Wejście na Rysy zimą – relacja, opis trudności i dużo zdjęć
To było spełnienie wielkiego marzenia. Wymagało sporo przygotowań, cierpliwości i paru wyrzeczeń, ale w końcu się udało i zdecydowanie było warto! Ta góra dostarczyła mi tylu wrażeń, że ciągle jestem tam myślami i pewnie prędko tego dnia nie zapomnę. Zapraszam na relację z zimowego wejścia na Rysy!
Przygotowania
Ten fragment będzie dość osobisty, więc jeśli ktoś chce przejść od razu do relacji z wyprawy, to proszę klikać w ten link.
Trochę historii
Od momentu, gdy zacząłem realnie myśleć o zimowym wejściu na Rysy, do realizacji tego pomysłu upłynęło sporo czasu. Myślę, że było to około dwóch lat, może półtora, bo ciężko dokładnie określić moment, w którym podejście „Rysy zimą są niemożliwe dla zwykłego człowieka” zmieniło się we „w sumie mógłbym to zrobić”. To zawsze jest dość płynny proces – zresztą to samo przechodziłem jakiś czas temu z maratonem. Odpowiednie nastawienie, dobry plan, trochę determinacji i nagle niemożliwe okazuje się całkiem realne.
Droga do celu była jednak długa. Zimowe chodzenie po górach zaczęło się lutym 2015 roku. Najpierw był Turbacz, potem jakiś inne górki w okolicznych Beskidach – takie co łatwo wybaczają błędy nieprzygotowanym amatorom. W marcu 2016 roku pojawił się pomysł wejścia na Babią Górę. Z początku wydawał się szalony, ale przeżyliśmy i pragnęli więcej. Powoli zacząłem kolekcjonować zimowy sprzęt i zdobywać wiedzę w temacie. Rok 2016 skończył się nieśmiałym pomysłem „a może by tak spróbować w Tatrach?” Udało się wejść na Kasprowy Wierch, w sumie bez problemów. To było moje pierwsze zetknięcie w rakami i czekanem. Ależ się spodobało!
W tamtym samym sezonie padł jeszcze Giewont, ponownie Babia Góra i Kościelec. Ten ostatni to już całkiem ambitna wyprawa, która poniekąd ustawiła mi górskie cele na przyszłą zimę. Tegoroczny sezon układałem już w jasnym planem w głowie. Najpierw do przećwiczenia długie podejścia (Przełęcz Zawrat w styczniu), później trochę trudniejszego wspinania (Świnica w styczniu). Wszystko szło dobrze, więc zacząłem polowanie na odpowiednie warunki pogodowo – lawinowe. W międzyczasie zrobiłem jeszcze sprawdzian sprzętu (głównie odzieży) w naprawdę srogim mrozie (Babia Góra w lutym). Choć wystąpiły drobne niedogodności, miałem pomysły jak sobie z tym wszystkim poradzić.
Polowanie na warunki
Chciałem lawinową jedynkę. Szlak na Rysy uchodzi niestety za dość niebezpieczny pod tym względem. A że ja raczej staram się uważać i minimalizować ryzyko, to czekałem. Do tego, fajnie by było, gdyby zbyt mocno nie wiało i było cieplej niż -30. Niby niewiele, ale w Tatrach suma tych wymagań nie pojawia się często.
Połowa stycznia i większość lutego nie przyniosły nic dobrego. Śniegu padało sporo, mróz nie odpuszczał. Potem opady zelżały, ale pojawiła się jeszcze większa fala zimna. Nadszedł marzec, a biorąc pod uwagę chęć dobrego przygotowania się do półmaratonu 18 marca, mój czas powoli się kończył. Codziennie z nadzieją sprawdzałem pogodę i komunikaty TOPR. Niestety, lawinowa jedynka nie nadchodziła i sporo wskazywało na to, że tej zimy może się już nie trafić (w sumie była tylko na kilka dni początkiem stycznia).
Jednak na horyzoncie pojawił się dzień 4 marca. Ciepło, niemal bezwietrznie i co prawa z lawinową dwójką, ale „niską” oraz z tendencją do stabilizacji pokrywy śnieżnej (oj, poczytałem sobie wcześniej trochę o lawinach – lubię być przygotowany).
Tak szczerze: jak nie teraz, to kiedy? Decyzja zapadła – pora zmierzyć się z tą górą!
Założenia i wyposażenie
Według mapy, w lecie na Rysy i z powrotem idzie się około 11 godzin i 40 minut. Biorąc pod uwagę dojazd do Palenicy i powrót, jest to sporo czasu. A jeśli chcemy jeszcze startować i kończyć w Krakowie nie mając samochodu, to robi się z tego małe wyzwanie logistyczne.
Szczęśliwie Kraków jest całkiem dobrze skomunikowany z Zakopanem. Pierwszy autobus rusza o 4:00, do Palenicy też nie tak trudno dojechać, więc biorąc pod uwagę nieco szybsze tempo marszu, można się wyrobić. Są oczywiście ludzie, którzy twierdzą, że aby wejść na Rysy, trzeba bezwzględnie ruszyć z Palenicy przed 5-tą rano, ale nie przesadzajmy. Jeśli nie ma tłumów i pogody, która sprawi, że warunki lawinowe wzrosną po południu, to można spokojnie wyjść nieco później. Trzeba być tylko pewnym swojej formy, żeby nie schodzić w góry po ciemku (po płaskim już można, żaden problem). Powrót z Palenicy i potem do Krakowa też nie powinien być trudny, warto mieć jedynie na uwadze, że Zakopianka lubi się w weekendowe wieczory korkować.
