonie jest płatny (bilet normalny kosztuje 12 zł, ulgowy 6 zł), jednak jeśli przyjedzie się rano lub wieczorem, można wejść za darmo. Poza sezonem również nikt opłat nie pobiera. Parkingów jest kilka, choć nie są duże i w pogodne, weekendowe dni miejsce na nich kończy się bardzo szybko.

Na teren zalewu wjeżdżam od strony parkingu położonego przy barze „Rejs” (od zachodu, mniej więcej z połowie długości zbiornika. Jest tam bramka w płocie, której jeszcze nie widziałem zamkniętej lub pilnowanej. Za nią jest mała plaża oraz kilka ścieżek, którymi można obejść zalew w jedną lub drugą stronę.

Za wejściem zsiadam z roweru i robię chwilę przerwy. Szczerze mówiąc, dość często robię przerwę akurat w tym miejscu wracając z wycieczek po zachodniej stronie miasta. Jest ładnie, spokojnie, można bez problemu coś zjeść, wypić i posiedzieć nad wodą.

Żółta wieża z napisem Iron Dragon Triathlon. Będę miał okazję popływać wokół niej na wrześniowych zawodach.
Duża piaszczysta plaża na przeciwnym brzegu zalewu
Przystań z wypożyczalnią jachtów i rowerów wodnych

Z ciekawości podchodzę do wody i dotykam tafli. Nawet nie jest taka zimna. Ostatnie dni faktycznie były bardzo ciepłe, więc pewnie zdążyła się nagrzać. Myślę, że jakbym ubrał piankę, to śmiało mógłbym wchodzić i pływać bez poczucia dyskomfortu.

Zdjęcie z rowerem musi być ;)

Po chwili zabieram się stamtąd, prowadzę rower do wyjścia (po piasku szosą raczej nie pojadę) i ruszam dalej drogą w stronę Krakowa. Nie jadę jednak długo, gdyż po kilkuset metrach wjeżdżam z powrotem na teren zalewu przez główną bramę. To tamtędy można się dostać do największych atrakcji tego terenu.

Droga w środku jest asfaltowa, ale marnej jakości. Pełno w niej dziur i wystających korzeni, więc trzeba jechać ostrożnie. Nie da się z resztą za wiele pojeździć, bo ma ona niecałe pół kilometra długości i prowadzi do paru plaż oraz punktów gastronomicznych. Chcąc dostać się gdzieś dalej, trzeba by przeskoczyć na piaszczyste polne ścieżki, na które niestety mój rower nie nadaje się najlepiej.

Inna duża plaża, w pobliżu niej tor wakeboardingowy i trochę innej infrastruktury sportowej.
Mała wyspa po południowej stronie zbiornika, na którą można przejść drewnianym pomostem.

Po zobaczeniu paru ciekawszych miejsc na terenie zalewu, robię jeszcze ostatnią przerwę na wrzucenie w siebie resztek jedzenia, które zostało mi w plecaku. Zauważam, że mimo później pory w zasięgu wzroku jest jeszcze trochę ludzi. Większość spaceruje, część siedzi na plażach, reszta po prostu stoi i rozmawia z innymi osobami.

Kończę jeść i znów wyjeżdżam na główną drogę. Przez Kryspinów kieruję się w stronę Krakowa. Przejeżdżam pod autostradą, mijam Las Wolski, a następnie wskakuję na wał wzdłuż Wisły, którymi dojeżdżam niemal pod sam blok. I na tym koniec wycieczki.

Poniżej jeszcze mapa z trasą przebytą tego dnia. Razem wyszło nieco ponad 43 kilometry, czyli faktycznie w sam raz na popołudniową przejażdżkę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *