Hochalmspitze – wejście od Giessener Hütte przez Lassacher Winkelscharte (opis szlaku, trudności, zdjęcia)
Relacja z wejścia na najwyższy oraz jeden z najpopularniejszych szczytów Ankogelgruppe w austriackich Wysokich Taurach. Mierzący 3360 metrów Hochalmspitze zdobywam drogą od schroniska Giessener Hütte oraz przełęcz Lassacher Winkelscharte, przy okazji pokonując ciekawą, prowadzącą po grani via ferratę.
Relacja z tej wycieczki dostępna jest również w wersji filmowej. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj.
To już siódmy dzień mojego alpejskiego urlopu. Do tej pory szło naprawdę nieźle. Udało się zdobyć 4 trzytysięczniki, w tym najwyższy w Austrii Grossglockner. Wciąż jednak marzyłem o jeszcze jednej górze, będącej wręcz symbolem okolicy, w której obecnie przebywamy. Na szczęście, pogoda na ten dzień zapowiadała się całkiem nieźle, więc postanowiliśmy podjechać i spróbować swoich sił na najważniejszym ze szczytów Ankogelgruppe.
Hochalmspitze – podstawowe informacje
Hochalmspitze wznosi się na wysokość 3360 metrów. Znajduje się w austriackich Wysokich Taurach, w podgrupie Ankogelgruppe, gdzie jest najwyższym ze szczytów. Mamy tu więc dość ciekawą sytuację, gdzie nazwa regionu nie pochodzi od najwyższej góry, tylko trzeciego pod tym względem szczytu Ankogel.
Hochalmspitze jest celem popularnym, regularnie odwiedzanym. Nie jest to jednak łatwa góra. Nawet najprostsza z dróg wymaga pewnego obycia z terenem wysokogórskim, via ferratami, a niektóre warianty również z lodowcami. Ze względu na wysokość i długie podejścia, konieczna będzie również niezła kondycja.
W tym artykule opiszę drogę prowadzącą na Hochalmspitze południowo-zachodnią granią, od przełęczy Lassacher Winkelscharte. Wejście na tą ostatnią odbędzie się natomiast od schroniska Giessener Hütte, pod które dostajemy się od jeziora Gosskar. Moim zdaniem, jest to najłatwiejsza z dróg prowadzących na szczyt. Jej trudności wynoszą 0+ w skali tatrzańskiej (I w skali UIAA), jednak pod koniec będzie też via ferrata z wyceną dochodzącą do C.
W sezonie letnim, przy dobrych warunkach możliwe jest przejście tej trasy bez korzystanie ze sprzętu zimowego. Nie ma tam również przejścia przez lodowiec, więc poza wyposażeniem typu kask, uprząż i lonża, dodatkowy sprzęt nie powinien być potrzebny. Oczywiście, po występujących nawet w środku lata opadach śniegu może zrobić się znacznie trudniej. Zawsze warto natomiast pamiętać o odpowiednim ubezpieczeniu, pozwalającym opłacić ewentualną akcję ratunkową.
Wejście na Hochalmspitze – relacja z wycieczki
Dojazd na parking pod jeziorem Gosskar
Wstajemy w środku nocy, jemy śniadanie, pakujemy plecaki i ruszamy w trasę. Opuszczamy miejscowość Obervellach, gdzie znajduje się nasza kwatera, a następnie udajemy się na wschód. Niedługo później wjeżdżamy do doliny Maltatal i chwilę jedziemy nią na północ.
W miejscowości Brandstatt (tam, gdzie niedawno przechodziliśmy ferratę Fallbach Klettersteig) skręcamy na zachód i zaczynamy dość długi, kilkunastokilometrowy podjazd po górskiej drodze. Miejscami jest wąsko i stromo, lecz na szczęście, o tej porze nie trzeba się z nikim wymijać. Swoją drogą, uważam, że jest to niesamowicie ładna droga, którą chętnie pokonałbym kiedyś na rowerze.
Pod koniec szosy, po prawej stronie znajduje się ogrodzony parking. Brama jest zamknięta, jednak teraz już wiemy, że wcale nie oznacza to zakazu wjazdu. Chodzi raczej o ochronę przed zwierzętami, których w Alpach naprawdę sporo. Otwieramy więc co trzeba, parkujemy samochód i zamykamy z powrotem.
