50 kilometrów po górach w jeden dzień (fragment Małego Szlaku Beskidzkiego)

Jak przejść w górach 50 kilometrów? Po co w ogóle to robić i czy z takiej wycieczki można jeszcze czerpać przyjemność? W minioną sobotę miałem okazję sprawdzić to na własnym organizmie, a w tym tekście zamieszczam relację z przejścia i dzielę się wrażeniami z tej dość męczącej, górskiej wyrypy.

Chodzeniu po górach towarzyszą różną motywacje. Chcemy oglądać piękne krajobrazy, poznawać nowe miejsca i spotykać ciekawych ludzi. Dla niektórych góry też rodzajem wyzwania. Miejscem, gdzie można się sprawdzić, poznać, a później przekroczyć własne granice. I jak pewnie łatwo się zorientować, ja sam do tej ostatniej grupy należę.

50 km to już całkiem fajny dystans. Na tyle duży, że budzi respekt i wymaga pewnych przygotowań, jednak wciąż w zasięgu praktycznie każdego, średnio – zaawansowanego turysty. Sam z „pięćdziesiątką” mierzyłem się już dwukrotnie, jednak w obu przypadkach popełniałem błędy i kończyłem w kiepskim stanie. Teraz chciałem to zrobić lepiej.

Jak przejść 50 kilometrów jeden dzień? – logistyka i przygotowania

Powiedzmy sobie szczerze – tak długi dystans daje masę okazji, żeby coś zawalić. Na pewno przyda się więc sporo doświadczenia w długich marszach oraz dobra znajomość własnego organizmu. Fajnie też stopniować sobie wyzwania. Najpierw przejść 30 km, potem 40 i dopiero wtedy atakować 50. Ja parę lat temu zrobiłem przeskok z 30 na 57 i zapewniam, że to nie był dobry pomysł. Kończyłem tę wycieczkę naprawdę mocno sponiewierany.

Trening

Na pewno warto mieć w nogach trochę kilometrów. Chodzić regularnie, często bywać w górach. Nie zaszkodzą też inne sporty, na przykład bieganie czy rower. Choć warto mieć na uwadze, że typowo górskie dreptanie obciąża inne mięśnie niż bieganie po płaskim. Dobrze jest to wszystko różnicować, by mieć i odpowiednią wydolność, i przygotowane wszystkie niezbędne mięśnie.

Kiedy będzie wiadomo, że jesteśmy gotowi? Wydaje mi się, że dobrym sprawdzianem jest 30 km. Ale nie 30 „na zaliczenie”, tylko zupełnie bezproblemowe 30. Jeśli po takiej wycieczce czujemy się dobre i mamy niedosyt, to 50 pewnie też jest w zasięgu. Oczywiście zachęcam również, by wcześniej sprawdzić się na czymś pośrodku.

Trasa

Prawda jest taka, że góry górom nierówne. 50 kilometrów po na przykład Pogórzu Wielickim będzie o wiele łatwiejsze niż 50 w Tatrach. Długie i strome podejścia czy zejścia potrafią zajechać nawet nieźle przygotowanego piechura. Dobrze więc sprawdzić najpierw przewyższenia i profil wysokościowy trasy, do której się przymierzamy.

Jeśli do miejsca startu chcemy dojechać samochodem, trasa będzie pewnie musiała być pętlą. Gdy natomiast stawiamy na transport publiczny, warto wybrać popularne, dobrze skomunikowane miejscowości. 50-kilometrowy marsz spokojnie może zająć nawet 15-17 godzin. Dobrze więc mieć pewność, że po wszystkim uda się jakoś wrócić do domu.

I jeszcze jedno: warto założyć, że coś może nawalić i będzie konieczność zejścia z trasy. W takim wypadku fajnie jest mieć po drodze parę miejscowości, skąd jakoś uda się wrócić na start albo do domu. Lepiej nie być zmuszonym wzywać pomocy, gdzieś po środku niczego.

Sprzęt

Zacznę od butów, bo one są tutaj najważniejsze. Sam jedną wyrypę zawaliłem wybierając się na trasę w nowym, niesprawdzonym obuwiu. W sklepie było super wygodne, w rzeczywistości już po 25 kilometrach bolały mnie stopy. A to była dopiero połowa trasy…

Bierzemy więc sprawdzone, bardzo wygodne buty. Jeśli po 30 kilometrach nic nie przeszkadza, raczej można im zaufać. Gdy jednak są problemy, warto założyć, że każde kolejne 5 czy 10 kilometrów podwoi ból.

U mnie dobrze sprawdza się obuwie biegowe. Na tę wycieczkę zabrałem sprawdzone Kalenji Kiprun LD – model, w którym biegłem już maraton i parę półmaratonów. W górach też dawały radę, choć na pewno ich wadą jest słabo przyczepna podeszwa.

Co poza butami? To już będzie trochę zależeć od pory roku i prognoz pogody. Na pewno warto zabrać naładowaną latarkę oraz coś do ochrony przed wiatrem i deszczem. Na słoneczne dni nie zaszkodzi też krem z filtrem UV. Niektórzy będą polecać kije trekkingowe. Mogą pomóc, szczególnie na bardziej stromych fragmentach, choć ja osobiście się z nimi jeszcze nie zaprzyjaźniłem.

Odżywianie

Niezwykle ważna, wręcz kluczowa sprawa dla powodzenia całej wycieczki. Podczas tak długiej wycieczki możemy spalić 5, 6, może nawet 8 tysięcy kcal (dużo zależy od intensywności i budowy ciała). Trzeba więc jeść naprawdę sporo, by organizm miał z czego czerpać siły.

Moje podejście zakłada, by podczas wysiłku zjeść około połowy tego, co się ma zamiar spalić. Czyli jak wyliczę sobie spalenie 6000 kcal, to fajnie byłoby dostarczyć 3000 kcal w postaci jedzenia i picia. Podczas lekko i średnio-intensywnego wysiłku organizm resztę pozyska sobie z rezerw w tkance tłuszczowej.

Co jeść? Osobiście stawiam na różnorodność. Batoniki, owoce, czekolada, kanapki, orzechy, kabanosy. Pomysłów jest wiele, więc warto sprawdzić to wszystko na sobie i później mieć w plecaku parę opcji do wyboru. A co do częstotliwości wrzucania w siebie pokarmów, u mnie jest to średnio raz na pół godziny. Tak, żeby ze 250-300 kcal na godzinę wpadło.

Kolejna rzecz: picie. 1 litr na 2-3 godziny marszu wydaje się ok, choć tu też trochę będzie zależeć od pogody i indywidualnego zapotrzebowania. Oczywiście, ciężko jest ze sobą zabrać 6 czy 7 litrów. Jeśli chcemy wypić aż tyle, dobrze jest po prostu dokupić coś po drodze albo nabrać z jakiegoś bezpiecznego punktu czerpania.

W przypadku picia, też lubię sobie go różnicować. Trochę izotoniku, trochę wody z rozpuszczonymi elektrolitami, jakiś sok, zwykła kranówka. Tak, żeby po prostu organizm dostawał to, co traci podczas tego niemal całodziennego marszu.

Motywacja

I jeszcze jedno na koniec. By takie przejście się udało, trzeba tego po prostu chcieć. Zaakceptować, że pojawi się ból i zmęczenie, że końcówka będzie „na siłę”, że przyjdą kryzysy, miejscami będzie nudno, a na mecie nie czeka żadna nagroda, lecz ewentualnie parę kolejnych dni bólu i powolnej regeneracji.

Długie dystanse mają jednak w sobie pewną magię. Czy to wędrując, czy biegnąć, czy jeżdżąc rowerem, można zmierzyć się z własnymi słabościami, wyjść poza strefę komfortu i sięgnąć po coś, co jeszcze do niedawna wydawało się totalnie poza zasięgiem. A to nie tylko daje ogromną satysfakcję, ale i potrafi na swój sposób uzależnić.

50 kilometrów po Beskidzie Wyspowym – relacja z wycieczki

Na teren tej wyrypy wybrałem zachodnie krańce Beskidu Wyspowego. Zależało mi na trasie, które będzie nie tylko w miarę ciekawa ale też pozwoli dojechać i wrócić przy pomocy transportu publicznego. Stąd pomysł, by zacząć w Skomielnej Białej, przejść kawałek Małego Szlaku Beskidzkiego i zakończyć w Myślenicach. Po drodze miałem też Mszanę Dolną i parę opcji zejścia do Zakopianki, co umożliwiało wycofanie się w przypadku jakichś problemów.

Trasa teoretycznie mierzyła około 53 kilometry. Portal mapa-turystyczna.pl wyliczał ją na 17 godzin i 20 minut. Sporo, ale znając swoje możliwości zakładałem, że dam radę przejść ją nieco szybciej. Wariant optymistyczny wynosił około 12 godzin, pesymistyczny 14. Ile ostatecznie wyszło? O tym później, pod koniec tego tekstu.

