Lodowy Szczyt zimą – wejście przez Lodowego Konia
To jeden z najwyższych, a także najpiękniejszych szczytów Tatr. Wymagający, słynący z niezłych ekspozycji i w zimowych warunkach raczej nieodwiedzany zbyt często. W tym sezonie przymierzaliśmy się do niego aż trzy razy, udaną próbę podejmując ostatniego dnia kalendarzowej zimy. Zapraszam na relację z przejścia dość spektakularnej drogi przez Lodowego Konia.
Relacja z tej wycieczki dostępna jest również w wersji filmowej. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj.
Wejście na Lodowy Szczyt planowałem już od kilku tygodni. Tak na dobrą sprawę, opisywana w tym tekście wycieczka jest trzecim podejściem do tej góry. Za pierwszym razem, odpuściliśmy ze względu na ułatwiony dostęp do Pośredniej Grani. Był założony ślad i dobre warunki śniegowe, więc postanowiliśmy, że szkoda marnować tę rzadką okazję.
Kolejne podejście miało miejsce w następny weekend. Jednak wtedy, po dojściu w okolice Chaty Teryego, nie spodobały nam się warunki w dolinie. Szanse na sukces były niewielkie, a do tego występowało ryzyko lawinowe, co skłoniło nas do zmiany planów na cele rezerwowe.
Teraz pora na kolejną próbę. Więcej już nie będzie, przynajmniej nie w tym sezonie. Mamy właśnie ostatni dzień kalendarzowej zimy, a mi mocno zależy, aby właśnie w jej granicach realizować projekt zimowego WKT. Zdobywając ten szczyt później, na przykład w kwietniu, z pewnością czułbym pewien niedosyt.
Zimowe wejście na Lodowy Szczyt – podstawowe informacje
Lodowy Szczyt znajduje się na Słowacji, we wschodniej części Tatr Wysokich. Mierzy (według najnowszych pomiarów) 2628 metrów, co czyni go trzecim co do wysokości szczytem w tych górach. Jest również najwyższym punktem głównej grani Tatr.
Na Lodowy Szczyt nie prowadzą żadnej znakowane szlaki turystyczne, jednak jest on regularnie odwiedzany przez taterników i ambitniejszych turystów. Dla tych ostatnich liczą się główne dwie drogi:
- przez Lodowego Konia, od Doliny Pięciu Stawów Spiskich (wycena 0+),
- przez Lodową Przełęcz i Lodową Kopę (wycena I lub II w zależności od wybranego wariantu).
Zimą (latem zresztą też) najczęściej używana jest pierwsza z tych dróg, jednak generalnie, Lodowy Szczyt nie cieszy się o tej porze roku jakimś szczególnym zainteresowaniem. Wejście tam jest dość trudne i wymaga nie tylko odpowiedniego doświadczenia, ale też sprzyjających warunków.
Pod względem orientacji w terenie, droga jest raczej oczywista. Z okolic Chaty Teryego, należy ruszyć wgłąb doliny, ku wschodniej ścianie Lodowego. Tam wejść stromym, łatwo rozpoznawalnym zboczem na Lodowy Zwornik, a następnie granią dostać się na wierzchołek.
Za największe trudności zimowego Lodowego Szczytu uważam strome i zagrożone lawinami podejście na Lodowy Zwornik, bardzo dużą ekspozycję na Lodowym Koniu oraz konieczność pokonywanie mikstowych fragmentów. Całe przejście jest również dość długie i wymagające kondycyjnie. Nawet w dobrych warunkach i z założonym śladem, należy liczyć na tę wycieczkę jakieś 10-12 godzin.
Myślę, że na Lodowy Szczyt zimą zdecydowanie warto zabrać dwa czekany, a także linę i podstawowy sprzęt do asekuracji. O rakach, dobrych butach, latarkach, ubezpieczeniu i całej reszcie raczej wspominał nie będę, bo jeśli ktoś celuje w tak ambitny szczyt, to pewnie doskonale wie, co zawsze warto mieć ze sobą w górach.
Na koniec jeszcze kwestie prawne. W sezonie zimowym, w słowackich Tatrach szlaki powyżej schronisk są zamknięte. Legalnie można więc dojść jedynie do Chaty Teryego i z powrotem. Lodowy Szczyt nie leży jednak na szlaku, więc obowiązują reguły dotyczące turystyki pozaszlakowej. Te samo co latem, czyli albo przejście z przewodnikiem, albo wspinaczka po drodze o trudnościach co najmniej III UIAA. To ostatnie dostępne jest tylko dla członków klubów wysokogórskich, choć akurat takie członkostwo można sobie po prostu „kupić” opłacając składkę. Każdy inny przypadek zejścia ze szlaku może się skończyć mandatem i zawróceniem z trasy.
Lodowy Szczyt zimą – relacja z wejścia
Dojazd do szlaku
Jako, że jest to drugi dzień naszego weekendowego wypadu na Słowację, ostatnią noc spędzamy w pobliskiej Nowej Leśnej, gdzie udało nam się znaleźć komfortowy i w miarę tani pensjonat. Dzięki temu, jesteśmy w stanie uniknąć wczesnego wstawania i długiego, męczącego dojazdu.
Po pobudce i spakowaniu swoich rzeczy opuszczamy budynek i ruszamy w stronę Starego Smokowca. To tylko parę kilometrów, więc już po chwili jesteśmy w granicach miejscowości. Tam standardowo wjeżdżamy na górny parking, zostawiamy samochód i zaczynamy pieszą część wycieczki.
Dojście do Doliny Pięciu Stawów Spiskich
Gdy ruszamy w stronę Hrebienoka, jest jeszcze przed świtem. Słońce pojawi się na niebie dopiero za jakiś czas, jednak już teraz jest na tyle jasno, by maszerować bez latarek. Za drogę dojścia pod ośrodek wybieramy naszą ostatnio ulubioną ścieżkę po zachodniej stronie torów. Jej alternatywa w postaci w większości asfaltowego, zielonego szlaku wydaje się nieco dłuższa i mniej ciekawa.
Po dotarciu do Hrebienoka robimy chwilę na jedzenie i obserwację wschodu słońca. Później wchodzimy na szlak koloru czerwonego i po tak zwanej Magistrali Tatrzańskiej przez chwilę schodzimy na dno Doliny Zimnej Wody. Tu do dyspozycji mamy szeroką, wygodną ścieżkę o niewielkim nachyleniu.
Na skrzyżowaniu, które znajduje się w pobliżu Staroleśnego Potoku, wybieramy trasę wspólną dla szlaków czerwonego i zielonego i zaczynamy podejście w stronę schroniska Chata Zamkowskiego. Ten odcinek początkowo prowadzi nas częściowo zalesionym zboczem, resztę spędzamy już między gęsto rosnącymi drzewami.
Za budynkiem podchodzimy jeszcze krótki kawałek w lesie, potem trafiamy na otwartą przestrzeń Doliny Małej Zimnej Wody, którą z obu stron otaczają pełnej uroku granie. Przez jakiś czas idziemy po w miarę płaskim dnie, po lewej stronie letniego przebiegu tej trasy.
Wkrótce łatwy odcinek dobiega końca i zamienia w dość strome, ponad 300 metrowy podejście. Tu ubieramy raki, bez których pokonanie tego progu byłoby zdecydowanie mniej komfortowe. Sama wspinaczka nie jest jednak ani trudna, ani szczególnie męcząca. Należy po prostu mozolnie nabierać wysokość.
W okolicach Żółtej Ściany nachylenie stoku nieco spada. Tam też skręcamy w lewo i na chwilę wchodzimy między skały. Potem jeszcze tylko jedno, już znacznie krótsze podejście i trafiamy pod schronisko Chata Teryego.
Zimowe wejście na Lodowy Zwornik
W tym miejscu kończymy szlakową część tej wycieczki. Kolejne godziny spędzimy poza znakowanymi trasami, jednak nie będzie to teren zupełnie nieodwiedzany. Z okolic schroniska widziany, że na Lodowy Zwornik jest założony co najmniej jeden ślad. To bardzo dobra wiadomość – skoro komuś udało się tam wejść, to my również mamy na to szansę.
Po krótkiej przerwie na tarasie schroniska ruszamy na północ. Po chwili schodzimy nad brzeg Pośredniego Stawu Spiskiego i maszerujemy przez jego zamarzniętą taflę. Następnie znów wychodzimy na ląd i kontynuujemy podejście w górę doliny.
Kolejny odcinek przez jakiś czas jest albo dość płaski, albo łagodnie nachylony. Dystans pod ścianę pokonujemy więc w miarę szybko, choć nie nabieramy przy tym zbyt wiele wysokości. Generalnie, kierujemy się teraz na skośną, stromą „rampę” opadającą do doliny z okolic Lodowego Zwornika.
Droga przez dolinę jest łatwa zarówno technicznie, jak i orientacyjnie, choć ze względu na odległość i niewiele śladów, trochę nam ona zajmuje. Choć tak na dobrą sprawę, to przy dzisiejszych warunkach wcale nie idzie się tutaj gorzej niż latem.
W okolicach „rampy” nachylenie zaczyna rosnąć. Sięgam więc po czekan i z jego pomocą wchodzę coraz wyżej. Tu bardzo pomocne okazują się stopnie zostawione przez wcześniejszych zdobywców, które w tym twardym śniegu wyraźnie zmniejszają trudności związane z podchodzeniem oraz zwiększają nasze bezpieczeństwo.
Dość sprawnie docieramy do widocznych na powyższym zdjęciu skał, które obchodzimy od prawej strony. Zaraz później skręcamy w lewo i zaczynamy tę trudną część wycieczki. Nachylenie zbocza rośnie, więc bez wahania sięgam po drugi czekan. Teraz zostaje już tylko ostrożne, dość wymagające nabieranie wysokości.
Dolny odcinek podejścia, na którym znajduje się tylko śnieg, pokonujemy bezproblemowo. Trochę obawiamy się środka „rampy”, gdzie widać nieco skał i trawek, jednak okazuje się, że tam też da się przejść wyłącznie po śnieżnych stopniach. Jest tylko trochę stromiej i czujniej.
Powyżej opisanego przed chwilą fragmentu nachylenie znów nieco spada, choć wciąż określiłbym je jako dość duże. Na tym odcinku, naszym oczom ukazuje się grań Lodowego Szczytów, która tej perspektywy wygląda dość wąską i poważną.
W górnym kawałku „rampy” zbliżamy się do skał. Przez chwilę przy nich idziemy, potem skręcamy w prawo i wchodzimy na grań. Ten odcinek wymaga nieco pomocy rękami i zdecydowanie więcej ostrożności. Niektóre trawersy są eksponowane, a ewentualnie upadek z pewnością nie zakończyłby się tu dobrze.
Po spędzeniu krótkiej chwili na grani wracamy na zbocze, wykonujemy jeszcze jeden czujny trawers, a następnie, już w dość łatwym terenie, dochodzimy w okolice Lodowego Zwornika. To znaczy, ja dochodzę, bo reszta jest jeszcze lekko z tyłu. Zanim grupa zbierze się w całość mija parę kolejnych minut, które są dla mnie dobrą okazją do obejrzenia dalszej drugi. No i przyznam, że dawno nie czułem takiego respektu przez żadnym szczytem, jak ma to miejsce teraz.
Lodowy Szczyt zimą – droga przez Lodowego Konia
Za Zwornikiem grań się zwęża. Po obu stronach pojawiają się przepaście, choć tu nie jest to jeszcze aż tak odczuwalne (wiemy, że wyżej, w okolicach Lodowego Konia będzie znacznie gorzej). Tu musimy po prostu iść ostrożnie przez siebie, delikatnie nabierając wysokości.
Pierwszy odcinek grani pokonujemy tylko po śniegu, później zaczynają się pojawiać skały. Część da się obejść, na inne musimy wejść z drobną pomocą rąk. Gdzieś tu grań staje się również bardziej stroma, choć przy okazji nieco szersza, więc poziom trudności nie wzrasta jakoś wyraźniej.
W końcu, po pokonaniu paru niewielkich podejść, docieramy do głównej atrakcji drogi. Jest nią około 20-metrowy, poziomy odcinek wąskiej grani. Na tyle wąskiej, że jej część przeważnie przechodzi się siadając na głazach okrakiem. To właśnie stąd wzięła się nazwa „Lodowy Koń”.
Muszę przyznać, że warunki na tym odcinki mamy wręczy wymarzone. Śnieg jest ubity, a skała częściowo odsłonięta, więc nie będzie ani walki z oblodzeniami, ani odgarniania świeżego puchu z kolejnych odcinków grani. Zimą, naprawdę ciężko byłoby o coś lepszego.
Świadomy ogromnych przepaści po obu stronach grani, wchodzę na czworakach na pierwszy kamień. Później na nim siadam i próbuję się jakoś dostać na drugi, przy okazji stawiając nogę w najwęższym odcinku całej trasy.
Dalej jest nieco szerzej, choć i tak do kolejnych głazów przemieszczam się w pozycji przykucniętej, bardzo powoli i od czasu do czasu pomagając sobie czekanem. Obiektywnie patrząc, nie ma tu nic szczególnie trudnego, jednak ogromna ekspozycja robi swoje i wymusza najwyższą ostrożność.
Jeden z ostatnich kamieni również pokonuję okrakiem. Kolejny obchodzę bokiem, a potem, trzymając się go rękami, wykonuję długi krok na wyrastający kawałek dalej filarek, będący ostatnią częścią Lodowego Konia. Następnie na owym filarku siadam i zeskakuję na śnieg. Najtrudniejsza część trasy właśnie została pokonana.
Za Koniem grań się rozszerza, ale i mocno wznosi do góry. Pora na trochę mikstowej wspinaczki, gdzie zdecydowanie przydadzą się dwa czekany. Dolny odcinek jest zalodzony, więc wymaga sporej ostrożności. Potem jest już łatwiej, bo pod nogami nie ma już lodu, a dodatkowo, w wielu miejscach można się wygodnie przytrzymać skały.
Po podejściu kilku, może kilkunastu metrów, mamy jeszcze do pokonania niezbyt wysoki, ale lekko uciążliwy próg, gdzie najlepiej jest po prostu wbić nad nim czekany i podciągnąć się z ich pomocą.
Pokonanie tego odcinka praktycznie otwiera nam drogę na szczyt. Grań znów się zwęża, ale spada też jej nachylenie oraz ilość skały, która wystaje spod śniegu. Rąk używany coraz rzadziej, po prostu maszerując w umiarkowanie eksponowanym terenie. W pewnej chwili dostrzegamy już charakterystyczny trójnóg, znajdujący się na wierzchołku Lodowego Szczytu.
Jeszcze tylko parę kroków i docieramy w najwyższe miejsce góry. Dziś jesteśmy tu pierwsi, choć widzimy też, że za nami idzie parę kolejnych osób. Mamy jednak jeszcze sporo czasu, by nacieszyć się wierzchołkiem oraz naprawdę pięknymi widokami, które się z niego roztaczają.
Zejście z Lodowego Szczytu
Po spędzeniu naprawdę długiego czasu na wierzchołku zaczynamy zejście. Postanawiamy wracać tą samą drogą, choć raczej nie jest to żadne zaskoczenie. Alternatywna, prowadząca przez Lodową Kopę jest znacznie trudniejsza, a do tego kompletnie zasypana. Samodzielne przetarcie tego odcinka raczej przekracza nasze obecne umiejętności.
Po opuszczeniu szczytu szybko pokonujemy tą niezbyt stromą część grani i docieramy do mikstowego odcinka. Tu trudności rosną, więc większość przechodzimy przodem do zbocza, ostrożnie wbijając czekany i zęby raków. W końcu schodzimy jednak na dół, na płaski teren i ponownie mierzymy się z Lodowym Koniem.
Przyznam, że zejście przez Konia poszło mi łatwiej i sprawniej niż droga do góry. Raczej nie dlatego, że w tą stronę jest prościej, bardziej była to kwestia przyzwyczajenia się do trudności i obycia z takim terenem. Bo skoro już raz dałem radę, to i za drugim powinno się udać.
Za Lodowym Koniem grań ponownie się rozszerza. Musimy nieco zejść, czasem dotykając skały albo obracając się tyłem do kierunku marszu, choć generalnie idzie do sprawnie. Wąską końcówkę drogi na Zwornik też pokonujemy bezproblemowo, po drodze mijając się z kilkoma innymi ekipami, które zmierzają właśnie w stronę szczytu.
Minąwszy Lodowy Zwornik od razu skręcamy w prawo i ruszamy w dół zbocza. Najpierw trawersujemy pod skałami z lewej, potem idziemy krótki kawałek granią, dalej znów trawers. Po tym wszystkim, zostaje już tylko zejście stromymi stopniami, w terenie u dużym lub umiarkowanym nastromieniu.
Po pewnym czasie nachylenie zaczyna spadać. Tam odbijamy lekko w prawo i już dość szybko schodzimy do podstawy ściany. Gdzieś w pobliżu znajdujemy sobie jakiś większy kamień i urządzamy przy nim dłuższą przerwę. Pora nieco ochłonąć po tym, co by nie było, wymagającym zejściu, a przy okazji poczekać na resztę znajomych.
Po wznowieniu marszu kierujemy się w dół doliny, obierając kurs na Pośredni Staw Spiski. Teraz, po przejściu tędy kilku innych zespołów, mamy do dyspozycji sporo śladów, wiec ten nieco ponad kilometrowy pokonujemy dość szybko.
Po dotarciu nad staw, ponownie przechodzimy przez jego taflę, następnie wychodzimy po drugiej stronie i parę minut później jesteśmy już pod Chatą Teryego. Tam robimy kolejną, ostatnią już tego dnia przerwę.
Powrót do Starego Smokowca
Kilkadziesiąt minut później zostawiamy budynek schroniska za sobą i zaczynamy powrót w stronę Starego Smokowca. Jego pierwszym etapem jest zejście kawałka zbocza zaraz pod popularną „Terinką”, potem dojście mniej nachylonym odcinkiem w okolicę Żółtej Ściany, a następnie zejście kolejnego, nieco bardziej stromego fragmentu zbocza. Tym razem jest oni nieco dłuższe, jednak gdy już się z nim uporamy, mamy za sobą praktycznie wszystkie odcinki, które wymagają od nas większej ostrożności.
Ściągamy raki, odkładamy czekami i ruszamy przez dno Doliny Małej Zimnej Wody. Za tym płaskim odcinkiem przez chwilę schodzimy w okolicę Chary Zamkowskiego, a następnie do skrzyżowanie szlaków nad Staroleśnym Potokiem. Kolejny etap to niedługie podejście pod Hrebienok, a na końcu zostaje już tylko marsz wzdłuż torów do mieszkalnej zabudowy Starego Smokowca. Będąc już w miejscowości, szybko odnajdujemy nasz samochód i zaczynamy powrót do domów.
Lodowy Szczyt zimą – podsumowanie wycieczki
Czy to było najtrudniejsze przejście tej zimy? Piszę ten tekst kilka tygodni później, jednak wciąż nie znam odpowiedzi na to pytanie. Pod wieloma względami, ten szczyt faktycznie był najbardziej wymagający. Dużo stromych odcinków, wąska i silnie eksponowana grań, trochę mikstowej wspinaczki. Są powody, dlaczego zimą nie chodzi się tam zbyt często. Jednak z drugiej strony, trafiliśmy na bardzo dobre, wręcz idealne warunki: ładna, stabilna pogoda, pomijalne zagrożenie lawinowe, założony ślad z wygodnymi stopniami. Naprawdę ciężko byłoby dostać coś lepszego.
Bardzo mnie cieszy, że jednak się udało. Do Lodowego przymierzaliśmy się tej zimy trzy razy i sukces przyszedł dopiero ostatniego dnia sezonu. Czyż można było prosić o jego lepsze zamknięcie? Dla mnie, mimo ogromnej liczby innych obowiązków, ten rok zaczął się w górach wyśmienicie. Spędziłem w Tatrach 13 zimowych dni (2 z nich jeszcze w grudniu), zdobyłem kilkanaście różnych szczytów i przełęczy. 8 należało do Wielkiej Korony Tatr, co mocno posunęło ten projekt naprzód. Do jego ukończenia brakuje mi jeszcze pięciu. Pewnie będę się na nie porywał w przyszłym roku, choć wiem, że zostały te najtrudniejsze.
A co dalej? Zima skończona, wiosna rozpędza się na dobre. Tatry pewnie na jakiś czas odpuszczę, skupiając się głownie na wspinaczce skałkowej oraz przygotowaniach do sezonu letniego. Mam mnóstwo ciekawych, górskich planów na ten rok i dobrze wiem, że jeśli mają wypalić, to muszę się jeszcze sporo nauczyć.