Szlak do schroniska Giessener Hütte
Niedaleko parkingu trafiamy na drogowskaz informujący, że na szczyt powinno się iść około 6 godzin. Do podejścia mamy około 1700 metrów, więc ta wartość wydaje się w sam raz. Ot, coś jak wejście na Rysy od polskiej strony.
Idziemy przez chwilę asfaltem, który doprowadza nas w okolice zapory. Tam przez chwilę nabieramy wysokości, jednak okazuje się, że szlak nie prowadzi aż na koronę z widokiem na jezioro. Postanawiamy więc dołożyć nieco dystansu i zajrzeć tam z własnej inicjatywy. Mimo widzących nisko chmur, uważam, że i tak było warto.
Opuszczając koronę zapory udajemy się na dość oczywisty, leśny skrót, który kawałek dalej łączy się ze szlakiem 533. To nim będziemy podchodzić aż do schroniska Giessener Hütte, co powinno zająć około 2 godziny.
Początek trasy jest wręcz banalny. Idziemy szeroką, szutrową drogą z terenie gęsto spowitym chmurami. Miejsce wydaje mi się kompletnie odludne. Parking był pusty, na szlaku nikogo, nawet zasięgu w telefonie brakuje. Łącząc to wszystko z koniecznością podjechania tu długą górską drogą, nie zdziwiłbym się, gdybyśmy byli jedynymi ludźmi w promieniu wielu kilometrów. I nie ukrywam, całkiem mi się to podoba.
Z czasem na drodze pojawiają się skróty. Szlak skręca na trawiaste zbocza i wspina się nimi z pominięciem szerokich zakosów szutrówki. Wygląda kusząco, jednak dziś postanawiam trzymać się drogi. Trawki są mokre, a moje buty nie należą do w 100% wodoszczelnych, więc wolę nie ryzykować przemoczenia. Lepiej pójść te 5-10 minut dłużej.
Drogi trzymam się więc niemal do samego końca podejścia. Niestety, na tym odcinku nie mam zbyt wielu widoków. Chmury nadal wiszą dość nisko, choć jasne niebo daje nadzieję na jakieś przetarcia. Naprawdę chciałbym, żeby pogoda była dziś lepsza niż podczas wczorajszego wejścia na Ankogel.
Pod koniec tego etapu, gdy trawek jest już mniej, a linia lasu została daleko w tyle, postanawiam iść już zgodnie ze szlakiem. Wchodzę więc na zbocze i wśród rosnących sporadycznie kosówek pokonuję resztę drogi pod schronisko.
Pod budynkiem zrobimy chwilę przerwy. Później, zgodnie z wcześniejszymi uzgodnieniami, postanawiamy się rozdzielić. W grupie istnieją bowiem różne pomysły na spędzenie tego dnia, więc dalsze trzymanie się razem nie ma większego sensu. Resztę podejścia na szczyt będę wykonywał samodzielnie.
Hochalmspitrze – próba wejścia przez Steinerne Mandln
Oddalam się od Giessener Hütte oglądając stojące nieopodal drogowskazy, a także zaglądając pod pobliski winterroom, czyli miejsce, które podczas zimowego zamknięcia schronisk może dać schronienie potrzebującym turystom lub skiturowcom.
W tym miejscu skręcam na szlak 536 i kontynuuję podejście po częściowo kamienistej ścieżce. Ta, po kilkunastu minutach doprowadza mnie to kolejnego skrzyżowania, gdzie zgodnie z pierwotnym planem, chcę się dalej trzymać numeru 536.
Odnalezienie dalszego szlaku nie jest jednak proste. O ile symbole od idącego w innym kierunku numeru 519 dostrzegam bez problemu, to z 536 mam problem. Z opisu pamiętam jednak, że jakiś szlak ma być, choć nienajlepszej jakości.
Po kilku minutach udaje mi się znaleźć trop. Są w okolicy stare, czerwone kropki prowadzące w odpowiednim kierunku. Jest też tabliczka z napisem „Klettersteig” kawałek dalej. Co prawda, tam nie ma kropek, ale kierunek też by się zgadzał. Niestety, przez te niskie chmury nie za bardzo wiedzę, co czeka mnie dalej.
Postanawiam iść za kropkami. Początkowo jest nieźle – oprócz pomalowanych kamieni, jest nawet jakaś stara, choć zanikająca ścieżka. Ale czy to na pewno dobry wariant? Przecież Hochalmspitze jest jednym z najbardziej popularnych szczytów w okolicy, a trasa przez Steinerne Mandln wydaje się najkrótsza.
Z czasem kropki odszukiwać coraz ciężej. Muszę się zatrzymywać, rozglądać, czasem wracać. Ścieżka pod nogami też coraz mniej wyraźna. W końcu trafiam na piarżysko, gdzie znika na dobre. Kolejnych oznaczeń szukam przez parę minut, w ciągu których widoczność jeszcze się pogarsza.
Co ja robię? Jeszcze chwila i zgubię się tu na dobre. Nie mogę tego kontynuować, bo zaraz przekroczę własne granice bezsensownego ryzyka. Postanawiam zawrócić. No trudno, tym razem się nie udało. Wrócę pod schronisko, tam może doczekam się poprawy pogody i wejdę na jakiś niższy szczyt. Nie zawsze musi się udać.
Odwracam się i ruszam w dół zbocza. Teraz idę dużo szybciej. Do opisanego wcześniej rozdroża docieram w mniej więcej 10 minut, co uświadamia mi, jak wolno i niepewnie poruszałem się do góry.
Hochalmspitrze – wejście przez przełęcz Lassacher Winkelscharte
Ej! Przecież jest jeszcze druga trasa – ta myśl rodzi się, gdy ponownie oglądam drogowskaz. Fakt, ona jest dłuższa i trochę naokoło, ale mam jeszcze sporo dnia, by móc spróbować ponownie. Niech no tylko spojrzę na mapę…
Nie waham się dłużej niż kilka sekund. Pójdę szlakiem 519 na przełęcz Lassacher Winkelscharte, a potem trasą 535 dostanę się na południowo-zachodnią grań. Oby tylko ta opcja była lepiej oznaczona niż to wredne 536. Choć na dobrą sprawę, być może to ja się pogubiłem, a prawdziwa trasa biegła gdzieś obok, oznaczona czymś lepszym niż stare, czerwone kropeczki. W tej mgle naprawdę ciężko zobaczyć coś więcej.
Ruszam na zachód, przecinając łagodnie opadające zbocze. Ku mojemu lekkiemu zdziwieniu, ten wariant oznaczony jest bezbłędnie. Nawet idąc w chmurach nie mam problemu z dostrzeżeniem kilku następnych symboli. Wyraźna ścieżka pod nogami też sugeruje regularne użytkowanie tego szlaku.
Co parę minut przecinam jakiś niewielki strumień. Przejścia nie są trudne, a przy okazji stanowią niezłe punkty orientacyjne, mogące przydać się w drodze powrotnej. Po zliczeniu bodajże pięciu teren staje się bardziej kamienisty, a nachylenie terenu rośnie. To ostatnie nawet mnie cieszy, bo przecież i tak muszę jeszcze nabrać sporo wysokości.
Nagle zaczyna robić się jaśniej. Patrząc do góry, dobrze wiem, gdzie jest słońce. Domyślam się też, że warstwa chmur nie może być tu zbyt gruba. Podchodzę jeszcze kawałek i faktycznie, wychodzę ponad obłoki. W ciągu minuty z totalnej mgły robi się bezchmurne niebo! Jakie to wszystko jest teraz piękne! Strasznie cieszę się, że jednak będę miał dziś widoki ze szczytu.
Z tego miejsca dobrze widzę już nie tylko przełęcz, na którą zmierzam, ale nawet krzyż na wierzchołku Hochalmspitze. Stąd nie wydaje się być nawet aż tak daleko, jednak później przekonam się, iż czeka mnie jeszcze niezły kawał drogi.
Podejście wkrótce staje się nieco bardziej strome, choć trudności techniczne nie rosną. Robi się tylko nieco krucho, choć dla kogoś regularnie chodzącego po Tatrach Wysokich, nie będzie to nic szczególnego.
Niedługo później trafiam na kolejny drogowskaz, gdzie idę prosto, mijając odbicie na Schneewinkelspitze, czyli inny pobliski trzytysięcznik. Ja sam kontynuuję po prostu podejście w stronę leżącej kawałek dalej przełęczy.
Kawałek dalej muszę trochę pochodzić po gładkich płytach. Za nimi trafiam z kolei w dość kruchy teren, gdzie w niektórych miejscach mam pod nogami resztki śniegu (a może to pozostałości lodowca?). Trudności cały czas oscylują w granicach 0/0+, a do korzystania z pomocy rąk raczej nie mam zbyt wielu okazji.
Wkrótce wychodzę na przełęcz, gdzie czeka na mnie kolejny zestaw drogowskazów. Jedne kierują w lewo, inne w prawo. Faktem jest, iż znajduję się teraz na tak zwanej Detmolter Grat, czyli długiej grani ciągnącej się między Hochalmspitze a Säuleckiem. To dość popularna droga, wymagająca odrobiny umiejętności wspinaczkowych i poruszania się po via ferratach. Dziś przejdę tylko jej kawałek.
Skręcam w prawo i przez moment idę ścieżką pod skałami. Później zaczynam podejście nieco kruchym terenem w pewnej odległości od grani. Na oznaczenie szlaku zdecydowanie nie da się tu narzekać. Symbole są gęste i precyzyjne.
Na tym odcinku ścieżka kilka razy zakręca, choć jej ogólny kierunek jest północno-zachodni. Przez pewien czas podejście jest dość monotonne, jednak gdy zyskuję widok na lodowiec Trippkees, sytuacja kompletnie się zmienia. Stąd widzę też resztę grani prowadzącej na wierzchołek. Nietrudno zauważyć, że pod koniec trudności będą o wiele większe. Teraz już wiem, skąd na wcześniejszym drogowskazie były aż 2 godziny do szczytu.
Stoję przez chwilę nad lodowcem, zachwycając się kilkoma z jego przerażających szczelin. Jestem już w Alpach parę dni, trochę tych lodowców widziałem, ale muszę przyznać, że wciąż nie przestają mnie fascynować.
W tamtym miejscu skręcam w lewo i jeszcze przez jakiś czas podchodzę ku grani. Gdy tam docieram, odbijam w prawo i dostrzegam sporo terenu, który wygląda na bardziej wymagający niż wszystko, z czym przyszło mi się już dzisiaj mierzyć. Grań się zwęża, a przede mną wyrasta stroma turniczka.
Na dalszym odcinku nieco schodzę i w nieznacznie eksponowanym terenem podchodzę do wspomnianej turni. Z bliższa nie wygląda już tak groźnie. Co więcej, wcale nie trzeba się na nią wdrapywać, gdyż dalszy szlak prowadzi kruchą ścieżką po jej prawej stronie.
Wkrótce docieram do miejsca, gdzie zaczyna się via ferrata. Robię krótki postój na ubranie sprzętu, a potem odbijam na skały po lewej, zaczynając pokonywać kolejne odcinki ubezpieczonej trasy. Najpierw trochę podchodzę, później przez dłuższy czas trawersuję grań. Wycena waha się tutaj między B a C.
Na tym fragmencie przekonuję się, że jednak nie byłem na tym szlaku sam. Przede mną jest inny zespół, który udaje mi się dość szybko dogonić. Na szczęście, w pewnym momencie zatrzymują się, witają i bez żadnego problemu pozwalają wyprzedzić.
Korzystam z okazji i idąc dalej, sprawnie docieram na przełączkę, gdzie na momencie znikają sztuczne zabezpieczenia. Muszę tu wejść w kruchy teren i obniżyć się nim o parę metrów. Tam zaczyna się kolejny kawałek metalowej linki.
Ten niezbyt trudny odcinek via ferraty znów prowadzi nieco poniżej grani, jednak w końcu i tak dociera na jej ostrze. Tam trudności na chwilę rosną, choć nie ciągną się zbyt długo. Już parę minut później ponownie idę trawersem, czując, że powoli zbliżam się do wierzchołka.
Po koniec ferrata odbija mocno do góry i wyprowadza mnie tuż pod szczytem. Ostatnia linka kończy się dosłownie tuż przy metalowym, kilkumetrowym krzyżu postawionym w najwyższym miejscu góry. No więc udało się! Mimo drobnych problemów i zmiany pierwotnie planowanej trasy, jednak dałem radę wdrapać się na najwyższy szczyt Ankogelgruppe.
Mimo zimnego wiatru, czuję się tu fantastycznie. Mijaną wcześniej grupę wyprzedziłem na tyle, że jeszcze długo będę mieć ten szczyt tylko dla siebie. Mogę więc w spokoju oglądać widoki rozciągające się stąd na wszystkie strony świata. Fakt, sporo okolicznych szczytów znajduje się teraz pod chmurami, ale te, które wystają, robią spektakularne wrażenie. Cieszę się, że dziś jednak pogoda okazała się łaskawa.
Hochalmspitrze – zejście do Giessener Hütte
Po spędzeniu tu dłuższej chwili, zaczynam zejście. Przyznam, że kusi mnie sprawdzenie tej trasy, na której poprzednio pobłądziłem – od góry powinno być przecież łatwiej. Rozsądek bierze jednak górę i postanawiam wracać znanym wariantem.
Opuszczam wierzchołek i zaczynam schodzić po via ferracie. Teraz już nie zawsze chce mi się wpinać. Robię to tylko na trudniejszych odcinkach, resztę pokonuję po prostu trzymając się skał lub stalowej linki. Idzie szybciej, choć taki sposób polecam tylko osobom świetnie radzącym sobie w terenie o trudnościach dochodzących do I.
Gdy ferrata się kończy, ponownie się zatrzymuję i ściągam zbędny już sprzęt. Potem ruszam dalej, kruchym terenem docierając do niewielkiego spiętrzenia grani. Tam czeka mnie odrobina łatwej wspinaczki z użyciem rąk, a później już tylko schodzenie kamiennym chodnikiem w stronę przełęczy Lassacher Winkelscharte.
Na przełęczy odbijam w lewo i zaczynam zejście po już niezbyt wymagającym terenie. Niestety, jak można się domyślić patrząc na powyższe zdjęcie, w końcu wchodzę w chmury. Widoczność spada do kilkudziesięciu metrów, jednak znajomość trasy i dobre jej oznaczenie sprawiają, że nie czuję tu żadnego stresu. Po prostu schodzę, najpierw w terenie pełnym mniejszych i większych kamieni, później po częściowo trawiastej ścieżce.
W końcu widoczność ponownie się poprawia. Tym razem jestem jednak nie ponad chmurami, a pod ich – jak się okazuje – cienką warstwą. Mam więc dobry widok na znajdujące się kawałek dalej schronisko oraz prowadzący do niego szlak.
Trawers trawiastego zbocza idzie sprawnie. Pokonuję go dość szybkim tempem, po drodze zatrzymując się przy jednym ze strumieni w celu uzupełnia wody. Potem kontynuuję zejście, w niedługim czasie docierając w okolice schroniska.
Powrót na parking
Niestety, nie mogę od razu kontynuować zejścia, musząc jeszcze poczekać na jedną osobę wracającą z innego szczytu. Siadam więc na jednym z kamieni i chwilę delektuję się spokojem okolicy. Po kilkunastu minutach jesteśmy już jednak razem, od razu obierając kierunek na jezioro Gosskar.
Ten fragment zajmuje nam godzinę z kawałkiem. Tym razem korzystamy już chyba ze wszystkich możliwych skrótów, więc sporo schodzimy leśnymi ścieżkami, tylko od czasu do czasu maszerując po szutrowej drodze.
Po dojściu w okolicę jeziora, schodzimy poniżej korony zapory i trafiamy na asfalt. Nim przez chwilę idziemy w stronę parkingu, gdzie otwieramy bramkę, wsiadamy do mojego auta i ruszamy w kierunku kwatery w Obervellach.
Wejście na Hochalmspitze – podsumowanie
Myślę, że było to dla mnie podwójcie cenne wejście. Po pierwsze, zdobyłem swój piąty trzytysięcznik i to taki, o którym myślałem już na długo przed wyruszeniem na tę wycieczkę. Bezsprzecznie będzie to jedna z gór, którą będę najmilej wspominał pośród tegorocznych zdobyczy. Ciekawa i dość długa droga, piękne widoki, kilka fajnych trudności, a do tego wierzchołek na wyłączność. Oby więcej takich przejść!
Druga rzecz to umiejętność odwrotu. Choć ostatecznie i tak wszedłem na szczyt, to w pewnym momencie, podczas błądzenia w mgle, potrafiłem powiedzieć dość. W tamtej chwili odpuściłem tę górę, godząc się z powrotem bez sukcesu. Dopiero później dotarło do mnie, że mogę mieć kolejną szansę opartą o wejście innym szlakiem. Cieszy mnie jednak, że umiałem pohamować ambicję i iść za głosem rozsądku.
Wejście na Hochalmspitze oczywiście polecam również innych fanom alpejskich wycieczek. Nie jest to jednak góra łatwa i niekoniecznie nadaje się na pierwszy trzytysięcznik, jednak dla kogoś z większym doświadczeniem może być naprawdę fajnym celem, oferującym mnóstwo zróżnicowanej zabawy. Ja sam chciałbym tam kiedyś wrócić, próbując wejścia innymi drogami oraz przejścia słynnej grani Detmolter Grat. Kiedyś pewnie się uda.