Ok, parę słów o górskim sprzęcie i innym wyposażeniu. Zdecydowałem się polegać na sprawdzonych rzeczach, których wady i zalety dobrze znam. Nie jest to na pewno topowy sprzęt, ale moim zdaniem spokojnie wystarczający na większość tatrzańskich szlaków.
- sprzęt typowo górski: buty Quechuea Forclaz 500 Warm, raki CT Nuptse Evo, czekan CT Alpin Tour, stuptuty Quechuea Forclaz 50.
- reszta odzieży: 2 pary grubszych skarpet (na stopach 1 para, druga w plecaku), zwykła bielizna bawełniana (niekoniecznie najlepszy wybór), spodnie z cienkim polarem od środka, koszulka z materiału technicznego, gruba bluza z kapturem, kurka zimowa (nie znam firmy), 2 buffy (1 na szyję, drugi do plecaka), ciepła czapka, 3 pary rękawiczek (cienkie polarowe, jakieś trochę cieplejsze rowerowe oraz grube narciarskie – aż 3 pary na wypadek, jakbym któreś przemokły), okulary przeciwsłoneczne.
- inne wyposażenie: plecak 20 litrów, folia NRC, latarka czołowa, aparat fotograficzny z zapasową baterią, telefon z modułem GPS i zapisanym numerem TOPR, parę ręczników papierowych, portfel, klucze do domu, wydrukowany bilet na autobus.
- prowiant: 2 termosy (około 0.75 litra) z ciepłą herbatą, butelka wody (mniej więcej 0,7l) z rozpuszczonymi elektrolitami, zapasowa pastylka z elektrolitami, 5 dużych bułek (z masłem, serem, szynką i pomidorem), 3 banany, 4 batoniki, 100g orzechów laskowych.
Rysy w zimie – relacja z wejścia
Dojazd do Zakopanego i drobne problemy z Palenicą
Przygotowałem to wszystko dzień wcześniej. W sobotę odpuściłem treningi (zrobiłem tylko jakieś drobne ćwiczenia) i położyłem się wcześniej spać. Oczywiście nie mogłem zasnąć – jak zawsze, gdy mi zależy. W sumie przespałem może z 5 godzin. Trochę mało.
Budzik zadzwonił o 2:20. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem okazję tak wcześnie się zbierać. Chyba przy okazji Orlej Perci w 2016, wtedy też jechałem busem o 4:00. O dziwno, nie miałem żadnego problemu ze wstaniem. Chyba od razu poczułem emocje związaną z tym dniem. Zebrałem się całkiem sprawnie i jeszcze przez 3-cią opuściłem mieszkanie.
Autobus podjechał wcześniej, więc mogłem się praktycznie od razu załadować na pokład. Próbowałem się ułożyć do spania, jednak ludzi chętnych do jazdy było zaskakująco dużo i szybko okazało się, że ktoś chce koło mnie siadać. No nic, trzeba się dźwignąć.
Wyszło mi to w sumie na dobre, bo współpasażer też wybierał się na Rysy. Przegadaliśmy niemal całą podróż, więc minęła szybko i przyjemnie. Droga o tej porze też była wyjątkowo przejezdna, co sprawiło, że w Zakopanem byliśmy trochę przed 6-tą. Z jednej strony fajnie, bo sporo czasu na działanie w górach, z drugiej – co o tej porze jeździ do Palenicy? Chyba tylko te okropnie drogie taksówki.
Z rozkładu dowiaduję się, że pierwszy bus dopiero o 7:20 (choć może o 7:40 – on bez kompletu nie pojedzie, bo nie musi…). Pojawia się jednak inna dwójka, która też szuka transportu. Dogadujemy się i idziemy negocjować taxi. 100 zł, 70 zł, 60 zł… Jeden mówi, że mu się nie opłaca, zaraz ktoś inny podbiega i mówi, że zawiezie. Wolny rynek na całego ;)
Hej, to w sumie nie jest taka cła cena! 60 zł na 4 osoby to 15. Tylko o 5 drożej niż busem. Dobra wymiana za godzinę więcej czasu na szlaku. Jedziemy.
Palenica – Morskie Oko – Czarny Staw pod Rysami
Szybka taksówka i puste drogi sprawiły, że szlaban parku narodowego przekroczyliśmy jeszcze przed 7-mą. Świetny czas, planując spodziewałem się, że będzie to bliżej 8-mej, albo nawet nieco później. To nam wyszło całkiem nieźle.
Zaskoczyło jednak zimno. Mimo prognozowanego ocieplenia, rano w Zakopanem termometry wskazywały -20. W Pelenicy nie lepiej. Zwyczajnie zaczęliśmy marznąć, szczególnie w palce u rąk. Dopiero po kilkunastu minutach szybszego marszu powrócił komfort. W końcu zrobiło się na tyle dobrze, że można było sięgnąć po aparat.
Przeważnie trochę narzekam na ten odcinek, ale teraz było zdecydowanie lepiej. Droga była niemal pusta, a napotkani o wczesnej porze ludzie zdecydowanie nie byli przypadkowymi turystami. Prawie każdy miał sprzęt wskazujący, że celuje w coś ambitniejszego niż sławne schronisko. O ile fajniej idzie się tędy w mroźny, zimowy poranek, niż popołudniem w szczycie sezonu, gdzie klimat górskiej wycieczki niszczony jest przez zapach końskiego łajna, płaczące dzieci i podpitych gawędziarzy.
Na tym odcinku raki, a nawet stuptuty, nie są jeszcze potrzebne. Droga jest odśnieżona (na szczęście jeszcze nie wpadli na pomysł posypywania jej piaskiem czy solą), szeroka, płaska. Trzeba tylko uważać na „skrótach”, bo tam miejscami jest ślisko – patrz zdjęcie powyżej. Można to ominąć asfaltem albo obejść bokiem po głębszym śniegu – my wybieramy to drugie.