Dojazd

Wiedząc, że chcę dostać na jeden z końców Małego Szlaku Beskidzkiego, moim celem było jak najszybsze dotarcie na Luboń Wielki. To z kolei wymuszało wejście tam od strony Zakopianki przez Mały Luboń. Dlaczego? Bo właśnie tamtędy jeżdżą najwcześniejsze autobusy. Wejście od Rabki nastąpiłoby pewnie z 1,5 – 2 godziny później.

Pierwszy zatrzymujący się w okolicach Skomielnej bus startował z Krakowa o 5:50. Ja dosiadłem się w okolicach Ronda Matecznego, licząc, że znajdą się jeszcze jakieś miejsca siedzące. I problemu faktycznie nie było, parę minut po 6-tej byłem już na pokładzie.

Drobna niespodzianka spotkała mnie natomiast przy wysiadaniu. Okazało się, że kierowca nie może wypuścić mnie na najbliższym przystanku przy niebieskim szlaku. Musiałem podjechać jeszcze kawałek dalej i później trochę się wrócić. Tym sposobem, już na starcie do planowanej trasy dodało się ponad 1,5 kilometra i około 70 metrów pod górę. No cóż, trochę szkoda, ale za bardzo marudzić nie ma sensu. Ważne, że w okolicach 7-mej jestem już pod górą.

Niebieskim szlakiem na Luboń Wielki

Idąc w górę Zakopianki, w końcu trafiam na oznaczenia niebieskiego szlaku. Skręca w boczną, asfaltową drogę, o jeszcze większym stopniu nachylenia.

Mały Luboń, szlak
Pierwsze chwile na niebieskim szlaku.

Przez pewien czas poruszam się wśród domków letniskowych. W końcu asfalt znika, zabudowa też rzednie. Zostaje tylko las i od czasu do czasu jakieś niewielkie polanki. Poranek jest przyjemnie ciepły, choć w połączeniu z bezchmurnym niebem, budzi to moje lekkie obawy o upał w środkowej części dnia.

Luboń Wielki, szlak niebieski
Promienie porannego słońca przebijające się przez korony drzew.

Niebieski szlak to najdłuższa, ale też najłagodniejsza z tras prowadzących na Luboń Wielki. Przewyższenia jest trochę ponad 400 metrów, w większości przypadających na początkowe i końcowe fragmenty. W środku sporo idzie się po płaskim, a czasem nawet trochę schodzi.

Luboń Wielki, niebieski szlak
Ciekawy odcinek ze skalistą nawierzchnią.

Praktycznie cały czas poruszam się po szerokiej drodze między drzewami. Widoków nie ma za wiele, choć trafia się jeden, bardzo miły wyjątek. Z leżącej tuż za połową podejścia Polany Surówki, świetnie widać nie tylko szczyt Lubonia, ale też Tatry. I to w całości, od wschodniego do zachodniego krańca. W połączeniu z niezłą dziś widocznością, sprawia to naprawdę fajne wrażenie.

Polana Surówki
Widok na Tatry z Polany Surówki.

W pewnej chwili, po kilkukilometrowym, płaskim (no, w miarę płaskim) odcinku zaczyna robić się stromiej. Nawierzchnia staje się kamienista, a podejście wymaga zdecydowanie więcej wysiłku. Nie trwa to jednak długo. Mija kilkanaście minut i staję na szczycie tej mierzącej 1022 metry góry. To najwyższa wysokość, którą dziś osiągnę.

Luboń Wielki, podejście
Końcówka podejścia na Luboń Wielki.

Na wierzchołku znajduje się niewielkie schronisko, charakterystyczny, dobrze widoczny z całej okolicy nadajnik oraz trochę typowej infrastruktury turystycznej, takiej jak ławki, mapy, szczytowe tabliczki i drogowskazy.

Luboń Wielki
Na szczycie Lubonia Wielkiego. W tle fajny widok na parę okolicznych pagórków.
Luboń Wielki, schronisko
Schronisko PTTK Luboń Wielki.

Zejście na Przełęcz Glisne i do Mszany Dolnej

Nie mam dziś w planach robić zbyt wielu przerw, więc praktycznie od razu po zdobyciu szczytu zaczynam z niego schodzić. Nie czuję, żebym coś w ten sposób tracił. Znam to miejsce dość dobrze, a bardziej sportowy charakter przejścia też da mi mnóstwo satysfakcji. Zachwycanie się widokami zostawiam na inną okazję.

Od teraz, aż po sam koniec tej wycieczki będę poruszał się po Małym Szlaku Beskidzkim. To oznaczona na czerwona traso długodystansowa (prawie 140 kilometrów), wytyczona między Luboniem Wielki na Bielsko – Białą.

Zejście początkowo jest łagodne i prowadzi wspólnie ze szlakiem żółtym (bardzo ciekawe podejście przez Perć Borkowskiego). Później się od niego oddziela i zaczyna ostro opadać w dół. O ile trasa niebieska była długa i łagodna, tu będzie krótko, lecz miejscami bardzo stromo. W zimie albo po dużych opadach trzeba naprawdę mocno uważać, by się nie poślizgnąć.

Luboń Wielki, czerwony szlak
Zejście z Lubonia czerwony szlakiem.

Większość trasy prowadzi przez gęsty, ładny las. Tylko pod koniec trafiam na ścieżkę między polami, która w końcu prowadzi mnie do asfaltowej drogi. Całe zejście jest zresztą bardzo szybkie. Po około pół godzinie stoję już na Przełęczy Glisne.

Luboń Wielki, zejście na Przełęcz Glisne
Końcówka zejścia między łąkami i polami.
Luboń Wielki z Przełęczy Glisne
Luboń Wielki oglądany z Przełęcz Glisne.

Skręcam w prawo i po asfaltowej drodze ruszam w dół. Chwilę później idę już wśród zabudowań niewielkiego osiedla. W pewnej chwili szlak jeszcze raz skręca w prawo, na mniejszą, choć bardziej stromą drogę. W tym momencie przychodzi mi do głowy pomysł, że warto będzie kiedyś odwiedzić to miejsce na rowerze.

Przełęcz Glisne
Zejście z Przełęczy Glisne.

W głowie mam też inne myśli. Bo niespodziewanie, już tu pojawia się pierwszy kryzys. Przeszedłem dopiero niewiele ponad 10 kilometrów, a moje nogi drżą ze zmęczenia. Niby nic nie boli, ale czuję odpływ sił i generalnie, nie wróży to zbyt dobrze na resztę dnia. Co zawiniło? Słabe w tym roku przygotowanie do typowo górskich tras? Za krótki odpoczynek po przedwczorajszej wycieczce rowerowej do Częstochowy? A może po prostu to zejście dało mi trochę w kość i zaraz wszystko wróci do normy? No nic, trzeba jakoś iść dalej, mając nadzieję, że jednak będzie dobrze.

Wkrótce schodzę z asfaltu. Idę chwilę przez las, zaliczając niewielkie podejście. Później trafiam na dużą łąkę. Niestety, lekko podmokłą po niedawnych opadach, co momentami zmusza mnie do szukania bardziej suchych obejść. Drugim problemem jest tu oznaczenie trasy. Symboli gdzieniegdzie brakuje, zdarza mi się źle skręcić. W pewnej chwili wyciągam telefon i przez dłuższy czas poruszam się z pomocą mapy i nawigacji.

Szlak Glisne - Mszana Dolna
Kiepsko oznaczony fragment szlaku kawałek za Przełęczą Glisne.

Później sytuacja się poprawia. Przez chwilę idę wygodną ścieżką na skraju lasu, a następnie po kamienistym zajściu trafiam na przedmieścia Mszany Dolnej. W końcu pojawia się asfalt, po którym zaczynam zagłębiać się w plątaninę uliczek tego malowniczo położonego miasteczka.

Glisne, Mały Szlak Beskidzki
Ładny kawałek gdzieś pomiędzy Przełęczą Glisne a Mszaną Dolną.
MSB, odcinek Glisne - Mszana
Kamieniste i pełne wody zejście w stronę Mszany.

Samo przejście przez Mszanę nie jest jednak zbyt ciekawe. Dość długo idę przy ruchliwej drodze, później docieram do ścisłego centrum. Klimat górskiej wędrówki gdzieś się ulatnia.

Czerwonym szlakiem przez Lubogoszcz

Dojście do mostu na Rabie zajmuje mi pewnie z kilkanaście minut. Niestety, w Mszanie Dolnej przez rzekę mogę przejść tylko w tym jednym miejscu, a następna góra na szlaku leży po jej przeciwnej stronie.

Mszana Dolna
Przejście przez Rabę w Mszanie Dolnej.

Będąc już na drugim brzegu muszę się trochę wrócić na zachód. Idę półtora kilometra wzdłuż Raby i dopiero tam zaczynam następne podejście. Początkowo wśród pojedynczych domków, później już w ładniejszym, otwartym terenie.

Lubogoszcz od Mszany Dolnej
Początek podejścia w stronę Lubogoszcza.
Lubogoszcz, Mały Szlak Beskidzki
Wąski odcinek między ogrodzonymi polami. Tu jeszcze tego widać, ale parę metrów dalej roślinność znacznie gęstnieje.

Kolejny odcinek znów wymaga posiłkowania się nawigacją. Skręt w lewo nie jest oznaczony, więc i tu zaliczam drobne pobłądzenie. Na szczęście szybko się orientuję i wracam na prawidłową trasę. Idę jeszcze kawałek w polnym krajobrazie, po czym wchodzę do przyjemnego, pełnego cienia lasu.

Zaczyna się długie, umiarkowanie nachylone podejście. Dość fajne, bo łatwo załapać stały rytm i trzymać się go przed pewien czas. Widoków na okoliczne szczyty co prawa nie ma, ale krajobraz i tak mi się podoba.

Lubogoszcz, szlak czerwony
Podejście na Lubogoszcz od strony Mszany Dolnej.

Z czasem stok łagodnieje. Docieram na Lubogoszcz Zachodni, gdzie Mały Szlak Beskidzki łączy się z oznaczoną na czarno trasą z Kasinki Małej. Skręcam lekko w prawo i zmierzam w kierunku głównego wierzchołka. Stąd mam tam jeszcze kawałek, ale trasa jest albo płaska albo delikatnie faluje. Można odpocząć, choć szczerze mówiąc, nie za bardzo jest po czym. To podejście nie należało do trudnych. Po moim kryzysie też nie ma już zresztą śladu. Minął gdzieś w okolicach Mszany.

Lubogoszcz, czerwony szlak
Przejście pomiędzy Lubogoszczem Zachodnim a Lubogoszczem.

Po kilkunastu minutach osiągam wierzchołek, na którym spotykam zaskakująco dużo osób. Jest też sporo ławeczek, miejsce na ognisko, metalowy krzyż z ołtarzem oraz mapki i szczytowa tabliczka.

Lubogoszcz
Krzyż na szczycie Lubogoszcza.

Tu również nie mam zamiaru robić przerwy. Mijam tłumek i zaczynam schodzić w stronę Kasiny Wielkiej. Ścieżka jest dość wąska, stroma i pełna kamieni, ale za to oferuje ładne widoki na Śnieżnicę, Łopień, Ćwilin i pewnie jeszcze kilka innych górek.

Lubogoszcz, zejście do Kasiny Wielkiej
Początek zejścia z Lubogoszcza do Kasiny Wielkiej.

Zejście trochę trwa i momentami wymaga wzmożonej ostrożności. Nie jest jednak aż tak męczące, jak to z Lubonia na Glisne. Nogi wytrzymują bez problemu i nie dochodzi do kolejnego nadszarpnięcia morale.

Kawałek dalej robi się o wiele bardziej płasko. Idę chwilę szeroką drogą gruntową, po czym wychodzę na obrzeża Kasiny. Jeszcze kilkaset metrów i drepczę już skrajem asfaltowej drogi w stronę centrum miejscowości.

Lubogoszcz - Kasina Wielka
O wiele łatwiejsza końcówka zejścia.
Lubogoszcz, zejście do Kasiny
Tu już po wyjściu z lasu.

Kasina Wielka i okolice

Marsz przy drodze, w odczuwalnej temperaturze przekraczającej 30 stopni jest średnio przyjemny i nieco się dłuży. W końcu schodzę jednak do pobliskiego skrzyżowania, skręcam w prawo i zaczynam odzyskiwać wysokość, stopniowo zbliżając się do Śnieżnicy.

Na tę górę wspinać się jednak nie będę. Obejdę jej fragment od północnego – zachodu, przejdę przy tutejszym wyciągu narciarskim i stacji kolejowej, a później skręcę na północ w stronę niewielkiego pagórka o nazwie Dzielec. To przez niego przebiega dalsza część MSB.

Kasina Wielka
Przejście przez Kasinę Wielką. W tle widok na Dziclec.

W pewnym miejscu asfalt się kończy. Mijam ostatnie zabudowania, wspinam chwilę skrajem lasu, a później trafiam między drzewa. Podejście na Dzielec jest krótkie i dość łatwe. Na szczycie znajduję tylko tabliczkę z nazwą szczytu i jego wysokością, którą mijam bez większego zainteresowania.

Dzielec
Dzielec – niewielki pagórek na północ od Kasiny Wielkiej.

Zejście z Dzielca też jest szybkie i bezproblemowe. Kilkaset metrów marszu przez las, po których docieram do drogi oddzielających dwa sąsiednie pagórki. Ten drugi, noszący nazwę Szklarnia, będę zdobywał za chwilę.

Dzielec - Szklarnia
Zejście do drogi pomiędzy Dzielcem a Szklarnią.

Parę minut w lesie i docieram na szczyt. Ten jest nawet niższy niż poprzedni. Z Dzielcem łączy go jednak atrakcyjność szczytu – tu również nie ma nic pora niewielką tabliczką na drewnianym słupku z daszkiem.

Szklarnia
Na szczycie Szklarni.

Kolejny etap to krótkie, leśne zejście, po którym docieram na Przełęcz Wielkie Drogi. Mijam parę zaparkowanych tu samochodów i ponownie wchodzę między drzewa. Tym razem na nieco dłużej. Następny szczyt na trasie jest również nieco wyższy od wcześniejszych. Wierzbanowska Góra, bo to tam się teraz kieruję, mierzy 778 metrów n.p.m.

Po około kilometrze docieram do niewielkiego osiedla, które obchodzę od północnego – wschodu. Potem idę chwilę skrajem otwartego terenu, aż w końcu wracam do lasu. Parę minut później dochodzę na szczyt. Kawałek od wierzchołka stoi mała, drewniana bacówka, przy której teraz tli się ognisko.

Wierzbanowska Góra, podejście
Podejście na Wierzbanowską Górę.
Bacówka na Wierzbanowskiej Górze
Bacówka w pobliżu szczytu.

Zejście jest dość długie, choć łagodne i zupełnie pozbawione trudności. Początkowo odbywa się ładną, leśną ścieżką, później po asfalcie. Ten ostatni po kilkunastu minutach doprowadza mnie na Przełęcz Jaworzyce.

Wierzbanowska Góra, Mały Szlak Beskidzki
Początek zejścia z Wierzbanowskiej Góry.
Zejście na Przełęcz Jaworzyce
Końcówka odbywa się już po asfalcie, choć ciągle w całkiem ładnej scenerii.

Lubomir i Kudłacze

Po drugiej stronie przełęczy zaczyna się podejście na Lubomir. To dość popularna góra, z duży obserwatorium astronomicznym na szczycie. Wejście od tej strony okazuje się jednak średnio ciekawe. Pierwsze półtora kilometra to asfalt, później jeszcze chwila drogi szutrowej. Temu wszystkiemu towarzyszą też występujące od czasu do czasu zabudowania.

Lubomir od Przełęczy Jaworzyce
Szutrowy fragment podejścia na Lubomir od strony Przełęczy Jaworzyce.

Dopiero potem robi się ciekawiej. Nachylenie ścieżki rośnie, las dookoła nabiera uroku. Niestety, nie trwa to długo. Mija 10, może 15 minut i stoję już na szczycie w towarzystwie pokaźnej grupki innych turystów. Oglądam chwilę obserwatorium, robię kilka zdjęć i ruszam dalej.

Lubomir, podejście
To już końcowy fragment tej wspinaczki.
Lubomir, obserwatorium
Obserwatorium astronomiczne na Lubomirze.

Tu jestem już w około 2/3 trasy. Nic mnie nie boli, nie czuję głodu ani pragnienia. Kolejne podejście pokonałem z przyjemnością. Tempo też mam mniej więcej zgodne z założeniami. Czyli sprawy mają się dobrze, raczej nie mam powodu do obaw o ukończenie tej wycieczki. Jedynym problemem jest picie. Miałem 4 litry, został mi około jednego, więc od teraz muszę oszczędzać. Ale to akurat nie jest wielki problem. Szczególnie, że najcieplejszą porę dnia mam już za sobą.

Dalsza ścieżka prowadzi przez łagodny grzbiet pasma. Jest szeroko, wygodnie, a oprócz mnie wędruje tędy parę innych osób. Dość szybko docieram do ledwie wyróżniającego się szczytu Trzy Kopce. Gdyby nie przyklejona do drzewa, mocno już wyblakła kartka, pewnie nie odnotowałbym faktu jego zdobycia.

Trzy Kopce
Trzy Kopce – mało wybitny szczyt w pobliżu Lubomira.

Później sytuacja niemalże się powtarza. Idę kilkaset metrów płaską, komfortową drogą, aż w końcu docieram do kolejnego wierzchołka. Tym razem jest to Łysina. Tę jednak trudniej przeoczyć, gdyż znajduje się tu węzeł paru okolicznych szlaków.

Lubomir, Mały Szlak Beskidzki
Ścieżka pomiędzy Trzema Kopca a Łysiną.
Łysina
Skrzyżowanie szlaków na Łysinie.

Kolejnym etapem wędrówki jest dojście pod schronisko Kudłacze. Nim się tam jednak znajdę, wytracam trochę wysokości po miejscami błotnistej i kamienistej ścieżce. Tu również kręci się sporo osób. To oczywiście zasługa tego turystycznego obiektu, w pobliże którego łatwo dojechać nawet samochodem (w sumie rowerem też się da, nawet szosowym).

Łysina, Mały Szlak Beskidzki
Zejście do schroniska Kudłacze.
Kudłacze, schronisko
A samo schronisko wygląda tak.

Okolice Uklejnej

Mijam otoczony turystami budynek i kontynuuję zejście po Małym Szlaku Beskidzkim. Miejscami jest dość pochyło, z dużą ilością plątających się pod nogami kamieni. Szlak parę razy zmienia kierunek, prowadząc mnie w końcu do asfaltowej drogi przebiegającej przy niewielkim osiedlu.

Kudłacze, Mały Szlak Beskidzki
Kamieniste zejście poniżej schroniska.
Kudłacze - Działek
Asfaltowa droga kawałek dalej.

Twarda nawierzchnia kończy się niecały kilometr później. Droga skręca w prawo, ja natomiast zaczynam podejście w stronę niewielkiego pagórka o nazwie Działek. Wspinaczka jest krótka oraz niezbyt wymagająca. Parę minut i stoję już pod żółtą, zawieszoną na drzewie tabliczką.

Działek
Działek – kolejny niewielki szczyt na trasie mojej wędrówki.

Następny w kolejce jest Śliwnik. Też niewielki i podobnie łatwy do zdobycia, jednak leżący kawałek dalej na północny – zachód i przybliżający mnie o jakiś kilometr do celu. Dojście tam odbywa się w mieszanym terenie – czasem polną drogą, kiedy indziej między drzewami.

MSB, odcinek Kudłacze - Uklejna
Gdzieś pomiędzy Działkiem a Śliwnikiem.

Za Śliwnikiem idę już niemal cały czas lasem. Najpierw trochę w dół, później głównie do góry. Przez pewien czas są to jednak dość łagodne, niewymagające wysiłku podejścia. Dopiero później, w okolicach Uklejnej robi się trochę stromiej.

Uklejna, podejście
Podejście na Uklejną.

Czerwony szlak nie wprowadza mnie jednak na sam wierzchołek. Mija go w odległości kilkudziesięciu metrów. To całkiem fajne miejsce, choć dziś postanawiam go pominąć. Byłem tam niedawno, więc mijam oznaczoną żółtym kolorem ścieżkę do szczytu i rozpoczynam zejście.

Zejście do Myślenic

Początkowo, nachylenie jest jest duże i mimo dającego już o sobie znać bólu stóp, idzie się całkiem przyjemnie. Później nachylenie rośnie. Pojawia się błoto, szlak często jest mokry i zasypany kamieniami. Tu trzeba trochę bardziej uważać.

Uklejna, zejście
Zejście w stronę Myślenic.

Później nachylenie jeszcze wzrasta. Droga zaczyna mi się też nieco dłużyć. Z poprzednich wizyt zapamiętałem ją jako krótszą. Wiem jednak, że do celu mam już całkiem blisko, więc morale jest na wysokim poziomie. Mimo drobnych niedogodności, na twarzy przeważnie gości uśmiech.

MSB, Myślenice
Kolejny pełen kamieni, dość stromy odcinek.

W końcu robi się bardziej płasko. Kawałek dalej docieram do ruin Zamczyska nad Rabą, a później wychodzę z lasu, wprost w willową dzielnicę Myślenic. Spędzam chwilę wśród ładnych, nowoczesnych domków, po czym przekraczam Rabę i ruszam w stronę centrum miasta. Tam żegnam się z Małym Szlakiem Beskidzkim, skręcam w prawo i po kilkuset metrach zatrzymuję na przystanku przy Zakopiance.

Myślenice, Raba
Przejście nad rzeką Rabą przepływającą przez Myślenice.

Powrót

Jest około 19:30. Pozostało mi usiąść i czekać na jakiś autobus do Krakowa. Wiem, że jeździ ich tędy sporo, jednak ostatecznie na pierwszy czekam ponad pół godziny. W końcu jednak nadjeżdża i zabiera na pokład wraz z paroma innymi turystami. Co prawda na stojąco, ale to już naprawdę drobny szczegół. Ważne, że zaraz będę w domu, wezmę ciepły prysznic i będę mógł w końcu porządnie odpocząć.

Podsumowanie i wnioski

55 pokonanych kilometrów (licząc z dojściem do szlaku), około 12 godzin i 40 minut wędrówki. Czas teoretyczny ścięty o prawie 5 godzin. Nie jest źle! Do życiówki trochę brakło, ale i tak mam powody, by być w tego przejścia bardzo zadowolonym. W sumie, to moja najlepiej przeprowadzona górska wyrypa, jakiej się do tej pory. Owszem, na mecie było spore zmęczenie, ale tak naprawdę, to śmiało mógłbym jeszcze kilka godzin pochodzić.

Co się udało:

  • rozłożenie sił – mimo tego drobnego kryzysu za Luboniem, ukończyłem wycieczkę w dobrej formie. Nie padałem ze zmęczenia, nie miałem dość. Udało się nie forsować zbyt szybkiego tempa na początku, co na pewno później wiele pomogło. Drugą część trasy przeszedłem szybciej niż pierwszą, a podejścia w końcówce wciąż robiłem z przyjemnością.
  • odżywianie – jadłem regularnie i w miarę różnorodnie. Ani razu nie czułem się głodny, cały czas miałem energię do marszu, a po powrocie do domu nawet nie miałem ochoty na dużą kolację.
  • ochrona przed słońcem – generalnie, źle znoszę upały. Ale tym razem, poradziłem sobie całkiem nieźle. Jasne ciuchy, buff na głowę w otwartej przestrzeni, dwukrotne użycie kremu z filtrem i regularne nawadnianie – to wszystko zdało egzamin.
  • dobór butów – biegowe Kalenji nieźle sprawdziły się na długiej trasie. Owszem, pod koniec stopy bolały, ale to było raczej nie do uniknięcia. Cieszę się jednak, że stało się to dopiero gdzieś za 40-tym kilometrem, a nie w połowie, czy w pierwszej części wędrowki.
  • regeneracja przed wycieczką – trochę się obawiałem, że 1 dzień odpoczynku po długim wyjeździe rowerowym (ponad 9 godzin na siodełku) może nie wystarczyć. Obawy okazały się jednak niesłuszne, a ja od rana do wieczora miałem sporo sił.
  • logistyka wyjazdu – szybko dotarłem na szlak, bez problemów wróciłem do domu. Dobrze oszacowałem własne siły i potrzebny czas na przejście (moje 12:40 nieźle mieści się w zakładanym wcześniej czasie 12 – 14 godzin).

Co dało się zrobić lepiej:

  • picie – 4 litry to jednak było za mało. 5 byłoby ok, 6 pewnie też bym przyjął. Choć przy takiej masie, lepszą opcją byłoby już pewnie uzupełnienie zapasów po drodze, na przykład w Mszanie Dolnej, schronisku albo którejś z mijanych wiosek. No ewentualnie z górskiego źródła, ale to wymagałoby filtrowania.
  • przerwy – oczywiście podczas marszu tego nie wiedziałem, ale spokojnie wyrobiłem się w zakładanym czasie. Mogłem więc od czasu do czasu robić przerwy, co pewnie ulżyłoby mocno odciążanym stopom i nie doprowadziło do ich bólu pod koniec trasy.
  • nawigacja – parę razy zdarzało mi się zejść ze szlaku. Co prawda zawsze na krótko i często nie z własnej winy, ale i tak lepiej byłoby tego uniknąć. Szkoda sił i nerwów.

Czyli generalnie, poszło całkiem fajnie! Przyjęta strategia zadziałała, dużych błędów nie było. Pisząc ten tekst dwa dni po powrocie wciąż czuję lekki ból niektórych mięśni, ale poza tym, regeneracja przebiega bardzo dobrze. Za dwie kolejne doby pewnie będę już w pełni sił. I co ważne, gdyby kiedyś naszła mnie jeszcze ochota na podobną lub nawet dłuższą wycieczkę, będę już nieźle wiedział, jak się za to zabrać.

A tutaj wrzucam jeszcze mapkę pokonanej trasy:

4 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *