Rowerem dookoła Beskidu Małego
Beskid Mały to jedno z pasm polskiej części Beskidów, położone na granicy Śląska i Małopolski. Niewielkie, dość zwarte, a także otoczone gęstą siecią dróg. Nietrudno więc wytyczyć wokół niego atrakcyjną pętlę, którą można by pokonać na przykład rowerem.
Pomysł na ten wyjazd miałem w głowie już od jakiegoś czasu. Założenie było podobne do zeszłorocznego objazdu Tatr – wybrać jakieś pasmo górskie, dojechać, a następnie okrążyć go rowerem. Beskid Mały pasował tu całkiem nieźle – nieduży, niezbyt rozproszony, od wszystkich stron otoczony asfaltowymi drogami. A do tego dość blisko Krakowa, co znacznie ułatwiało logistykę.
Początkowo, chciałem rozbić ten wyjazd na 2 dni. Bo 200 kilometrów to jednak sporo, szczególnie, jeśli jest to górzyste 200. Plan zakładał popołudniowy wyjazd po pracy, nocleg oraz powrót kolejnego dnia wcześnie rano. Długie dni wakacyjnych miesięcy dawały temu szanse powodzenia. Niestety, znów rozbiłem się o problem z wyszukiwaniem spontanicznych noclegów. W szczycie sezonu albo nie ma miejsc, albo nikt nie przyjmie tylko na jedną noc.
Trasa leżała więc odłogiem i czekała na jakieś bardziej sprzyjające okoliczności. Powoli zaczynałem się nawet godzić z faktem, że nie zrobię jej już w tym roku. Bo na formułę z popołudniowym wyjazdem i porannym powrotem dni stały się zdecydowanie za krótkie. Trzeba by poświęcić na to jakiś weekend, albo… zrobić całość jednego dnia.
Przed tym ostatnim trochę się broniłem, lecz w końcu, początkiem października, zmieniłem zdanie. I to dość spontanicznie, po prostu szukając pomysłu na zagospodarowanie zbliżającej się soboty. Pogoda miała być ładna, jednak ze względu na halny, raczej nie pozwalała na wybranie się w ukochane Tatry. Padło więc na rower i próbę zmierzenia się ze zdecydowanie najambitniejszą trasą tego sezonu.
Rowerem wokół Beskidu Małego – relacja z wycieczki
Budzik wyciąga mnie z łóżka o 5:30. Do wschodu słońca mam jeszcze ponad godzinę, ale wiem, że trochę zejdzie mi na śniadaniu, przygotowaniu prowiantu i pakowaniu do plecaka wszystkiego, co mogłoby przydać się podczas tego całodziennego wypadu. Mieszkanie opuszczam około 6:30, niedługo po tym, jak częściowo zachmurzone niebo w końcu zaczyna się rozjaśniać.
Dojazd z Krakowa do Wadowic
Nim zacznę okrążanie Beskidu Małego, muszę się jakoś dostać w okolice tego pasma. Z Krakowa najbliżej mam do Wadowic, oddalonych od mojego mieszkania o jakieś 45 kilometrów. Najkrótsza, choć niestety niezbyt dogodna dla rowerzysty droga prowadzi przez Skawinę i Brzeźnicę. Mimo to, decyduję się z niej skorzystać.
Po wąskich i nie najlepszej jakości uliczkach opuszczam moje osiedle, po czym kieruję się w okolice krakowskiego Zakrzówka. Jadę chwilę lasem, później w pobliżu remontowanego właśnie zalewu i w końcu wydostaję się z powrotem w typowo miejski krajobraz.
Przez parę pojedynczych kilometrów poruszam się wygodną ścieżką rowerową, która prowadzi wzdłuż jednej z głównych ulic południowo-zachodniej części Krakowa. Niestety, później muszę się już włączyć do normalnego ruchu i kontynuować wyjazd z miasta wśród licznych samochodów.
Opuściwszy Kraków, wjeżdżam na teren sąsiedniej Skawiny. Mógłbym, co prawda, objechać jej centrum po całkiem fajnej obwodnicy (są tam ścieżki rowerowe), jednak dziś decyduję się na przejazd przez środek miejscowości. Chyba już przywykłem do robienia sobie krótkiej przerwy na tamtejszym rynku.
Niedługo za Skawiną trafiam na drogę krajową 44. Ruchliwa i dość nieprzyjemna, ale te kilkanaście kilometrów jakoś wytrzymam. Jest zresztą jeszcze dość wcześnie, więc do godzin szczytu daleko. Po tej trasie docieram aż do Brzeźnicy, w trakcie mijając kilka pomniejszych miejscowości. Szczerze mówiąc, teren niezbyt piękny i gęsto zabudowany.
W Brzeźnicy mijam centrum i jadę jeszcze kilkaset metrów po krajówce. Później skręcam w lewo i kieruję się w stronę Wadowic, przez lekko pagórkowaty teren Pogórza Wielickiego. Ruch się zmniejsza, krajobrazy w końcu zaczynają cieszyć oko. To pierwszy odcinek, którym jedzie mi się naprawdę przyjemnie.
Przez 10 następnych kilometrów głównie nabieram wysokości. Nic szczególnie stromego, ale łącznie zbiera się niemal 150 metrów. Później, gdzieś w okolicach Witanowic, wytracam większość z tego na bardzo przyjemnym i widokowym zjeździe.
Kawałek dalej jestem już dość płaskim terenie otoczonym kilkoma stawami. Jadę tą drogą jeszcze chwilę, po czym docieram do skrzyżowania z DK28. Skręcam w lewo i ruszam w stronę Wadowic.
Przed wjazdem do miasta trafiam na spory korek, który na szczęście dość łatwo można ominąć rowerem. Kawałek dalej, na rondzie przy obwodnicy (skrzyżowanie z drogą 52) jadę prosto, kierując się na teren wadowickiego rynku. Tam urządzam sobie kolejny niedługi postój.
Pętla dookoła Beskidu Małego
Wadowice są miejscem, gdzie mam zamiar zacząć tę ponad 100-kilometrową pętlę. Najpierw muszę jednak wybrać kierunek przejazdu. Nie ma to większego znaczenia, ale ostatecznie wybór pada na wersję przeciwną do ruchu wskazówek zegara. W ten sposób odcinki trudniejsze logistycznie i wymagające wspierania się mapą będę pokonywał głównie w pierwszej części wycieczki.
Opuszczam rynek i po jednej z mniejszych uliczek ponowne docieram do DK28. Jadę nią kilkaset metrów na południe, po czym skręcam w prawo, w stronę malowniczo położonej Zawadki. Zabudowa rzednie, dookoła pojawia się za to coraz więcej lasów i pagórków.
Po tutejszej głównej drodze docieram do ostatnich domków, po czym niemal zawracam i kieruję się na pobliski Gorzeń Górny. Gdzieś przed wjazdem do tej miejscowości odbijam jednak w lewo i początkowo leśną drogą ruszam w kierunku Choczni.
Tereny w okolicy Choczni nie są już tak atrakcyjne wizualnie. Przy drodze, którą się poruszam dominują pola i liczna, głównie jednorodzinna zabudowa.
W pewnym momencie jestem zmuszony wrócić na ruchliwą DK52. Ze względu na górski teren nie da się jej objechać od południa. Na szczęście odcinek nie jest długi, a ponadto pozwala mi zobaczyć okolice popularnego parku rozrywki w Inwałdzie.
Z krajówki zjeżdżam przy pierwszej dogodnej okazji. Chcę ominąć Andrychów od południa, trzymając się bliżej gór. Opcji jest wiele, sam celuję w coś, co poprowadzi mnie w miarę daleko od centrum, ale też bez zaliczania mnóstwa podjazdów na tutejszych pagórkach.
Od tych ostatnich i tak nie udaje się uciec. W okolicach Inwałdu jest jeszcze dość płasko, lecz później zaczynam wspinać się na Przełęcz Biedaszowską. Droga jest całkiem ładna, ale miejscami naprawdę stroma.
Za przełęczą jest oczywiście nagroda: długi i przyjemny zjazd w stronę Zagórnika. W tamtej miejscowości obijam na północny-zachód i dojeżdżam do miejsca, gdzie mogę przeprawić się przez płynącą w okolicy rzekę Wieprzówkę.
Na dalszej trasie odwiedzam Sułkowice i Brzezinkę. Obie wioski umożliwiają jeszcze głębszy wjazd pomiędzy beskidzkie szczyty (do miejscowości Rzyki i Targanice), jednak na to się dziś nie zdecyduję. Nie mam niestety ani czasu, ani sił, by zaglądać w każdy możliwy zaułek.
Ok, Andrychów za mną, można jechać dalej. Z Brzezinki kieruję się na Roczyny, a następnie Czaniec. Gdzieś pomiędzy tymi dwoma przekraczam granicę województw. Kilka kolejnych godzin spędzę jeżdżąc po sąsiednim Śląsku.
Przejazd przez Czaniec to między innymi długi, przyjemny zjazd w całkiem ładnej okolicy. Po lewej stronie widzę już sporo ciekawych szczytów, na czele w popularną górą Żar.
Będąc w Czańcu postanawiam przedłużyć nieco wycieczkę i zajrzeć do pobliskiej Porąbki. Bardzo lubię tamtejszą zaporę znajdującą się na północnym krańcu Jeziora Międzybrodzkiego.
Kierując się na Porąbkę, po raz pierwszy doświadczam mocno wiejącego dziś wiatru. Na południu szaleje Halny, który skutecznie odstraszył mnie od weekendowego wypadku w Tatry. Tu, w Beskidzie Małym jest już nieco lepiej, ale i tak niektóre podmuchy potrafią lekko wpływać na kierunek mojej jazdy. Nie mówiąc już od konieczności trwonienia sił na pedałowanie pod wiatr.
Mijam centrum i jadę jeszcze kawałek dalej nad zaporę. Tam kręcę się chwilę po okolicy oraz urządzam nieco dłuższy postój. Nie jestem tu zresztą sam. W tym uroczym miejscu bardzo łatwo trafić na innych rowerzystów, a także licznych motocyklistów i pieszych turystów.
Na północ wracam drogą po drugiej stronie Soły. Nieco bardziej ruchliwą, ale za to prowadzącą z wiatrem i lekko w dół. Dość szybko docieram do Kobiernic, po drodze zatrzymując się jeszcze na moment przy niewielkim Jeziorze Czanieckim.
W Kobiernicach skręcam w lewo i wjeżdżam na krajową 52. Tą muszę dostać się niemal do Bielska. O inną, równie wygodną opcję niestety ciężko. Męczę się więc chwilę w dużym ruchu, zaliczając po drodze kilka niewielkich podjazdów.
DK52 odpuszczam niedługo za miejscem, gdzie zmienia ona kierunek z południwo-zachodniego na zachodni. Skręcam w boczną drogę i zaczynam przejazd przez jednorodzinną zabudowę położoną gdzieś na granicy Bielska.
Z czasem zbliżam się do coraz gęstszych osiedli. Staram się jednak unikać dużych ulic i centrum. Objeżdżam co się da bokiem, przy okazji zaliczając parę dodatkowych pojazdów. Ostatecznie, udaje mi się opuścić miasto bez pakowania się w typowo miejski teren. W pewnej chwili, szukając jakiegoś skrótu miedzy uliczkami, zaliczyłem nawet fragment po typowo leśnej drodze.
Z Bielska wyjeżdżam od południowego-wschodu, kierując się na pobliskie Wilkowice. Droga okazuje się mało ciekawa, ruchliwa, a do tego częściowo w remoncie. W samej miejscowości jest już nieco lepiej, głównie ze względu na górski krajobraz otaczający ją niemal ze wszystkich stron.
Na dalszej drodze mijam Łodygowice oraz Bierną, które pokazują mi parę przyjemnych zakątków. Później kieruję się w stronę Tresnej, leżącej na północnym brzegu Jeziora Żywieckiego.
Muszę przyznać, że okolice Tresnej należą do najładniejszych na całej tej trasie. Sporo tu lasów, zalesionych pagórków oraz przede wszystkim: z wielu miejsc bardzo fajnie widać położone poniżej drogi jezioro. Wokół niego wyrosło sporo noclegowej i sportowej infrastruktury, a na samej tafli nietrudno wypatrzyć liczne statki i żaglówki.
Po pewnym czasie docieram na zapory. To kolejne niezłe miejsce na chwilę odpoczynku oraz podziwianie okolicy. Podobnie jak zapora w Porąbce, Tresna też cieszy się sporą popularnością wśród turystów.
Po przerwie jadę jeszcze chwilę przy wschodnim brzegu jeziora, a następnie skręcam na wojewódzką drogę 946. Ta niemal od razu wita mnie niezbyt trudnym, choć ciągnącym się trochę podjazdem.
Przez kilkanaście następnych kilometrów cały czas trzymam się DW946. Ta okazuje się jednak bardzo przyjemną drogą. Ruch jest umiarkowany, nawierzchnia całkiem niezła (powijając jakiś pojedynczy remont), a widoki zdecydowanie mogą się podobać. Rzekłbym nawet, że to jeden z przyjemniejszych fragmentów, dużo ciekawszy niż przebijanie się przez wioski i miasta po północnej stronie Beskidu Małego.
Mijam kolejne miejscowości, stopniowo nabierając coraz więcej wysokości. To gdzieś na tym odcinku osiągam najwyższy punkt całej wycieczki, wznoszący się na około 550 metrów.
Wraz z wjazdem do miejscowości Kuków powracam na terem Małopolski. Potem jadę jeszcze chwilę po drodze wojewódzkiej i… przegapiam zjazd na Krzeszów. Zorientowałem się dopiero kilka minut później, co skutkowało koniecznością wracania przez ponad 2 kilometry pod górkę. No cóż, za błędy się płaci, choć tym jakoś zbytnio się nie przyjąłem.
Później skręcam już zgodnie z planem, kierując się na Krzeszów, a później Tarnawę Górną i Śleszowice. To kolejny bardzo fajny odcinek, z równie ładnymi widokami, a do tego jeszcze mniejszym ruchem niż wcześniej. Ta południowa strona Beskidu Małego naprawdę mi się podoba!
Z jakiegoś pagórka w Śleszowicach widzę już kolejny sztuczny zbiornik, przy którym mam dziś zamiar przejechać. Tym razem jest to zalane kilka lat temu Jezioro Mucharskie wraz z zaporą w Świnnej Porębie.
Zjeżdżam w stronę wody. W pewnej chwili docieram do skrzyżowania z DK28. Odbijam w lewo i zaczynam przejazd przy zachodnim brzegu jeziora. Droga pełna jest rozpędzonych samochodów, ale na szczęście mam też do dyspozycji szerokie pobocze.
Najlepszy widok na taflę Jeziora Mucharskiego mam przy wysokim moście na drodze pomiędzy Mucharzem a Świnną Porębą. Całkiem fajne prezentują się wzgórza otaczające zalew, a także kilka niewielkich wysepek na środku.
Minąwszy zaporę (tu niestety nie da się wjechać na jej koronę) nadal trzymam się drogi 28 i jadę nią w kierunku Wadowic. Do miasta docieram kilkanaście minut później. Ponownie wjeżdżam na rynek, gdzie pętlę dookoła Beskidu Małego uznaję za oficjalnie zamkniętą.
Powrót do Krakowa
Wracać zamierzam dokładnie tą samą trasą co rano, bez zbędnego kombinowania. Już teraz wiem, że braknie mi dnia na zrobienie całości przy naturalnym świetle. Końcówkę, niestety będącą tą najmniej przyjemną częścią trasy, pokonam już po zmroku. To jednak problem na później – teraz muszę się jakoś wydostać z Wadowic.
Z rynku ruszam na północ, przejeżdżając przez pobliski deptak i jakąś inną, boczną uliczkę. Docieram do obwodnicy, przecinam ją, po czym wracam na drogę 28. Jadę przez chwilę na północ, aż do Tomic, gdzie skręcam na Witanowice, a w dalszej perspektywie także na położoną kilkanaście kilometrów dalej Brzeźnicę.
Przez moment mam płasko, ale Witanowice to już konkretny podjazd. Łatwo nie jest, szczególnie mając w nogach dobre 170 kilometrów, ale udaje się bez większych problemów. To na szczęście ostatnia tak duża wspinaczka.
Kolejne kilometry są głównie z górki. A do tego z wiatrem w plecy, więc dojazd do Brzeźnicy mija bardzo przyjemnie. Po drodze czasem oglądam się za siebie i patrzę na ciemniejące niebo. Do zachodu zostało już nie więcej niż pół godziny.
W Brzeźnicy wracam na DK44 i ruszam nią w stronę Skawiny. To jeden z cięższych odcinków. Ruch większy niż rano, z minuty na minutę coraz ciemniej. Obywa się jednak nie większego stresu i niebezpiecznych sytuacji.
Na skawińskim rynku znowu robię kilka minut przerwy. To już ostatnia. Zakładam dodatkowe oświetlenie, wrzucam w siebie jeszcze trochę jedzenia, po czym wracam na drogę. Do Krakowa mam już naprawdę niedaleko. Pokonuję kilka kilometrów i jestem w granicach miasta. Tam czeka mnie ostatni, niebyt długi podjazd, a później jeszcze trochę po momentami wielopasmowej drodze.
W końcu docieram do ścieżki rowerowej, która prowadzi mnie w okolice Zakrzówka. Kawałek przy zalewie, potem chwila w lesie i jestem przy swoim osiedlu. Ostatnie kilkaset metrów to już kręty labirynt tutejszych, trochę nieprzyjaznych uliczek. Pod blokiem zatrzymuję się około 19:15.
Rowerem dookoła Beskidu Małego – podsumowanie
Biorąc pod uwagę jednodniowe wypady, to był największy wysiłek, jaki zafundowałem sobie tego roku. Ponad 217 kilometrów, 2500 metrów pod górę, prawie 13 godzin aktywności i około 6000 spalonych kalorii. Trzeba przyznać – niemało. Udało się jednak bez kryzysów, czy nawet zakwasów na następny dzień.
To drugi raz kiedy przejechałem na rowerze więcej niż 200 kilometrów. Nowej życiówki nie było, jednak tamta trasa była niemal płaska. Tu przewyższeń sobie nie żałowałem, więc śmiało uznaję, że to właśnie ten wyjazd jest najtrudniejszym, na jaki porwałem się do tej pory.
Czy będzie więcej? Myślę, że kiedyś tak. Po poprzedniej dwusetce raczej nie miałem na to ochoty, teraz powoli zaczyna mnie ciągnąć do przesuwania granicy. W przyszłości chętnie znów porwę się na coś 200+, może nawet zaatakuję 250. Ale to już raczej plany na przyszły rok. W tym dni są niestety coraz krótsze, a jazda po ciemku aż takiej przyjemności nie sprawia.
Co do pokonanej trasy: fajna, choć niekoniecznie jest to coś godnego polecenia innym, głównie ze względu na sporą liczbę ruchliwych dróg, dla których ciężko było znaleźć alternatywę. Same okolice Beskidu Małego są jednak zdecydowanie warte uwagi. Objazd całego masywu to tylko jeden ze sposobów na poznanie tych rejonów – w sumie wcale nie najlepszy. Są tam też bardzo ciekawe przełęcze, podjazdy, jeziora a także doliny, gdzie czeka wiele fantastycznych widoków. Myślę, że w przyszłości pojawię się tam z rowerem jeszcze nie raz.
Bardzo fajna trasa, kiedyś zrobiłem , ale zabrakło ci „najprzyjemniejszej” atrakcji – podjazdu na Magurkę Wilkowicką :) Pozdro, przyjemnie czyta się tego bloga.
Niestety, nie starczyłoby czasu (i sił) na wszystkie takie dodatki. Kiedyś tam jeszcze wrócę i nadrobię! ;)