Czerwone Wierchy zimą
Zimowe przejście Czerwonych Wierchów było jednym z moich głównych tatrzańskich planów na ten sezon. Choć latem trasa nie należy do trudnych, teraz parę razy mnie zaskoczyła. I to w zupełnie innych miejscach niż mógłbym się spodziewać. Zapraszam na relację z tej ekscytującej wycieczki!
Nie minął nawet tydzień od wejścia na Kościelec, a już pojawiła się kolejna okazja do wypadu w Tatry. W środę, więc znów proszę o urlop z jednodniowym wyprzedzeniem. Na szczęście, mam w pracy taką sytuację, że przeważnie te urlopy dostaję, więc i tym razem jest akceptacja bez żadnych dodatkowych pytań „po co” i „dlaczego znowu”. I tak wszyscy wiedzą, że na Tatry.
Pogoda ma sprzyjać. Niemal cały dzień bez chmur, ciepło, z umiarkowanym wiatrem. Od paru dni nie było większych opadów, więc i szlaki powinny być przetarte. Do tego lawinowa „jedynka” – zimą lepiej nie będzie. Mogę śmiało ruszać na moją wymarzoną trasę.
Czerwone Wierchy zimą – trudności i inne rzeczy, które warto wiedzieć
W skład Czerwonych Wierchów wchodzą 4 szczyty: Kopa Kondracka, Małołączniak, Krzesanica i Ciemniak. Każdy z wierzchołków mierzy ponad 2000 metrów, jednak żaden z nich nie jest szczególnie trudny – są dość rozległe, łagodnie zaokrąglone i pozbawione trudności technicznych.
Wierchy obfitują w rozmaite szlaki dojściowe. Chcąc jednak przejść je w całości, dostępne są następujące warianty:
- od Doliny Kościeliskiej (szlaki czerwony lub zielony – ten drugi zamknięty zimą),
- od Kuźnic przez Kondracką Przełęcz,
- od Kuźnic przez Przełęcz pod Kopą Kondracką,
- od Kuźnic przez Kasprowy Wierch.
Ten ostatni jest najdłuższy i najtrudniejszy, jednak wciąż daleki od wielu innych tatrzańskich tras. Podsumowując, Czerwone Wierchy to bardzo atrakcyjna widokowo, nietrudna trasa, dostępna nawet dla niezbyt zaawansowanych turystów. Latem. Przy dobrych warunkach. Bo zima zmienia tu sporo.
- lawiny: na całej trasie znajduje się sporo zagrożonych miejsc. Ze względu na lawiny, zimą nie poleca się wędrówki niebieskim szlakiem od Przysłopu Miętusiego oraz zielonym od Hali Kondratowej. Niebezpiecznie jest również w paru miejscach na odcinku Kasprowy Wierch – Przełęcz pod Kopą Kondracką. Odradzam więc wybieranie się na Czerwone Wierzchy przy wysokim poziomie zagrożenia lawinowego. Osobiście, szedłbym tam tylko przy „jedynce” lub „niskiej dwójce”.
- odsłonięty teren: szlak przez większość czasu prowadzi w terenie, gdzie nie ma się gdzie schować przed wiatrem. W zimie może on szybko prowadzić do wychłodzenia, a ze względu na specyfikę szlaku, do miejsca, gdzie można zejść do doliny, może być nawet kilka godzin marszu.
- możliwe problemy z orientacją: przy dobrej pogodzie cała trasa jest dobrze widoczna. Wejście na szczyt, zejście, wejście na kolejny i tak do końca. Gdy jednak nadejdą gęste chmury, rozległe szczyty mogą utrudnić orientację. Gdy w zimie dodamy do tego zasypane śniegiem ścieżki i oznaczenia szlaku, a także szybko zawiewane ślady, problem może zrobić się poważny. W przeszłości, z powodu zabłądzeń, na Wierchach zdarzyło się już wiele wypadków. Trasę polecam więc tylko na bardzo pewne warunki pogodowe.
- niebezpieczne trawersy na odcinku Goryczkowa Czuba – Przełęcz pod Kopą Kondracką: to co latem jest niemal metrowej szerokości, kamiennym chodnikiem nad urwiskiem, zimą zostaje zasypane i staje się jednolitą ścianą śniegu, która ku temu urwisku opada pod sporym kątem. Wymagana jest więc psychiczna odporność na takie trudności oraz umiejętność posługiwanie się czekanem do asekuracji przy ich pokonywaniu.
Moim zdaniem, Czerwone Wierchy zimą to trasa dla kogoś, kto już trochę o tej porze roku w Tatrach zrobił. Należy być gotowym na długą i wymagającą wędrówkę (idąc przez Kasprowy Wierch, na całej trasie jest niemal 1700 metrów przewyższeń) oraz posiadać doświadczenie w korzystaniu ze sprzętu do zimowej turystyki (raki, czekan). Zalecam również celowanie w możliwie najlepsze warunki pogodowe oraz jak najniższy stopień zagrożenia lawinowego.
Czerwone Wierchy – relacja z zimowego przejścia
Poniższy opis dotyczy przejścia całych Czerwonych Wierchów w tej najbardziej ambitnej wersji, czyli wraz z odcinkiem Kasprowy – Kopa Kondracka. Mam nadzieję, że tekst będzie przydatny dla osób planujących przebycie tej trasy zimą. Muszę jednak zaznaczyć, że każdy dzień jest inny, a tu warunki mają o wiele większe znaczenie niż na większości tras, które pokonywałem o ten pory.
Dojazd z Krakowa do Kuźnic
Budzik znów dzwoni o 3:45, a ja znów nie mam z tym żadnego problemu. Wypracowałem sobie rutynę, która pozwala sprawnie zebrać się w około 20 minut. Niemal wszystko jest przygotowane dzień wcześniej, zostaje tylko toaleta, pakowanie plecaka i można ruszać na dworzec.
Autobus już czeka. Płacę 17 zł za bilet (większość przewoźników obecnie bierze 20) i zajmuję miejsce. Startujemy o 4:55. Niemal pusty pojazd niemal pustymi drogami dociera do Zakopanego parę minut przed 7-mą. Na dworcu przechodzę (a właściwie przebiegam) na inne stanowisko i ledwo zdążając, wsiadam do busa kierującego się na Kuźnice. Koszt: 3 zł, czas jazdy: 10 minut. O 7:10 zaczynam wędrówkę.
Z Kuźnic na Kasprowy Wierch
Z parkingu przechodzę jakieś 100 metrów w stronę strumienia i jeszcze przed nim skręcam w prawo przy szlakowskazie. Na Kasprowy prowadzi kolor zielony, a teoretyczny czas wejścia wynosi 3 godziny.
Najpierw idę razem z niebieskim szlakiem na Giewont, ale już po chwili trasy rozdzielają się. Mijam budkę, gdzie sprzedają bilety do TPN, ale o tej porze nikogo w niej jeszcze nie ma. Za wstęp nie płacę więc ani złotówki i ruszam dalej wzdłuż potoku Bystra.
Pierwsze kilometry są dość płaskie i niewymagające. W większości przez las, po dobre zdrożonym, lecz na szczęście nieśliskim śniegu. Łatwo zauważyć ślady działalności halnego z minionego weekendu. Na szlaku zalega mnóstwo gałązek, gałęzi, a nawet całych powalonych drzew.
Bez przeszkód docieram do Myślenickich Turni, gdzie znajduje się stacja przesiadkowa kolejki linowej. O tej porze jeszcze nie jeździ, więc jestem tu sam, w ciszy, spokoju i… mgle. Tego ostatniego zupełnie się nie spodziewałem. Prognozy zgodnie zapowiadały cały bezchmurny dzień, a ja właściwie od wjazdu na Podhale jestem pod gęstą warstwą chmur. Nie tracę jednak nadziei, bo na podczas poprzednich wyjazdów było podobnie – w pewnym momencie po prostu wychodziłem ponad tę ponurą scenerię.
Wyżej znów trochę chodzenia przez las, choć tym razem ścieżki są węższe, a ich nachylenie bardziej strome. Śnieg nadal dobrze trzyma, a wyraźny ślad bezbłędnie wiedzie mnie coraz wyżej. Szybko spełniają się nadzieje co do chmur. Faktycznie, ta gęsta, szara pokrywa sięga tylko określonej wysokości (jakieś 1400 – 1500 metrów). Wyżej nie ma już nawet pojedynczych obłoczków.
Nad linią lasu zaczynają się pojedyncze trudności. W okolicy Suchej Czuby do pokonania są dwa umiarkowanie strome trawersy, gdzie ewentualny upadek może skończyć się groźnym upadkiem. Pierwszy z nich, poniżej wspomnianego wzniesienia, pokonuję bez użycia sprzętu, przed drugim zakładam już raki i sięgam po czekan.
