Babia Góra – zimą od Zawoi Markowej

Do Krakowa w końcu zawitała prawdziwa zima. Od paru dni mamy do czynienia z mroźnym wiatrem i opadami śniegu. Rzeki powoli zamarzają, a temperatury nocą spadają nawet do kilkunastu kresek poniżej zera. Coraz ciężej zmusić się do wyjścia z domu…

Ok, dość tych bzdur. Zacznijmy od nowa :)

Prawdziwa zima jest na południu, w górach. W tym mieście nawet śniegu przez większość czasu nie ma. Choć faktycznie, od paru dni jest mroźniej i nawet w dzień nie ma dodatnich temperatur. Czasem trzeba ubrać bluzę pod kurtkę. Jednak co to jest przy takiej pogodzie, jak z poniższej prognozy?

Prognoza pogody dla Babiej Góry z mountain-forecast.com

Wygląda zachęcająco, prawda? Akurat mam wolną niedzielę, więc w drogę!

Założenia

Lubię Babią Górę. Dojazd jest banalny – zarówno przystanek dla busów, jak i darmowy parking są tuż pod bramą parku narodowego. Więc od razu się idzie atrakcyjną trasą. Trasą nie za długą, nie za krótką. W sumie łatwą, ale jeśli pogoda nie dopisze – bardzo wymagającą. Myślę, że to między innymi z tych powodów, Babia jest najczęściej zdobywanym przeze mnie szczytem.

Tym razem postanowiłem ją wykorzystać jako poligon testowy. Mówiąc wprost – chciałem się zmierzyć z zimnem. Mam coraz większą ochotę na zimowe łażenie po Tatrach, ale tam potrafi być naprawdę mroźno i wietrznie, więc dobrze się gdzieś wcześniej sprawdzić. Diablak (inna nazwa Babiej Góry) pasuje tu idealnie. W połowie drogi jest schronisko, do którego można uciec w razie problemów. W trudnych warunkach przebywa się może 1,5 – 2,5 godziny, w zależności od tempa. Wystarczająco dużo, żeby sprawdzić co trzeba, ale i na tyle krótko, że jak coś zawiedzie, to nic się nie złego się nie powinno stać.

Relacja z zimowego wejścia na Babią Górę

Dojazd

Pobudka o 5:15. Wcześniej nie trzeba, bo i tak busy nie kursują. Jedzenie i inne rzeczy miałem przygotowane dzień wcześniej (fajna opcja – można dłużej pospać), więc pozostało tylko zrobić ciepłą herbatę, spakować plecak i ruszać w drogę.

Parę słów o wyposażeniu: ubieram się tak ciepło jak nigdy dotąd. Na co dzień raczej nie da się mnie zobaczyć w czymś z długim rękawem, jednak teraz biorę 2 grube bluzy, zimową kurtkę i do plecaka jeszcze zapasową wiatrówkę. Na nogach również więcej niż zwykle – ciepłe legginsy do biegania z chłodne dni i ocieplane spodnie z polarem. Dwie pary grubych skarpet, 2 buffy, czapka, zimowe buty, cienkie rękawiczki i grube rękawice narciarskie. Mam nadzieję, że to wystarczy na -20 wspomagane wiatrem.

Na przystanku jestem kilkanaście minut po 6-tej. Teoretycznie zaraz ma jechać bus, ale chyba mu się nie spieszy (albo rozkład z internetu był nieaktualny). Przejeżdża dopiero 40 minut później. Niedobrze. Dopiero zaczynam wycieczkę, w mieście tylko -13, a już mam zmarznięte palce u nóg. Oby podczas marszu było lepiej.

W busie na szczęście jest dość ciepło i szybko odzyskuję komfort. Zauważam, że kilka innych osób też wybiera się w góry. Pozostaje tylko przetrwać te prawie 2 godziny jazdy i można zaczynać zabawę.

Zawoja Markowa – schronisko Markowe Szczawiny

Wysiadam około 8:30 i idę w kierunku wejścia do parku narodowego. O dziwo, punkt poboru opłat jest zamknięty. To moje 4-te zimowe wejście i pamiętam, że zawsze do tej pory bez 5zł nie wpuszczali. No trudno, narzekał nie będę – wchodzę za darmo.

Nawet nie jest tak zimno, choć wiem, że mogę być po prostu rozgrzany po podróży. Z resztą, jakby mi było zimno już teraz, to zły znak – do schroniska, a najlepiej do Przełęczy Brona powinno być względnie komfortowo.

Początek szlaku to równa, szeroka droga i nie ma żadnego problemu w poruszaniu się. Prowadzi jakiś czas przez las, dociera do niewielkiej polany z dwoma drewnianymi budkami i potem skręca w lewo stając się coraz bardziej stroma. Jest tam jeden krótki, ale dość wymagający odcinek, jednak nie chce mi się jeszcze zakładać raków. Przyczepność mam póki co zadowalającą, a i tak musiałbym je ściągać przed wejście do schroniska, więc odkładam to na później. Zwykłe lenistwo.

Początek szlaku – ładny las, szeroka droga i póki co zero trudności

Podejście mnie rozgrzewa i utwierdza w przekonaniu, że faktycznie nie jest tak źle z zimnem. Może -15? Póki co bez wiatru, czyli pełny komfort.

Przez schroniskiem jest jeszcze parę podejść i zakrętów, ale nie jest to nic szczególnie wymagającego. Od paru dni nie było większych opadów śniegu, więc nie trzeba nic torować ani brodzić, po prostu się idzie za śladami i podziwia widoki (głównie drzewa w lesie – początkowo brązowo-białe, wyżej niemal wyłącznie białe).

Do schroniska docieram po około godzinie marszu i od razu wchodzę w środka. Korzystam z łazienki (to jest na prawdę fajne schronisko – jedno z najbardziej zadbanych i komfortowych, jakie znam), a potem siadam na schodku, żeby coś w siebie wrzucić. Wcześniej nic nie jadłem, żeby nie musieć ściągać rękawiczek – wolę nie narażać moich szybko marznących palców na zbędne nieprzyjemności.

Schronisko Markowe Szczawiny

Wejście na Babią Górę

Po krótkiej przerwie wychodzę na zewnątrz, zakładam raki i ruszam czerwonym szlakiem w stronę Przełęczy Brona. To jakieś 20 minut drogi, dość łatwej. W większości jest lekko pod górę, w paru miejscach nawet trochę się schodzi. Jedynie pod koniec jest ambitniejsza stromizna do pokonania. Właściwie, to taka granica pomiędzy łatwą Babią Górą, a trudną Babią Górą.

Do tej pory jest dobrze, jednak już słychać wiejący wyżej wiatr. Ciągle czuję ciepło, ale wiem, że od teraz będę go wyłącznie tracił. Pora na ostatnią przerwę. Zatrzymuję się 5 metrów pod przełęczą. Jem batonika, poprawiam rękawiczki (żeby szczelnie przykrywały końcówki rękawów), podciągam buffa aż pod nos, zakładam okulary przeciwsłoneczne. I wchodzę.

Wieje. Nic ekstremalnego, pamiętam, że bywało tu dużo gorzej. Ale i tak odczuwalna temperatura od razu spada. Koniec wygód. Naciągam jeszcze kaptur od bluzy na czapkę i ruszam. Przede mną jakaś godzina drogi na szczyt.

Widok po wejściu na Przełęcz Brona – pięknie, ale i coraz zimniej

Trzeba przyznać, że widoki są świetne. Zachmurzenie częściowe, jednak raczej poniżej mnie i głównie po bokach szlaku. Szczytu jeszcze nie widać, ale i tak mam podgląd na spory kawałek trasy. To tutaj rzadkość, więc doceniam. Zauważam, że przede mną jest całkiem dużo ludzi. Część wchodzi, część już wraca. Spory ruch jak na taką pogodę.

Pojawia się pierwszy problem. Buff na nosie i okulary przeciwsłoneczne to nie jest zbyt dobra kombinacja. Bardzo szybko parują, muszę je co chwilę ściągać i przecierać palcem od rękawiczki. Zdjąłbym, ale odbite od śniegu słońce jest jeszcze gorsze, więc muszę sobie jakoś radzić. Oprócz tego jest dobrze.