Do schroniska docieramy po około 1 godzinie i 40 minutach marszu. Wchodzimy do środka, by się nieco ogrzać, posilić i przygotować sprzęt na dalszą trasę. Warto zauważyć, że o tej porze (było około 8:30) klimat w schronisku jest zdecydowanie inny niż później. Rano dominują ludzie szykujący się do górskich wyjść, dobrze wyposażeni, radośni, ale spokojni. Przeważają tematy dotyczące szlaków, pogody i warunków lawinowych. Miła odmiana od barowego klimatu, który panuje tam przez większość czasu.
Spędzamy tam 15 – 20 minut i ruszamy dalej. Po wyjściu znowu jest zimno, niestety przez czas pobytu w budynku na zewnątrz niewiele się ociepliło.
Staw jest cały zamarznięty. O ile idąc na Zawrat w styczniu miałem wątpliwości co do grubości lodu, dziś nie ma dylematów. Idziemy przez środek, podobnie jak wszyscy inni. Śladów jest mnóstwo, ludzie się tam beztrosko bawią, ktoś nawet postawił niewielkie igloo (tak, musiałem wejść do środka – zawsze muszę wchodzić do środka).
Dzięki skrótowi oszczędzamy kolejne kilkanaście minut. Droga po płaskim i dobrze przetartym terenie jest o wiele szybsza (i łatwiejsza) niż letnie obchodzenie stawu. To kolejna – po mniejszej liczbie ludzi – zaleta zimowego szlaku.
Za Morskim Okiem kończą się jednak łatwe odcinki. Pora w końcu zacząć nabierać wysokości, bo do tej pory było płasko. Droga do schroniska jest niby cały czas pod górę, jednak te kilkaset metrów przewyższeń bardzo delikatnie rozkłada się na długości około 8 km.
Początek podejścia pod Czarny Staw to miejsce, gdzie decydujemy się założyć raki. Żałujemy trochę, że nie zrobiliśmy tego zaraz po opuszczeniu schroniska – jest zimno, trochę wieje, i teraz przy zakładaniu sprzętu palce na pewno trochę odcierpią.
Znajdujemy jakiś choć trochę osłonięty kawałek terenu i tam przeprowadzany operację. Nic przyjemnego, ale poszło sprawnie. Przynajmniej z moimi – koledze muszę odrobinę pomóc. Chwilę później zakładam podwójne rękawiczki i ruszamy pod górę.
Zimowy wariant podejścia do Czarnego Stawu pod Rysami jest umiarkowanie stromy. Nie idzie się zakosami jak w lecie, tylko prosto pod górę, więc jest trochę ciężej. Na szczęście trasa jest przetarta, a śnieg dobrze związany, wiec nie ma problemów. Jedynie mijanie się z osobami schodzącymi wymaga wejścia w głębszy śnieg. Warto też od czasu do czasu obrócić się i spojrzeć za siebie. Ładnie widać „rozchodzone” Morskie Oko i wyjątkowo mało oblegane schronisko.
Przy samym stawie tłumów nie ma, jednak widać już początek szlaku na Rysy. Łatwo dostrzec, że tego dnia nie tylko my zdecydowaliśmy się je zdobywać. W oddali wspina się kilkadziesiąt osób, a w późniejszych godzinach przybędzie jeszcze drugie (jak nie trzecie) tyle.
Intensywne podejścia mają tę zaletę, że potrafią rozgrzać. Jeszcze przez chwilą było nam chłodno, teraz jest już przyjemnie. Nie zatrzymując się na dłużej, ruszamy więc dalej, by pokonać ostatni płaski odcinek tej trasy. Tu również nie ma dylematu w temacie skracania drogi – idziemy prosto przez zamarzniętą wodę. Temperatura od dobrych paru tygodni nie osiągnęła zera, więc można być pewnym grubości pokrywy lodowej.
Zimowe podejście na Rysy
Zimowy przebieg trasy nieco różni się od standardowego. Latem (a także późną wiosną i jesienią) łańcuchy są odsłonięte, szlak miejscami prowadzi zakosami, a w okolicach Buli pod Rysami schodzi się nawet lekko w dół. Zimą można spodziewać się tylko paru odsłoniętych łańcuchów pod szczytem. Wchodzi się po prawej stronie od letniego szlaku, słynną rysą zamiast grzędą. To wariant nieco krótszy, ale za to bardziej stromy. Od Czarnego Stawu do szczytu Rysów jest prawie 1000m przewyższenia – ciągłego marszu pod górę, bez płaskich odcinków. Dwie, trzy godziny, dla niektórych może nawet więcej. Trzeba przyznać – niezły sprawdzian kondycji.
Początek nie jest aż taki ciężki. Po prostu idzie się lekko pod górę. Nachylenie nie wymaga jeszcze użycia czekana. Niektórzy mają kijki trekkingowe, większość po prostu mozolnie się wspina z wolnymi rękami. Na cięższy sprzęt przyjdzie czas później.
Niedługo po rozpoczęciu podejścia, oddzielam się od mojego kompana. Trochę różnimy się tempem, więc tak będzie lepiej dla nas obu.
Nadal jest zimno. Słońce już co prawda od dawna jest wysoko nad horyzontem, ale Rysy to kawał góry i skutecznie je przesłania. Praktycznie całe podejście jest w cieniu. Zaletą to, że skały potrafią również osłonić przed wiatrem, lecz tego dnia i tak jest spokojnie, więc z tej zalety szczególnie nie skorzystałem.
W pewnym momencie zaczynam żałować, że nie założyłem drugiej pary skarpet. Mam je w plecaku, ale nie wyobrażam sobie tu ściągać raków, stuptutów, butów i bawić się potem w zakładanie tego od nowa. Prędzej bym przemoczył nogi albo stracił jeszcze więcej ciepła. Trudno, palce trochę marzną, ale nie jest bardzo źle – załóżmy, że tuż pod granicą komfortu. Będzie nauczka na przyszłość, że dodatkowe skarpety to fajna rzecz, ale jeśli chce się ich użyć, to trzeba to zrobić odpowiednio wcześnie, bo w warunkach „bojowych” może już nie być okazji. Na szczęście problem trochę odpuszcza, gdy zaczynam świadomi ruszać palcami u nóg, a zbocze staje się bardziej pochyłe, co skutecznie rozgrzewa organizm.
Pojawia się za to inny problem, częściowo spowodowany warunkami śniegowymi, ale też liczbą ludzi na szlaku. Gdy w pewnym momencie (mniej więcej tym pokazanym na zdjęciu wyżej) skręca w lewo i wszyscy idą prosto pod górę, z miejsc nad nami zaczyna spadać mnóstwo zmrożonego śniegu. Dosłownie co kilka sekund przelatuje koło mnie jakiś „pocisk”. Przyczyną są ludzie powyżej, którzy stawiając kroki zrzucają śnieg. Część materiału zatrzymuje się trochę niżej, jednak reszta nabiera prędkości i leci w dół zbocza, co chwilę się odbijając, koziołkując i zmieniając kierunek w mało przewidywalny sposób.
Większość brył ma po kilka centymetrów średnicy i jest niegroźna. Niestety, są i większe. Co chwilę słychać, jak ludzie wzajemnie się ostrzegają lub odskakują na boki, by uniknąć uderzenia. Niestety, nie najmocniej związana pokrywa śnieżna i nachylenie stoku robią swoje. Trzeba na prawdę bardzo uważać i regularnie patrzeć w górę, choć i to może nie wystarczyć do uniknięcia trafienia. Obijające się bryłki potrafią nagle zmienić kierunek i zostawić mało czasu na reakcję. Podczas podejścia dostałem czymś większym raz, podczas zejścia drugi. Trochę zabolało, ale na szczęście innych konsekwencji nie było.
W tym miejscu wspomnę, iż moim zdaniem na tym szlaku warto mieć kask. Sporo turystów było zresztą w nie wyposażonych. Dobry wybór, między innymi ze względu na ten zmrożony śnieg. Ja kasku nie miałem i momentami żałowałem – czułbym się w nim bezpieczniej i na następny raz tutaj kupię lub chociaż wypożyczę.
Poza tym, idzie się całkiem dobrze. Kondycja pozwala na podchodzenie bez przerw, widoki są rewelacyjne, a atmosfera szlaku zachwyca. Od czasu do czasu zamieniam parę zdań ze schodzącymi albo wchodzącymi, których wyprzedzam. Chciałoby się, żeby zawsze w górach można było spotykać tak pozytywnie nastawionych ludzi.
Gdzieś w oddali pojawiają się balony. Początkowo są ledwo widoczne, jednak wkrótce zbliżają się w okolicę Tatr. Jeden przylatuje bezpośrednio nad Rysami. Trzeba przyznać, że pogodę na taki lot widokowy mają świetną, choć jakoś szczególnie nie zazdroszczę. Sam też na widoki i przeżycia nie mogę narzekać.
Oprócz balonu na powyższym zdjęciu widać jeszcze jedną rzecz. Jedna z osób idąc podpiera się rękami. Choć fotografia tego dobrze nie oddaje, szlak zrobił się na prawdę stromy! To nie było nic nagłego, nachylenie spokojnie rosło po jednym stopniu. Najpierw trzeba było wyjąć czekan, potem stawiać coraz wyższe kroki, w końcu pomagać sobie rękami. Moje nastawienie też zmieniło się z „hmm, nie takie trudne te Rysy” na „ok, jednak jest tu stromo”.
Miałem również okazję na własne oczy zobaczyć, że z tą trasą nie ma żartów. Ktoś kilkadziesiąt metrów nade mną pośliznął się i zaczął zjeżdżać. Na szczęście bardzo sprawie zareagował i wyhamował czekanem. Po chwili wstał i ruszył dalej – nic się nie stało, jednak pewnie trochę strachu się najadł.
Nagle dociera do mnie, że i ja popełniłem pewien błąd. Innego rodzaju błąd, ale dość spory i to taki, za który od tej pory będę płacił być może już do końca wycieczki. Czuję odpływ sił oraz uświadamiam sobie, że mam bardzo wysokie tętno. Przesadziłem z tempem podejścia. Znowu… Ale czego się spodziewać, gdy jakieś 800 metrów w pionie robię bez nawet chwili przerwy? Ze względu na niską temperaturę i ciągłe zagrożenie spadającym śniegiem nie wyciągałem też nic do jedzenia i picia. Głupota, trochę mi wstyd.
Nie pierwszy raz zdarzyło mi się zajechać na podejściu. To taka ukryta wada dobrej kondycji. Nogi nie bolą, zadyszki nie ma, ale jak się nie pilnuje tętna i nie uzupełnia na bieżąco energii, to potem są problemy. A tyle razy już sobie obiecywałem, że będę się pilnował… ;)
No trudno, jakoś trzeba z tego wyjść. Od razu się zatrzymuję i robię chwilę przerwy. Do tego obowiązkowo parę łyków wody. Czekam aż tętno spadnie i dopiero potem ruszam dalej. Powoli, bo do szczytu jeszcze spory kawałek, a lepiej ze mną już raczej nie będzie.
Nie da się tu zresztą trzymać początkowego tempa. Nachylenie zbocza jest już na tyle duże, że czekanem się nie podbieram, lecz wbijam w śnieg jak siekierę i wykorzystuję do podciągnięcia się. Schodzące osoby też w znacznej części idą na czworaka intensywnie wykorzystując czekany do asekuracji. Ta końcówka jest na prawdę wymagająca, a ja szczerze mówiąc mam już trochę dość. Nie aż tak, żeby stracić wiarę w udane wejście, ale nie jest łatwo. Co kilka kroków przerwa i czekanie na spadek pulsu. Słabo. Choć z drugiej strony nikt mnie nie wyprzedza, więc może innych też podejście sponiewierało?
Spadek tempa powoduje, że znów marzną mi palce. Na następną trasę na pewno podwójne skarpety, choćbym miał się w nich gotować! Na szczęście, do celu już niedaleko. Drogi ubywa powoli, ale jednak regularnie. Przełączka, gdzie kończy się to długie i wyczerpujące podejście wydaje się być na wyciągnięcie ręki.
W końcu się udaje. Docieram do ogromnego nawisu śnieżnego i kieruje się w prawo. Stąd do kopuły szczytowej już tylko kawałek. Oczywiście pod górę, nawet jeszcze stromiej niż do tej pory, ale za to z łańcuchami. Nie wszystkie są przysypane, więc można je wykorzystać do asekuracji. A nawet warto to zrobić, bo ekspozycja na tym odcinku jest bardzo duża. W pewnym momencie ma się po prawej stronie taką przepaść, że upadek na 99% skończyłby się fatalnie.
Na szczycie Rysów
O 11:56 staję na szczycie. Wita mnie mocne słońce i prawie bezchmurne niebo. Miła odmiana od zacienionego podejścia. Aż muszę sięgnąć po okulary przeciwsłoneczne, bo odbijające się od śniegu słońce nieprzyjemnie razi w oczy.
Dojście tu zajęło odrobinę ponad 5 godzin. Niezły czas, może nawet za szybko, biorąc pod uwagę fakt, że czuję się lekko wyczerpany. Nic jednak nie boli, więc wiem, że po chwili odpoczynku i zjedzeniu czegoś siły powinny wrócić. Wiatru nie ma, temperatura odczuwalna sporo powyżej zera, zatem mogę tu spokojnie spędzić trochę czasu. Swoją drogą, mam niezły przykład inwersji termicznej – w dolinie było znacznie zimniej niż tu, ponad ponad półtora kilometra wyżej.
Rozglądam się dookoła i dociera do mnie, co właśnie zrobiłem. Rysy, najwyższy szczyt Polski, zdobyte w zimie! Coś, co kiedyś uważałem za nieosiągalne, właśnie stało się rzeczywistością!
Chwilę po zdobyciu polskiego wierzchołka, idę na słowacki. Wdrapując się tu, zastanawiałem się, czy będzie to możliwe. Pamiętałem z letniego wejścia kilka lat temu, że odcinek pomiędzy wierzchołkami był dość eksponowany, więc po opadach śniegu mogło być różnie (na przykład jak na Świnicy, gdzie odpuściłem wejście na główny szczyt i zostałem na taternickim). Okazało się jednak, że śnieg dobrze trzyma, a dojście tam, choć blisko stromego zbocza, jest całkiem bezpieczne. Postanowiłem zatem udać się „za granicę”, by wejść jeszcze parę metrów wyżej (Rysy dla Polaków mają 2499m n.p.m, dla Słowaków natomiast 2503m n.p.m).
Swoją drogą, zastanawia mnie legalność tego wejścia. Słowackie szlaki powyżej schronisk są przecież zamknięte zimą. Niby to tylko kilkanaście metrów, ale jednak to już teren TANAP, a nie TPN.
Na obu szczytach jest sporo ludzi i szczerze mówiąc, ciężko znaleźć dla siebie kawałek wolnego miejsca. O siadaniu też raczej nie ma mowy. Chodzę więc pomiędzy ludźmi, podziwiam widoki, grzeję w słońcu i robię zdjęcia. A zdecydowanie jest co fotografować – widoki zapierają dech. Gdzie się nie obejrzę, tam widzę strzeliste szczyty, ostre granie i zaśnieżone zbocza. Biel, czerń i błękit – podoba mi się ten zestaw. Mało gdzie czuję się równie dobrze, co w górach.
Nawet nie zauważam, jak przestaje mi być zimno w palce u nóg. Pogoda jest zaskakująco dobra, nie spodziewałem się aż tak dobrych warunków w tym miejscu. Wyciągam i zajadam batonik. Potem drugi. Popijam resztą herbaty z termosu – jeszcze ciepła, choć robiona prawie 10 godzin wcześniej. Trzeba się posilić póki okazja, bo przy zejściu znów może być z tym ciężej.
Spędzam na Rysach niemal pół godziny zanim decyduję się wracać. Trochę żal mi opuszczać to miejsce. Jest przepiękne i na pewno będę za nim tęsknił, ale przede mną jeszcze długa droga w dół. Robię więc ostatni „obchód” szczytu, podziwiam świetnie prezentującą się stąd Wysoką (2547 m n.p.m) i rozpoczynam schodzenie.
Powrót
Może się wydawać, że droga w dół będzie o wiele łatwiejsza, ale to nie do końca prawda. Fakt, serce i płuca mają łatwiej, ale mięśnie i kolana cały czas dostają wycisk. No i oczywiście cały czas trzeba zachować ostrożność. W pamięci mam ciągle ludzi schodzących rysą na czworaka przodem do zbocza – czy ja też będę musiał radzić sobie w ten sposób?
Ok, po kolei. Najpierw mam do pokonania ten niebezpieczny odcinek z łańcuchami. Ekspozycja robi wrażenie, a operacja minięcia się tam z innym turystą wymaga mocnych nerwów z obu stron.
Docieram do przełączki z wielkim nawisem. Zauważam, że specjalnie wbito na niej parę kijków, aby nikt przypadkiem nie poszedł za daleko – dalej jest niezła przepaść. Tam zatrzymuję się na chwilę i zmieniam rękawiczki. Te, których używałem do tej pory (właściwie to miałem 2 pary, cienkie i średnie naraz) zdążyły nieco przemoknąć, więc zmieniam na grube narciarskie.
Rozpoczynam schodzenie. Powoli i ostrożnie, bo stromizna jest duża, a ewentualne poślizgnięcie oznaczałoby zjechanie w dół z na prawdę dużą prędkością. Mimo tego, wybieram jednak schodzenie tyłem do zbocza. Nie jest tak źle, że musiałbym wybrać drugą opcję, choć może pomaga tu fakt, że przez szlak przeszło dziś dobre kilkadziesiąt osób i w wielu miejscach są wyrobione „schodki”, gdzie można w miarę pewnie postawić nogę.
Wadą schodzenia tyłem do ściany jest fakt, że nie będę widział spadających z góry brył zamarzniętego śniegu. Naciągam kaptur na czapkę, żeby ewentualnie trafienie w głowę nie zabolało za bardzo (cóż, kask byłby lepszy, ale skoro go nie ma, to trzeba jakoś inaczej o siebie zadbać). Mam też w pamięci, że główną przyczyną spadania tych brył są nieuważne kroki turystów, więc sam staram się jak najmniej zrzucać.
Każdy krok ubezpieczam pewnym wbiciem czekana w śnieg. To dobra praktyka i kto wie, czy nie uratowała mnie przed upadkiem, gdy w pewnym momencie dostałem sporych rozmiarów odłamkiem po nogach. Zabolało, straciłem na chwilę równowagę, ale szczęśliwie miałem się czego chwycić i nic więcej się nie stało.
W pewnym momencie spotkałem mojego kompana z początku wędrówki. Mówi, że nie czuje się zbyt dobrze – chce mu się spać, pić i jest zmarznięty. Proponuję mu moją butelkę z elektrolitami i kofeiną. Zabiera. Chwilę jeszcze rozmawiamy, po czym życzymy sobie powodzenia i ruszamy każdy ku swojemu celowi. Wziąłem też od niego kontakt mailowy. Po powrocie napisałem wiadomość z pytaniem o wejście, ale nie dostałem jeszcze odpowiedzi. Mam nadzieję, że udało się bezpiecznie wejść i wrócić.
Z czasem zbocze łagodnieje. Pojawiają się pierwsze ślady po zjazdach. Sam po rozmowie z innym schodzącym postanawiam spróbować. Siadam, wbijam lekko czekan w śnieg i podnoszę nogi. Zaczynam powoli ześlizgiwać się w dół. Co chwilę hamuję, by nie nabrać zbyt dużej prędkości. Mam z tego trochę frajdy, ale po pewnym czasie postanawiam zrezygnować. Powody są aż 3. Po pierwsze, jest to dość męczące. Ja ciągle nie zregenerowałem się po wejściu, więc mniej intensywne jest zwykłe schodzenie. Druga rzecz – zbieram sporo śniegu do kieszeni i pomiędzy warstwy ubrań, więc nie chcę się przemoczyć. No i trzecia sprawa – może Rysy to jednak nie najlepsze miejsce na naukę „dupozjazdów”. Potrenuję kiedy indziej na czymś łagodniejszym.
Gdy wydaje mi się, że trudności zejścia dobiegają końca, zauważam, że z góry… stacza się człowiek. Szybko zjeżdża zboczem, głową z dół, desperacko próbując wyhamować. W końcu mu się udaje, jednak widać, że jest w szoku, a usta i nos ma zakrwawione. Na szczęście jest przytomny, oddycha, odpowiada na pytania. Ludzie najbliżej zdarzenia od razu ruszają z pomocą. Dołączają też inni, momentalnie robi się zbiegowisko. Przez chwilę sam się zastanawiam, czy nie podbiec, ale dochodzę do wniosku, że nie ma sensu. Kilkanaście osób, które już się tam zgromadziło na pewno wystarczy, by pomóc lub wezwać ratowników, a w roli gapia blokującego szlak na pewno nic dobrego nie zrobię.
Schodzę więc dalej, analizując w pamięci to co właśnie zaszło i – mimo łagodniejącego zbocza – nadal ostrożnie stawiam kroki. Mijam też ostatnie (a przynajmniej mam nadzieję, że ostatnie, biorąc pod uwagę prawie 14:00 na zegarku) wchodzące osoby. Z tego miejsca mam już niezły widok na Czarny Staw i Morskie Oko poniżej
Niedługo później słyszę znajomy dźwięk. Helikopter. Szybko kojarzę fakty i wnioskuję, że do wspomnianego wypadku został wezwany TOPR. Faktycznie skierował się nad tamto miejsce, zawisł na chwilę, a później odleciał w stronę Zakopanego. Już w domu z internetu dowiedziałem się więcej. Turysta spadł niemal z samej góry podejścia. Po drodze nabrał prędkości, zahaczył parę osób, w efekcie czego jedna złamała nogę. Sam też doświadczył złamania. W końcu wyhamował, a obu poszkodowanych zabrano później śmigłowcem. Innym potrąconym nic poważniejszego się nie stało.
Idąc już po Czarnym Stawie ponownie słyszę helikopter lecący w stronę Rysów. Wygląda na to, że zabrał stamtąd kolejną osobę. Wrócił jednak nie do miasta, lecz wylądował pod schroniskiem. Później poderwał się i… poleciał pod Rysy po raz kolejny. Nie udało mi się znaleźć więcej informacji o tych zdarzeniach, jednak w kronice TOPR z weekendu nie było nic o poważnych wypadkach w okolicach Rysów. Czyli były to raczej tylko drobne interwencje.
Dopiero będąc na płaskim mogę się rozluźnić. Zmęczenie trochę przeszło, ale organizm nadal odczuwa trudy podejścia. Każdy metr w górę powoduje szybki wzrost tętna. Idę więc spokojnie, zjadając większość tego, co ciągle miałem w plecaku i ciesząc się, że tych metrów w górę wiele mi już nie zostało.
Przechodzę Czarny Staw, ostrożnie pokonuję (miejscami wyślizgane) zejście do Morskiego Oka i kieruję się w stronę schroniska. Wstępuję tam na chwilę, by oddać komuś z obsługi baterię od aparatu znalezioną wcześniej na szlaku. Jeśli ktoś będzie szukał, tam ma większe szanse na dotarcie do zguby.
Będąc pod budynkiem mam okazję zobaczyć z bliska lądowanie śmigłowca. Trzeba przyznać, że jest głośny i miota śniegiem z taką siłą, że muszę aż osłaniać twarz. Ze środka wychodzą ratownicy i przekazują osobę na noszach innemu zespołowi, który jest już gotowy na transport poszkodowanego dalej samochodem terenowym. Akcję oglądają dziesiątki gapiów, część z nich nagrywa wszystko telefonami.
Atmosfera przy schronisku jest teraz zdecydowanie inna niż rano. Dominują „niedzielni turyści”, często niestety nie umiejący się zachować. Jest sporo alkoholu, krzyków, trochę walających się śmieci. Nie mam się tu po co zatrzymywać na dłużej.
Przeważnie droga spod Morskiego Oka do Palenicy to katorga, jednak tego dnia nie jest aż tak męcząco. Idę spokojnym tempem, odpoczywając i podziwiając krajobraz. Szczyty dookoła stają się coraz niższe i łagodniejsze, coraz więcej jest drzew przesłaniających górskie widoki.
Uważać trzeba tylko na „skrótach”, które są albo oblodzone, albo pokryte śliskim śniegiem. Raz udaje mi się nawet zaliczyć efektowną wywrotkę. Szczęśliwie, nie ma ona żadnych konsekwencji. Kolejne odcinki pokonuję już trzymając się barierek. Mógłbym co prawda wyjąć ponownie raki, które zdjąłem w okolicy schroniska, ale myślę, że na te parę krótkich odcinków nie warto (mhm, nie warto – czyste lenistwo z mojej stronie, a nie żadne „nie warto”).
Od Włosienicy wraca też dobre znany, choć niekoniecznie lubiany tatrzański klasyk – końskie zaprzęgi o niezbyt przyjemnym zapachu wożące turystów w górę i na dół. Mija mnie co najmniej kilka, w większości jadących już ku parkingowi w Palenicy. Nie ma jeszcze bardzo późno, ale dominują osoby wracające ze swoich wycieczek (pomijam paru biegaczy, którzy pewnie bez problemu zdążą dobiec do schroniska i z powrotem przed zachodem słońca).
Na parking docieram o 16:10 zamykając całą wycieczkę w czasie około 9 godzin 20 minut. To prawie 2,5h szybciej niż wskazują szlakowskazy. Całkiem dobrze, szczególnie biorąc pod uwagę dwie dłuższe przerwy i powolne zejście z powodu przeciążenia organizmu na podejściu.
O razu wsiadam do jednego z podstawionych busów i wracam do Zakopanego. Przed 17-stą jestem na dworcu, gdzie od razu zajmuje miejsce w autobusie do Krakowa. Na szczęście wciąż były dostępne siedzące. Parę minut później rozpoczyna się długa droga powrotna. Zakopianka jest nieco zakorkowana, więc jazda zajmuje godzinę więcej niż powinna.
Do mieszkania docieram tuż przed 20-stą. Wypakowuję i czyszczę sprzęt, jem coś lekkiego, biorę prysznic i od razu kieruję się do łóżka. To był długi dzień…
Podsumowanie
Moje odczucia
Gdy kończę pisać ten tekst, jest już czwartek. Od niedzieli minęło trochę czasu, a ja ciągle jestem myślami na tamtym szlaku. Na szczycie, na niekończącym się podejściu, na stromych zboczach i przy przepaściach. To było fantastyczne przeżycie. Jedno z najlepszych, jakie miałem okazję doświadczyć w górach.
Kończę tym wejściem swój zimowy sezon w Tatrach i już zastanawiam się, co planować na przyszły rok. Teraz jednak najważniejszy jest odpoczynek i regeneracja sił. Za niecałe dwa tygodnie chcę pobić swój rekord w półmaratonie, a później czekają inne wyzwania.
Parę rzeczy mogłem zrobić inaczej. Wziąć lepszy sprzęt, ubrać wcześniej drugie skarpety, robić przerwy na podejściu, zabrać więcej picia (po oddaniu tej połowy butelki, pod koniec mi brakowało). Generalnie jestem jednak zadowolony z logistyki. Wszystkie błędy rozumiem i dam radę wyciągnąć z nich wnioski na przyszłość. Ciągle uczę się wysokogórskiej turystyki i każda wyprawa ukazuje coś nowego, dostarczając przy okazji mnóstwa przeżyć. Oby trwało to jak najdłużej.
O zimowym wchodzeniu na Rysy
Na koniec jeszcze parę słów dla osób, które myślą o wybraniu się na Rysy zimą. Z pewnością myśląc o takim wejściu, człowiek zastanawia się, czy to będzie trudno. Czy szlak jest o wiele gorszy niż latem, czy wręcz przeciwnie – nie ma wielu różnic?
Niestety, odpowiedź nie jest jednoznaczna. Uważam, że wszystko zależy przede wszystkim od warunków, jakie panują danego dnia: ilości śniegu, wiatru, opadów, temperatury, zagrożenia lawinowego. Raz może być całkiem łatwo, kiedy indziej ekstremalnie. To zresztą uniwersalna zasada, z którą z biegiem lat coraz bardziej się zgadzam – o trudności wejścia decyduje nie tylko nazwa góry, lecz również (a może przede wszystkim) warunki, w jakich będzie się ono odbywać.
Inna sprawa, że coś, co dla jednego jest trudne, inny wyśmieje i stwierdzi, że banał. Tak może być z Rysami, Orlą Percią, przebiegnięciem maratonu lub czymkolwiek innym. Tu decydują nasze umiejętności i doświadczenie, zatem nie do końca warto polegać na opiniach „łatwo / trudno”.
Postaram się więc tylko wypisać obiektywnie, z jakimi trudnościami można się mierzyć, gdy ktoś zdecyduje się tam iść:
- Szlak jest długi – według mapy na pokonanie trasy Palenica – Rysy – Palenica potrzeba (bez wliczonych przerw) 11-12 godzin. Można iść oczywiście szybciej, ale wymaga to niezłej kondycji oraz przetartych tras. Zimą dzień jest krótszy, więc warto wyruszyć najwcześniej jak to tylko możliwe oraz oczywiście być pewnym, że kilkanaście godzić ciągłego marszu jest do wytrzymania.
- Podejście na Rysy jest strome. I to bardziej strome niż latem. To parę godzin (załóżmy, że średnio 2-3) ciągłego napierania pod górę przy narastającym kącie zbocza. Ponad 900 metrów w pionie do pokonania, a przecież podchodzi się jeszcze również na wcześniejszych odcinkach. Razem cała wycieczka na jakieś 1800-1900 metrów przewyższenia.
- Szlak na Rysy jest mocno zagrożony lawinami. W historii wiele razy zdarzały się tam wypadki śmiertelne tym spowodowane, więc warto przed wyjściem zaznajomić się z komunikatami TOPR oraz samemu o lawinach poczytać.
- Zimą większość łańcuchów jest przysypana, więc nie za bardzo jest sobie czym pomagać. Koniecznie trzeba mieć trochę doświadczenia z rakami i czekanem. Warto przećwiczyć hamowanie.
- Podczas podejścia można oberwać spadającym śniegiem lub lodem. Im więcej ludzi nad nami i im mniej związana pokrywa śnieżna, tym większe zagrożenie. Wzięcie kasku jest dobrym pomysłem.
- Uważam, że wchodziłem tam w umiarkowanie dobrych warunkach. Mimo tego, trudność oceniam na dość wysoką. Zdecydowanie była to najtrudniejsza zimowa trasa, z jaką się do tej pory mierzyłem.
Na tym jednak nie koniec. Zimowe Rysy to również fantastyczni ludzie na szlaku, piękne krajobrazy i niesamowita przygoda. Myślę, że przy dobrych warunkach pogodowych, odpowiedniej kondycji i zebranym na innych tatrzańskich szlakach zimowym doświadczeniu, takie wejście jest do zrobienia dla większości ambitnych turystów. Na pewno warto.
Bardzo dobry opis i przyjemnie się go czyta. Mam nadzieję, że mi też będzie dane wejść na Rysy zimą. Pozdrawiam.
Dzięki!
Jak masz już trochę zimowego doświadczenia w Tatrach, to przy dobrych warunkach powinno się udać. Trasa nie jest szczególnie trudna pod względem technicznym. Problemem jest bardziej jej długość oraz spora liczba zagrożeń, na które nie do końca ma się wpływ (lawiny, spadające bryły logu, zachowanie turystów nad sobą, itp.).
Bardzo ciekawy i treściwy opis wyprawy na Rysy :) Aż miło się czyta, bardzo pobudza wyobraźnie. Czytając go miałam wrażenie, jakbym sama była tam w górach, przypominały mi się moje zimowe wejścia na inne Tatrzańskie szczyty. Niestety na Rysy jeszcze nie weszłam (uważam, że najpierw trzeba nabrać górskiego, zimowego doświadczenia, żeby wybierać się w wyższe partie gór w tym Rysy) ale mam w planie w tym roku zimą, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie. Myślę jednak o wejściu z przewodnikiem to raz, a dwa, że na pewno z noclegiem w Morskim Oku. Bardzo podziwiam za kondycję i wytrzymałość organizmu dojazd z Krakowa do Palenicy i z powrotem i wiele kilometrów w nogach w jeden dzień. Na prawdę chylę czoła-respekt dla Ciebie :) Zimą choć chodzi się ciężej to moim zdaniem lepiej, bezpieczniej, bo latem łatwiej skręcić nogę na kamieniach, poślizgnąć się, przewrócić, a zimą jednak śnieg amortyzuje…Gdyby ten facet, o którym pisałeś spadał latem z wierzchołka Rysów już by nie żył zapewne, a jego ciało znaleźli by zapewne w Czarnym Stawie pod Rysami, a tak miał szansę wyhamować na śniegu i się uratował. Wiadomo, lawiny i niebezpieczeństwa, ale góry są moim zdaniem piękniejsze niż latem…Granie są bardziej wyostrzone, robią wrażenie, budzą respekt. Życzę Ci dużo bezpiecznych górskich wędrówek oraz dużo zdrowia i miłości do gór do końca życia :)
Masz dobre, zdrowe podejście. Na Rysy przyjdzie czas. Dobrze ludzie mówią, że góry nigdzie nie uciekną. Sam też do wielu tras jeszcze nie dorosłem i czekają na swoją kolej.
Dziękuję za miłe słowa i serdecznie pozdrawiam!