Przy czym, to drugie być może wcale nie było obowiązkowe – chwilę wcześniej ślady rozdzielały się i jeden z nich omijał trawers inną trasą. Postanowiłem jednak trzymać się znanej mi wersji (i tej gdzie jednak tych śladów było więcej).
Dalej czeka mnie zmiana klimatu. Wychodzę na bardziej otwarty teren, gdzie odczuwam pierwsze porywy zimnego wiatru. Szlak wiedzie teraz blisko wyciągu narciarskiego w Dolinie Goryczkowej. Pokrywa śnieżna nie jest tu gruba, dość często zahaczam rakami o wystające kamienie. Gdy jednak stąpam po śniegu, często jest to sypka, nawiana warstwa ze zmrożoną, pękającą pod naciskiem buta skorupą.
W takich warunkach droga na szczyt okazała się bardziej męcząca, niż oczekiwałem. Z przyjemnością patrzyłem więc, jak z każdym metrem zbliżam się do budynku obserwatorium meteorologicznego, postawionego na szczycie góry ponad 80 lat temu. Gdy w końcu, po 2 godzinach i 15 minutach wchodzenia osiągnąłem wierzchołek, postanowiłem zrobić sobie co najmniej kilkanaście minut przerwy.
Kasprowy Wierch – Kopa Kondracka
Zaskoczył mnie wiatr. Według prognoz miało być może 15 – 20 km/h, a jest co najmniej 2 razy tyle. Podczas postoju dość szybko tracę ciepło, więc przed ruszeniem w dalszą trasę na twarz zakładam kominiarkę, a dłonie pakuję w najgrubsze posiadane rękawice.
Rozpoczynam zejście z Kasprowego. Początkowo z towarzystwie narciarzy, ale wspólna trasa szybko się kończy. Ich wyratrakowana droga skręca w dół, moja ścieżka ciągnie się dalej z stronę Przełęczy nad Zakosy.
Zejście jest łatwe, ale trochę niepokoją mnie te warunki. Przecież przez najbliższe 3-4 godziny będę w odsłoniętym terenie, a już teraz czuję, że marzną mi palce. Fakt, dopiero zacząłem się ruszać po dłuższym postoju, ale jeśli nie uda mi się rozgrzać, może być nieciekawie.
Latem nie wchodzi się ani na Pośredni Wierch Goryczkowy, ani na Goryczkową Czubę. Szlak trawersuje te wierzchołki od strony słowackiej. W zimie jednak, bezpieczniej jest przejść przez szczyt niż pchać się na strome zbocza.
Co to oznacza? Na pewno nieco więcej przewyższeń do pokonania na całej trasie. Ale i możliwość postawienia nogi w miejscu, gdzie latem nie byłoby to do końca legalne. Zdobywam więc najpierw jeden szczyt, schodzę na przełęcz pomiędzy nimi (Goryczkowa Przełęcz Świńska), a później wdrapuję na kolejny. Podejścia nie są szczególnie wymagające, za to przyjemnie rozgrzewają organizm, więc choć na chwilę mogę zapomnieć o nieustannych zmaganiach z wiatrem.
Do tej pory nie było trudno. Od Goryczkowej Czuby sytuacja się jednak zmienia. Już wejście na jej wierzchołek wymagało trochę obycia z ekspozycją, a dalej będzie tylko gorzej. Najpierw trzeba ostrożnie przejść przez kamienisty szczyt, później zejść na przełęcz Wysokie Wrótka, a później zaczyna się seria trawersów przy Suchych Czubach. I to właśnie one dały mi najbardziej w kość.
Jak pisałem wcześniej, to co latem jest bezpiecznym, szerokim chodnikiem z mniej lub bardziej dopasowanych kamieni, zimą zamienia się w stromą ścianę. Ze śniegu lub nawet lodu, bo świecące od południa słońce roztapia pokrywę, która później w nocy zamarza.
Dodatkowo, przy wyższym stopniu zagrożenia lawinowego, takie strome stoki mogą być bardzo niebezpieczne. Miałem zresztą okazje widzieć po drodze pozostałości po dość dużej lawinie, która weszła z tych zboczy na słowacką stronę.
Na szczęście, dziś działam w sprzyjających warunkach. Jest lawinowa „jedynka”, a szlak przetarty, więc po prostu muszę iść za śladem. Ten jednak miejscami jest tak wąski, że ciężko nawet postawić tam całą podeszwę buta. Trawersy pokonuję więc czujnie, czasem bardzo powoli, co krok głęboko wbijając dziób czekana w zbocze. Jeden z fragmentów wymagał nawet poruszania się przodem do ściany.
Generalnie, takich stromych trawersów nie ma wiele. Trzy, może cztery, ale i tak zostają później w pamięci. Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałem. Ten odcinek miał być „spacerkiem”, a okazało się, że dziś to właśnie on wymagał najwięcej umiejętności.
Teraz już nie ma mowy o zimnie. Od słowackiej strony nie wieje, a włożony wysiłek rozgrzał organizm nawet bardziej, niż tego chciałem. Do tego, coraz mocniej grzeje słońce. Nawet słyszę, jak powyżej mnie topi się śnieg i spływa w dół po zalodzonym zboczu.
Za Czubami znów robi się łatwiej, choć muszę przyznać, że czuję już pierwsze oznaki zmęczenia. Na szczęście, jakieś 2/3 podejść mam już za sobą. Korzystając z osłony jakiejś napotkanej po drodze skały, uzupełniłem płyny i coś przekąsiłem, by mieć siły na dalsze zmagania.
Zaczynam podejście zboczami Suchego Wierchy Kondrackiego. Kolejny trawers, ale o zdecydowanie mniejszym nachyleniu. Tu nie czuję się już niczym zagrożony. Wraca za to walka z wiatrem. Stan „jest mi za ciepło” znika, choć na zimno też nie narzekam, bo rozgrzewa mnie intensywny marsz i słoneczne promienie.
Omijam wierzchołek i zaczynam zejście w dół, ku Przełęczy pod Kopą Kondracką. Łagodne, szybkie, pozbawione trudności. Parę minut później jestem już przy skrzyżowaniu z zielonym szlakiem prowadzącym od Hali Kondratowej. Nie jest on zbyt bezpieczny zimą, ale i tak zauważam, że dziś, przy niskim zagrożeniu lawinami, jest dobrze przetarty.
Wchodzenie na Kopę cechuje się dużą dowolnością. Śladów jest sporo, więc nie wiem, który z nich to ta „prawdziwa” droga. Zimą w sumie nie ma czegoś takiego.
W końcu, po kilkudziesięciu minutach podejścia, staję na szczycie. Było łagodne i banalne pod względem technicznym, ale wymagało trochę walki z nieustannie spychającym mnie na południe wiatrem. Licząc od Kasprowego, dotarcie tutaj zajęło mi 2 godziny i 8 minut. Dłużej niż według wskazań map i drogowskazów! Podczas solowych wycieczek to praktycznie mi się nie zdarza, więc niech służy za dowód tego, jak różne są na tym odcinku warunki latem i zimą.
Kopa Kondracka – Małołączniak
Pierwszy z wierchów zdobyty, można ruszać na kolejny. Przede mną zejście na Małołącką Przełęcz, a później niemal 200 metrów podejścia na Małołączniak. Nie jest to jednak trudny etap. Oba zbocza łagodnie opadają ku przełęczy, więc przy dobrej widoczności trzeba po prostu przejść z jednego kopulastego wierzchołka na drugi.
Podczas podejścia spotykam narciarza, z którym chwilę rozmawiam o warunkach na trasie. Wygląda na to, że aż Ciemniaka jest wyraźny ślad. Pogoda też wygląda na pewną, więc o problemy z orientacją nie mam się co martwić.
Na szczycie mam fantastyczne widoki we wszystkich kierunkach. Z wysokości 2069 metrów mogę podziwiać pobliski Giewont, odległe wierzchołki Tatr Wysokich oraz niektóre szczyty Tatr Zachodnich, o zdecydowanie łagodniejszych kształtach niż te pierwsze.
Małołączniak – Krzesanica
Kolejny odcinek również nie stanowi wyzwania. O tej porze roku jest nawet bardzo podobny do poprzedniego. Najpierw kilka minut zejścia na Litworową Przełęcz, a później niemal 100 metrów pod górę, wschodnim zboczem Krzesanicy. Równie łatwo technicznie, równie dużo „ścieżek” do wyboru. Tym razem jest tylko nieco więcej nawianego śniegu, w którym czasem zapadam się na 10 – 15 centymetrów.
Krzesanica to najwyższy punkt całych Czerwonych Wierchów. Wznosi się na 2122 metry i moim zdaniem jest najładniejszym z czwórki szczytów. Jej północna ściana spektakularnie, niemal pionowo opada do Mułowego Kotła (szczególnie dobrze widać to z Ciemniaka), a latem na wierzchołku znaleźć można dziesiątki kamiennych kopczyków. Zimą są oczywiście pod śniegiem, ale i tak trzeba na nie uważać, bo niejednorodna pokrywa czasem tworzy pomiędzy nimi głębokie szczeliny. Zalecam więc dość ostrożne poruszanie się po szczycie.
Krzesanica – Ciemniak
Zejście z Krzesanicy było tym, co przed przyjazdem uważałem za najtrudniejszy element trasy. Tak było latem, gdy szlak prowadził dość blisko przepaści, a przy schodzeniu parę razy należało pomagać sobie rękami.
Zima jednak znów mnie zaskoczyła. O ile odcinek Kasprowy – Kopa Kondracka mocno zyskał na trudności, zejście z Krzesanicy niemal zupełnie ją straciło. Ścieżka okazała się mniej eksponowana, a śnieg skutecznie wygładził wszystkie skalne schodki, powodując, że cały czas mogłem bezstresowo schodzić tyłem do zbocza.
Mułowa Przełęcz jest najpłytszą ze wszystkich spotykanych na Czerwonych Wierchach, więc schodzę tam błyskawicznie, a i podejście na Ciemniak nie zabiera więcej niż 10 minut. Wchodząc, warto czasem obrócić się do tyłu, by podziwiać wspomnianą przed chwilą północną ścianę Krzesanicy.
O dziwo, tu czuję się mniej zmęczony niż na Kopie Kondrackiej. Zejścia i podejścia pomiędzy Wierchami faktycznie nie należą do szczególnie wymagających.
Zejście z Ciemniaka do Kir
Po chwili przerwy i nacieszeniu się widokami, rozpoczynam zejście ku Dolinie Kościeliskiej. Jest dość długie, wyliczone na niemal 3,5 godziny, czyli podobny czas, do tego, ile zajęło mi przejście od Kasprowego do Ciemniaka. Na szczęście, jest niemal pozbawione podejść, więc raczej nie spodziewam się już dużego kumulowania zmęczenia. Powinno się udać skończyć wycieczkę w dobrej formie.
Pierwszy odcinek prowadzi przez Twardą Kopę na Chudą Przełączkę. Zejście dość łatwe i z fajnymi widokami, ale niestety pod wiatr oraz po miejscami śliskim, mocno zmrożonym podłożu.
Na Chudej Przełączce znajduje się skrzyżowanie szlaku czerwonego z zielonym, prowadzącym od schroniska na Hali Ornak przez Tomanową Dolinę. Zimą ten drugi jest jednak zamknięty ze względu na ochronę przyrody.
Z kolei szlak czerwony ma o tej porze roku inny przebieg. Zamiast zgodnie z kierunkiem szlakowskazu na powyższym zdjęciu, obchodzić Chudą Turnię po prawej stronie, idzie się prosto przez nią. Przyczyną jest oczywiście to samo, co w przypadku wcześniejszego zdobywania szczytów Pośredniego Goryczkowego Wierchu i Goryczkowej Czuby – mniejsze zagrożenie lawinowe.
Po przejściu przez Chudą Turnię kieruję się w stronę Upłazińskiej Kopy. To kolejne odstępstwo od letniego wariantu. Zamiast trawersować Kopę jej wschodnim zboczem, powinienem wejść na jej grań i dopiero wtedy schodzić na dół.
Ze względu na dobre warunki, dziś mogę jednak zauważyć wiele wersji przebiegu trasy. Od śladów w pobliżu szczytu Kopy, po różne, coraz śmielsze wersje trawersów. Sam też decyduję się na przejście po zboczu – nie ma szans, żeby ten śnieg dziś zjechał.
Czasem warto się porozglądać. Za sobą mam coraz odleglejszy Ciemniak i imponującą ścianę Krzesanicy, a po prawej Giewont – stąd dobrze widać jak strome są jego północne zbocza.
Kolejny etap to zejście przez pole kosodrzewiny. Im niżej, tym bardziej wystaje ona spod śniegu i trudniejsze jest poruszanie się między nią. To tu spotykam również najdziwniejszą tego dnia ekipę. Jest niemal 14-sta, a trzy osoby bez zimowego wyposażenia idą do góry. Pytam, czy na Ciemniak, jednak ich plany są o wiele ambitniejsze: chcą zejść do Kuźnic przez Kondracką Przełęcz. Bez wiedzy o tym, że to grubo ponad 5 godzin marszu, bez świadomości szalejącego u góry wiatru, bez choćby raczków czy kijów. Tłumaczę sytuację i odradzam wejście, ale ktoś odpowiada, że „najgorsze już za nimi” i cisną dalej.
Chwilę później kosówka się kończy, a ja docieram do charakterystycznej skały o nazwie Piec. Skręcam w lewo i zaczynam leśny odcinek zejścia, najpierw ku Polanie Upłaz, a później już prosto do Doliny Kościeliskiej.
Ten odcinek nie należy do szczególnie ciekawych. Na wysokogórskie widoki już nie mam co liczyć, są tylko drzewa, przedreptana przez dziesiątki osób ścieżka i narastający ból kolan. Nie spodziewałem się go, ale pewnie zrobię dziś ponad 1800 metrów w dół, więc w sumie nie powinien dziwić. Szczególnie, że droga z Ciemniaka jest dość jednostajnie nachylona i ciężko o odcinek, gdzie nogi mogłyby odpocząć.
Pod koniec trasy już mam serdecznie dość tego zejścia i chciałbym jak najszybciej znaleźć się na dnie doliny. Z radością witam więc moment, gdy docieram do skrzyżowania ze Ścieżką nad Reglami w okolicy Miętusiego Potoku.
Ściągam raki i z wciąż lekko bolącymi nogami ruszam w stronę Cudakowej Polany, gdzie czarny i czerwony szlak dołączają do głównej magistrali prowadzącej przez Dolinę Kościeliską.
Tu klimat zmienia się diametralnie. Przez poprzednie parę godzin spotkałem nie więcej niż 10 osób. Teraz tylko w zasięgu wzroku mam co najmniej 50. Spacerowicze w każdym wieku, rodzice z dziećmi na sankach, konne zaprzęgi – typowy krajobraz łatwo dostępnej i skomercjalizowanej doliny.
Powrót do domu
Na parkingu w Kirach jestem parę minut po 15-stej. Całe przejście zajęło mi niemal równe 8 godzin, a więc ze szlakowych wyliczeń udało się ściąć niemal półtorej. Niżej niż moja średnia, ale myślę, że już dobrze wiadomo, który odcinek jest temu „winny”.
Wsiadam do busa i czekam aż uzbiera się komplet pasażerów. W końcu rusza, a po kilkunastu minutach wysadza mnie w pobliżu dworca w Zakopanem. Płacę 5 zł i od razu udaję się na przesiadkę do Krakowa. Za cenę 20 zł i po około 2,5 godzinach jazdy jestem z powrotem w domu.
Podsumowanie wycieczki
To kolejna tatrzańska jednodniówka, którą mogę uznać za spory sukces. Po wejściach na Wołowiec, Kozi Wierch i Kościelec, do listy zimowych zdobyczy mogę dopisać Czerwone Wierchy. Te cztery trasy były moimi głównymi celami na obecny sezon zimowy. Czy to więc koniec wyjazdów? Oczywiście, że nie! Tatr nigdy dość, a ja już teraz mam masę pomysłów na kolejne przejścia.
Czerwone Wierchy zimą mógłbym podsumować w następujący sposób: piękna trasa z atrakcyjnymi widokami na różne partie Tatr. Raczej dla bardziej zaawansowanych turystów, z dobrą kondycją i doświadczeniem w zimowych wycieczkach. W wersji z dojściem przez Kasprowy o wiele trudniejsza niż latem. Należy uważać na pogodę, zagrożenie lawinowe oraz być gotowym na wiele godzin marszu przy wychładzającym wietrze.
Mnie zimowe Wierchy lekko zaskoczyły i na pewno wyciągnę z nich jakieś wartościowe lekcje na przyszłość. Przejście dało mnóstwo satysfakcji i myślę, że będę je jeszcze długo wspominał, ale cieszę się, że podszedłem do tej wycieczki już z pewnym bagażem doświadczeń i zdobytych gdzie indziej umiejętności.
Na koniec, jak zwykle, zamieszczam mapę przebytej trasy. Jest to jednak jej letni wariant, od którego występuje kilka, opisanych między innymi w powyższym tekście, odstępstw.