Do czasu…

W pewnym momencie trafiam na dość płaski, odsłonięty odcinek. Wiatr wieje mocniej, prosto w twarz. W lewy policzek zaczyna mi być coraz zimniej. Podciągam tam oba buffy, dokładam drugi kaptur (od kurtki), ale niewiele to daje. W końcu osłaniam to miejsce rękawiczką, co przynosi trochę ulgi. Przydała by się ciepła kominiarka – widzę, że wiele innych turystów takie posiada i sam chyba też niedługo zakupię.

W oddali jest już szczyt i liczne grono na nim. Widzę też, że szlak zaraz skręca i wiatr pewnie zmieni kierunek. Faktycznie tak się dzieje, co przynosi mi trochę ulgi.

Szczyt Babiej Góry – widoczność jak nigdy!

Pnąc się coraz wyżej mijam kilkuosobową grupę… biegaczy. Dość lekko ubranych, w zwykłych butach trailowych. Podziwiam – zdarzało mi się co prawda biegać w -20, ale tu to już lekka przesada, chyba bym zamarzł :)

Im bliżej szczytu, tym mniejszy wiatr. Wychodzi na to, że góra po prostu mnie przed nim osłania. Końcowe podejście okazuje się wręcz całkiem przyjemne. Ubranie dobrze daje sobie radę z przeciwnościami. Najbardziej obawiałem się o palce nóg i rąk. Na szczęście i te, i tamte są całe czas ciepłe. Twarz też nieco odtajała. Jest dobrze, teraz już nic nie może mnie zawrócić.

Parę minut później dołączam do grupy na szczycie. Słychać (w sumie jak zawsze w tym miejscu) język polski i słowacki. Ktoś ma termometr, szybko rozchodzi się wiadomość o panujących tu -23 stopniach. Wiatr ciągle znośny, więc chyba zostanę tu jeszcze chwilę przed powrotem.

Wyciągam aparat, robię parę fotek (również ze wspomnianym termometrem). Nie jest łatwo nim operować w grubych rękawicach. Mocne słońce też nie pomaga. Większość zdjęć jest wykonywanych „na czuja”, z nadzieją, że choć parę wyjdzie. Szkoda, że nie dziś widoku na Tatry.  Od tamtej strony jest sporo chmur i raczej nie ma co liczyć, że szybko przejdą. Trudno, obejrzę sobie je z bliska za jakiś czas. Z daleka też widziałem nie raz.

Babia Góra zdobyta zimą po raz czwarty

Zamieniam parę słów z innymi turystami, obchodzę szczytowe atrakcje i co chwilę walczę z aparatem, który uparcie twierdzi, że świeżo naładowana bateria jest już prawie wyczerpana. Spoglądam na miejsce, gdzie kończy się żółty szlak przez Perć Akademików, zastanawiając się, czy dużo osób chodzi tamtędy zimą. Nie widzę jednak śladów, więc albo nie ma zbyt wielu chętnych, albo po prostu wiatr szybko je zasypuje.

Zejście ze szczytu

Ok, jest ładnie, miło, ale robi się też zimno, więc pora wracać. W dół powinno być szybciej i łatwiej, szczególnie, że teraz będę szedł z wiatrem.

I rzeczywiście, różnica jest zauważalna. Wszelki dyskomfort minął, mimo ponad 20 kresek poniżej zera, jest mi po prostu ciepło. Słońce też już nie świeci w oczy, więc mogę zdjąć te parujące non stop okulary. Je być może też będzie trzeba wymienić na coś bardziej odpowiadającego takim warunkom – może gogle narciarskie?

Widok podczas zejścia ze szczytu

Bez problemu docieram aż do przełęczy. Po drodze mijam sporo innych turystów. Część jest świetnie przygotowana, po niektórych widać, że zimno trochę dało im popalić. Ku mojemu zaskoczeniu jest też parę dzieciaków. I wcale nie wyglądają na niezadowolone :)

Zejście z przełęczy okazuje się dość trudne. Jest stromiej niż przy wejściu, a ja muszę pewnie wbijać raki i pracować rękami, żeby się nie ześlizgnąć. Dopiero po chwili dociera do mnie dlaczego. Widzę wchodzących turystów po swojej prawej stronie i uświadamiam sobie, że nie idę po głównym wariancie szlaku, tylko jakimś stromym wariantem wyrąbanym w nawisie śnieżnym. No cóż, z góry wyglądało podobnie, a i tak po śladach widać, że ktoś oprócz mnie też próbował tej drogi.

Droga w dół z Przełęczy Brona
A czyś takim schodziłem – wybór nie do końca świadomy, ale za to dostarczył sporo zabawy

Poniżej nie ma już nic trudnego. Ani wiatru, ani szczególnych stromizn. Można zdjąć trochę odzieży i spokojnie iść do schroniska. Uświadamiam sobie jednak, że mam trochę mokro w rękawiczkach. Ale skąd? Przecież są wodoodporne i szczelnie ubrane. Czy to pot? A może jednak wilgoć jakoś dostała się do środka? Teraz to już w sumie nie ważne, ale jakbym miał jeszcze iść parę godzin w zimnie, to problem mógłby narastać. Trzeba będzie się temu przyjrzeć i znaleźć rozwiązanie na przyszłość.

Markowe Szczawiny – Zawoja

W schronisku ponownie robię chwilę przerwy. Łazienka, jedzenie, picie – standard. Wcinając ostatnią bułkę zauważam spotkanych wcześniej biegaczy. Chyba jednak zmarzli – jeden narzeka na rękę, drugi pociesza, że „póki nie jest sina, to spoko”. Eh, a ja się jakimiś lekko mokrymi rękawiczkami przejmuję.

Po wyjściu nie chce mi się już zakładać raków. Śnieg jest przyczepny, a ponadto dość łatwo się dziś „zjeżdża” na butach. Wychodzi to nawet szybciej niż schodzenie w rakach, a jest mniej obciążające dla kolan niż zbieganie (które czasem kusi, ale jednak staram się unikać).

Drzewa i śnieg – główny motyw na trasie od schroniska w dół

Jest dopiero południe, więc mijam jeszcze sporo osób wchodzących do góry. Większość pewnie skończy w schronisku, cześć zmierzy się z zimnem na szczycie. Dla mnie wycieczka powoli się kończy. Zaliczam parę ostatnich stromych zejść, potem kawałek prostą drogą i jestem przy parkingu pod wejściem do Parku. Całość zamknięta w 4 godziny 10 minut. Dobry czas.

Powrót

Niestety, na autobus muszę trochę poczekać. Patrzę na rozkład i widzę, że będzie dopiero za około 40 minut. Pierwsze kilkanaście mija szybko i przyjemnie, potem zaczyna mi być zimno (jednak lepiej podchodzić w -23 niż siedzieć w -13). Zaczynam spacerować po okolicy, żeby trochę się rozgrzać. Trochę pomaga. Przebieram też rękawiczki – wolę cienkie i suche niż grube, lecz mokre w środku.

Niedługo później przyjeżdża ciepły, wygodny i niemal zupełnie pusty bus, który po chwili postoju zabiera mnie w końcu do Krakowa.

Podsumowanie

Dobry wyjazd! A może powinienem raczej napisać: dobry trening? Bo przecież takie były główne założenia – sprawdzić sprzęt oraz siebie na mrozie i wietrze. W każdym razie, było dobrze. Może nie idealnie, bo parę rzeczy można poprawić, ale jestem zadowolony.

Te parę warstw ubrań spokojnie zniosłoby nawet niższą temperaturę. Moje nogi i ręce również, choć problem z przemakającymi rękawiczkami trzeba będzie jakoś rozwiązać. Może były zbyt szczelnie „zamknięte” na rękawach i doszło do zapocenia? Albo wilgoć zbierająca się na nich jednak weszła do środka? Ciągle nie wiem, ale na następną okazję wezmę drugą grubą parę na przebranie.

Trzeba będzie również lepiej zadbać o twarz. Tam najbardziej zmarzłem, a pewnie zwykła kominiarka narciarska by wiele dała. No i parujące okulary. Przy śniegu i słońcu to konieczność, więc albo trzeba będzie inaczej oddychać, albo wymienić je na jakiś bardziej zaawansowany wynalazek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *