Trasa Kraków – Wrocław rowerem
316 kilometrów, 2 dni jazdy i 4 odwiedzone województwa. Przejazd z Krakowa do Wrocławia był jedną z moich najambitniejszych tras w tym roku, ale też jedną z tych bardziej satysfakcjonujących. Udało się przejechać spory kawałek Polski, zwiedzić ciekawe miasto, a także spędzić noc pod gołym niebem, po raz pierwszy próbując czegoś z rodzaju bikepackingu.
Relacja z tej wycieczki dostępna jest również w wersji filmowej. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj.
Po niedawnym, całkiem udanym przebiciu granicy 250 kilometrów, nabrałem ochoty na jeszcze dłuższą trasę. 300 – to brzmi fajnie, choć szczerze mówiąc, nie czułem się jeszcze gotowy na atakowanie tego w ciągu jednego dnia. Wolałem podzielić trasę na 2 etapy, ruszając po południu, nocując gdzieś po drodze oraz przejeżdżając resztę rano. Dodatkowo, w takim formacie mógłbym wypróbować mój niedawny pomysł na zabranie ze sobą podstawowego sprzętu biwakowego i spędzenie nocy w jakimś przydrożnym lesie.
Okazja na wyjazd pojawiła się początkiem czerwca, wraz z nadejściem święta Bożego Ciała. Pogoda zarówno w czwartek, jak i poprzedzająca go środę była wręcz idealnie skrojona pod taki wypad. Nie miałem więc wielu wątpliwości co do sposobu zagospodarowania tego czasu.
Rowerem z Krakowa do Wrocławia – relacja z przejazdu
Dzień 1
Tego dnia kończę pracę o 14:00. Zachód słońca ma być około 20:45, co daje mi prawie 7 godzin jazdy przy dziennym świetle i kilkadziesiąt dodatkowych minut półmroku. W sam raz, by pokonać mniej więcej połowę zaplanowanej trasy.
Rower i plecak przygotowuję odpowiednio wcześniej, by od razu po zakończeniu zawodowych obowiązków móc się przebrać, zabrać co potrzebne i jak najszybciej ruszyć. Oprócz standardowego zestawu typu jedzenie, picie, ubrania, narzędzia i trochę elektroniki biorę ze sobą śpiwór i karimatę. Są konieczne, by w miarę komfortowo spędzić noc pod gołym niebem. To pierwsze przywiązuję do kierownicy, drugie do plecaka.
Startuję parę minut po drugiej. Opuszczam moje osiedle, jadę w kierunku Wisły, gdzie chwilę później przejeżdżam na drugi brzeg i jadę kawałek po bulwarach. Gdy się kończą, odbijam w stronę błoń, a po objechaniu ich od zachodu włączam się do ruchu i kieruję na północ miasta.
We względu na środek dnia roboczego, drogi są pełne samochodów. Sporo czasu tracę w korkach i na światłach. Dopiero, gdy wyjeżdżam w miasta drogą na Giebułtów zaczyna robić się nieco spokojniej. Nie trwa to jednak długo, bo o ile dojazd w okolice wspomnianej przed chwilą miejscowości idzie sprawnie i bezstresowo, to za nią robi się mniej ciekawie.
Po skręcie na DK 94 trafiam na ogromny korek. Na szczęście mam do dyspozycji pobocze, którym przeciskam się parę kilometrów, aż do odkrycia przyczyny zatoru. Niedawno był tu jakiś wypadek, więc jeden pas jest zablokowany, a ruch odbywa się wahadłowo. Omijam stłuczkę, potem na drodze chwilowo robi się luźniej.
Następnym większym punktem na mojej trasie jest Olkusz. Ponieważ chcę tam dojechać najprostszą możliwą drogą, celowo wybieram ruchliwą krajówkę. Nie jest to najprzyjemniejsze miejsce dla rowerzysty (choć na wielu odcinkach mam wygodne pobocze), ale po prostu zależy mi na czasie. Początek tej wycieczki jest więc niemal identyczny, jak pierwszy etap mojego niedawnego wypadu do Opola.
Na DK 94 spędzam jakieś półtorej godziny. Mijam kilka lub nawet kilkanaście niewielkich miejscowości, zaliczam też parę podjazdów, które dość często występując w pagórkowatym terenie na północ od Krakowa. W sumie, to większość przewyższeń zaliczę dzisiaj, w ciągu pierwszych 3-4 godzin jazdy. Im dalej na zachód, tym bardziej płaski będę miał teren dookoła.
Przez Olkusz przebijam się główną drogą, bez zjeżdżania na rynek czy pod inne atrakcje. Kawałek za centrum odbijam na północ i po DW 791 ruszam w stronę Zawiercia. Ten odcinek zapowiada się nie tylko spokojniej, ale też nieco atrakcyjniej, bo po drodze będę miał kilka całkiem ładnych lasów.
Początek DW 791 wita mnie jednak kilkuminutowym, umiarkowanie stromym podjazdem, znajdującym się jeszcze częściowo w terenie zabudowanym. Dopiero potem teren się otwiera, a dookoła pojawiają się jakieś milsze dla oka krajobrazy.
Parę kilometrów dalej odwiedzam miejscowość Klucze, znajdującą się na skraju Pustyni Błędowskiej. Jeśli ktoś ma więcej czasu, może w okolicach centrum skręcić na pobliskie wzgórze Czubatka i w ciągu paru minut dostać się na ciekawy punkt widokowy. Dziś jednak odpuszczam tę atrakcję – byłem już parę razy, a ponadto, bardziej zależy mi na w miarę szybkim wydostaniu się na nowe, nieznane jeszcze tereny.
Za Kluczami znów mam trochę lasów, a także jakieś niewielkie pagórki. W pewnym momencie docieram do granicy Małopolski i zaczynam przejazd przez Śląsk. Podczas całej wycieczki mam zamiar odwiedzić aż 4 województwa, co będzie moim nowym rekordem – do tej pory nigdy nie zapuszczałem się aż tak daleko od domu.
Parę kilometrów za granicą docieram do Ogrodzieńca, który słynie z pięknych ruin zamku. Znajdują się one jednak dość daleko od centrum miejscowości, więc i tym razem postanawiam po prostu trzymać się głównej drogi. Poruszając się za drogowskazami na Zawiercie sprawnie przejeżdżam przez centrum i ruszam dalej na północny – zachód.
Dojazd do kolejnego miasta zajmuje mi nie więcej niż kilkadziesiąt minut. Najpierw poruszam się dość ruchliwą drogą, później systemem ścieżek rowerowych. Niestety, większość z nich jest tutaj dość kiepskiej jakości.
Aby wydostać się z Zawiercia, muszę przejechać praktycznie całe miasto. Dopiero kawałek za centrum trafiam na odpowiedni skręt, gdzie mam nadzieję ruszyć dalej na północ. Kolejnym punktem orientacyjnym jest Myszków, który jednak drogą DW 791 będę omijał od zachodu.
Niestety, początek tej trasy sprawia mi trochę problemów. Droga jest rozkopana, a ja nie trafiam w objazd. W efekcie, przez kilka minut jadę po jakimś żwirze i piachu, dalej mam jeszcze sporo częściowo zdartego asfaltu. To pierwsze tego typu „atrakcje” na dzisiejszej wycieczce – do tej pory drogi były naprawdę dobre.
Później, za remontowanym odcinkiem, znowu jest super. Droga świetna, ruch niewielki, pagórki też zostały gdzieś w tyle. Mogę się więc rozpędzić i całkiem sprawnie objechać ten wspomniany powyżej Myszków. Za nim znów trafiam na znaki informujące o remontach, lecz na szczęście okazują się one już nieaktualne. Droga jest gotowa, a samochody jeżdżą tak, jakby zakazów wjazdu w ogóle tam nie było.
W pewnej chwili docieram do skrzyżowania, gdzie DW 791 dobiega końca. Odbijam na zachód i wjeżdżam na inną drogę wojewódzką, tym razem z numerem 789. Ta okazuje się całkiem spokojna (choć może to zasługa coraz późniejszej pory) i prowadzi mnie przez kilka niewielkich miejscowości. Jedną z tych, które bardziej przyciągają mogą uwagę są Koziegłowy, gdzie postanawiam zrobić krótką przerwę na rynku.
Im dalej na zachód, tym okolica robi się spokojniejsza. Dość często poruszam się wśród pól, lasów i innego rodzaju terenów niezabudowanych. Od czasu do czasu pojawiają się też farmy wiatrowe, które już nie raz miałem okazję oglądać w północnych rejonach województwa śląskiego.
Od pewnego czasu kieruję się na Lubliniec, gdzie prowadzą mnie drogi wojewódzkie 789, 908 i 906, a także parę mniejszych ulic. Z tych ostatnich korzystam w okolicy miejscowości Woźniki, gdzie zdarzyło mi się nieco pobłądzić i musiałem szybko wykombinować jakiś alternatywny wariant powrotu do zakładanej trasy.
Do Lublińca wjeżdżam przy zachodzącym słońcu z wynikiem około 140 przejechanych kilometrów. Póki co, wszystko idzie dokładnie tak, jak zaplanowałem. Kolejnym etapem jest przejazd przez centrum oraz wydostanie się na krajową jedenastkę.
To pierwsze udaje się bez problemów. Docieram do środka miejscowości, odwiedzam rynek, a następnie próbuję wydostać się na północ. I tu pojawiają się drobne komplikacje, bo niektóre uliczki okazują się jednokierunkowe, przez co nie mogę tego zrobić najprostszym, znalezionym na mapie wariantem.
Ostatecznie, na błądzenie tracę tylko parę pojedynczych minut. W końcu jestem na upatrzonej wcześniej wylotówce, docieram nią do obwodnicy, a następnie wjeżdżam na DK 11. Nią mógłbym dojechać aż do Kluczborka, jednak teraz nie ma to większego sensu. Słońce jest już pod horyzontem, a dookoła zaczyna robić się coraz ciemniej.
Dziś nie zostało mi już wiele do zrobienia. Chcę przejechać jeszcze parę kilometrów, a potem zacząć szukać miejsca na nocleg. Wcześniej, planując tę wycieczkę, upatrzyłem sobie przydrożny las z jakimś jeziorem. Od niego zacznę, choć jeśli tam nie trafię na nic ciekawego, powinno udać się gdzieś dalej.
Na tym odcinku krajowej jedenastki poruszam się w większości ścieżkami rowerowymi. Jadę nimi kilkanaście minut, potem dostrzegam wspomniany powyżej las. Skręcam w boczną drogę, potem na leśną ścieżkę i docieram nią nad jeziorko. Niestety, okolica mnie rozczarowuje. Wszystko jest zarośnięte, więc raczej nie ma szans na znalezienie kawałka płaskiej przestrzeni nadającej się na rozbicie obozu.
Jadę więc dalej. Skoro plan A poległ, to kolejnym pomysłem jest pokręcenie się po lesie otaczającym staw. I tu jest już lepiej. Po paru minutach, zupełnie przypadkiem, odnajduję prymitywną wiatę, pod którą jest kawałek płaskiego, niezarośniętego terenu. Idealnie!
Parkuję rower i zaczynam działać. Najpierw wyciągam w plecaka folię NRC, składam na pół i kładę pod wiatą. Na to idzie karimata o szerokości 60 centymetrów, a na górę oczywiście śpiwór. Namiotu nie mam – planuję spać pod gołym niebem, choć zabrałem ze sobą kawałek moskitiery, by przykryć nią to, co będzie ze śpiwora wystawać. Do spania kładę się w okolicach 22:00.
Dzień 2
Chciałbym napisać, że była to udana noc, pełna wysokiej jakości odpoczynku. Niestety, rzeczywistość była nieco inna. Nie mam dużego doświadczenia ze spaniem w terenie, a w dodatku bez namiotu nie czułem się w pełni komfortowo. Sporo czasu przeleżałem, a sen, jeśli już się zdarzył, był krótki i przerywany. Moja moskitiera też niewiele pomogła przeciwko wszędobylskim komarom – za bardzo przylegała do głowy, więc co najmniej kilka owadów mnie użarło. Będę musiał wymyślić jakiś inny patent.
Spałem do mniej więcej 3:50. Potem obudziło mnie coś w rodzaju szczekania. Zerwałem się w momencie, włączyłem leżącą obok latarkę i skierowałem ją w stronę źródła dźwięku. W odległości kilkudziesięciu metrów wypatrzyłem parę oczu gapiących się w moim kierunku. Co to jest? Dzik? Bezpański pies? Wtedy nie miałem pojęcia, jednak adrenalina sprawiła, że szybko przeszła mi chęć na dalsze spanie. Dopiero w domu sprawdziłem, że taki dźwięk wydają czasem zupełnie niegroźne sarny…
W sumie, to do wschodu słońca nie zostało już wiele czasu. Dookoła zaczyna robić się jasno, więc postanawiam zwinąć obóz, zjeść śniadanie, umyć zęby i ruszać dalej. Całość zajmuje mi około pół godziny. Przed odjazdem muszę jeszcze dopompować tylne koło, bo zauważyłem, że zeszło z niego trochę powietrza. W tym momencie nie wiem jeszcze co jest tego przyczyną, ani czy dziura jest duża. Postanawiam więc nie zmieniać dętki i po prostu obserwować potencjalny problem.
Od wiaty do najbliższej drogi mam kilkadziesiąt metrów. Sprowadzam tam rowerem, a następnie ruszam w stronę skrzyżowania z krajówką. Po drodze mijam jeszcze jeden staw, nad którym rozgrywa się właśnie piękny, pełen żółci i czerwieni wschód słońca.
Po dotarciu do głównej drogi skręcam z lewo i kontynuuję jazdę na Kluczbork. Początkowo, poruszam się jeszcze tą samą ścieżką rowerową co wczoraj, dopiero później włączam się do ruchu samochodowego. Choć na dobrą sprawę, to ciężko tu mówić o jakimkolwiek ruchu. Nie ma nawet piątej, dziś mamy święto, więc choć trasa jest raczej popularna, obecnie pojawia się tu średnio jedno auto na kilka minut.
Około 10 kilometrów po starcie docieram do granicy Śląska i województwa opolskiego. Za nią mam trochę lasów, a także kilka mniejszych miejscowości, które o tej porze wyglądają na niemal wymarłe. Muszę przyznać, że bardzo lubię jeździć w takich warunkach.
Poranek, jak na czerwiec, jest raczej chłodny (według prognoz temperatura miała spaść do 8 stopni), ale po wschodzie szybko zaczyna się ocieplać. Dziś ma być generalnie cieplej niż poprzedniego dnia, choć większość trasy pokonam przed południem, unikając najwyższych temperatur.
Kawałek przed Kluczborkiem zauważam, że znów mam mało powietrza w tylnym kole. Od ostatniego pompowania przejechałem nieco ponad 30 kilometrów, więc stwierdzam, że jeśli będę musiał dobijać co mniej więcej tyle, to nie chce mi się bawić w wymianę dętki. Niestety, po kolejnych 4 kilometrach sytuacja się powtarza. Jest coraz gorzej, więc lepiej pogodzić się z problemem i od razu rozwiązać go na dobre.
Zjeżdżam do przydrożnego lasu, odwracam rower, ściągam koło i zaczynam wymianę. Okazuje się, że w tylnej oponie tkwi około centymetrowej długości kolec. Wyjmuję go, sprawdzam dokładnie resztę opony, a gdy upewniam się, że jest w porządku, zakładam nową dętkę i składam rower do kupy. Można kontynuować jazdę na Kluczbork.
Do Kluczborka ostatecznie nie docieram. No dobra, niby jakaś tam tabliczka graniczna była, ale obwodnica znajduje się daleko od jakichkolwiek gęściej zamieszkanych terenów. DK 11 płynnie przechodzi w DK 42, którą mam zamiar dostać się do kolejnego z większych miast na trasie – Namysłowa.
Ten odcinek jest w sumie dość podobny do wcześniejszego. W miarę pusta krajówka, płaski, często otwarty teren lub jakiś niewielki las. Mijam też kilka niewielkich miasteczek. Jedzie się w porządku, choć nie za bardzo jest tutaj co opisywać.
Po pewnym czasie osiągam w końcu ten Namysłów. Przejeżdżam przez centrum, w pewnej chwili skręcam na DW 451 i tyle by było z odwiedzin. Gdzieś tutaj dopada mnie myśl, że takie bardzo długie wycieczki mają pewną wadę. Mimo, że przejeżdżam spory kawałek Polski, to po drodze nie mam czasu zbyt wiele zwiedzić. Bo się gdzieś spieszę, bo szkoda sił i tak dalej. W efekcie ucieka mi sporo atrakcji, które mógłbym zobaczyć w mijanych miasteczkach lub ich pobliżu. Może będzie warto wziąć to pod uwagę przy planowaniu kolejnych wyjazdów.
Kolejnym celem jest Oleśnica. Niecałe 30 kilometrów, znów w płaskim jak stół, w większości dość ładnym terenie. Po porannym niezdecydowaniu, wiatr przybiera w końcu kierunek wschodni, delikatnie dmuchając mi w plecy i nieco ułatwiając jazdę.
Gdzieś w połowie drogi między Namysłowem a Oleśnicą przekraczam granicę województwa dolnośląskiego. To już czwarte na tej trasie, a akurat ten region odwiedzam na rowerze po raz pierwszy.
Po przejechaniu paru kilometrów trafiam do miejscowości Bierutów, a następnie kontynuuję jazdę do Oleśnicy. Kawałek przed tą ostatnią trafiam na najlepszą ścieżkę rowerową, jaką widziałem od dawna. Szeroka, ze świetnym asfaltem i dwoma pasami wyraźnie oddzielonymi od chodnika. Jedzie się świetnie, choć niestety, nie jest to długi odcinek.
Przez samą miejscowość przejeżdżam bez większych atrakcji. Chcę tu znaleźć drogę na Wrocław, jednak ta okazuje się zamknięta. Niby jest jakiś objazd, ale prowadzi on drogą ekspresową, gdzie na rowerze wjechać mi nie wolno. Zatrzymuję się, odpalam mapę i szukam innej trasy. Najpierw wydaje mi się, że będzie trzeba nadłożyć dobre 10 kilometrów, ale ostatecznie znajduję jakiś skrót polną drogą i kończy się na około pięciu.
Do upragnionej drogi na Wrocław docieram dopiero w miejscowości Borowa. Tam trafiam na zaskakująco pustą dwupasmówkę i jadę nią mniej więcej 10 kilometrów do granicy miasta. Trasa nie należy do najciekawszych, ale pozwala mi na dość szybki i wygodny dojazd do celu.
Do centrum kieruję się od strony dzielnicy Psie Pole. Początkowo poruszam się cały czas tą samą dwupasmówką. Dopiero, gdy pojawia się trzeci pas, zauważam po drugiej stronie ulicy ścieżkę rowerową, do której dostaję się przez wiadukt kawałek dalej. Tam jestem już odseparowany od gęstniejącego z każdą minutą ruchu.
Wrocław – zwiedzanie na rowerze
Kierując się w stronę środka miasta, w pewnej chwili docieram do mostu nad Odra. A właściwie do północnej odnogi tej rzeki, bo jak się okazuje, przez miasto przepływa ona kilkoma wariantami. Za nią, wciąż trzymając się ścieżek rowerowych, obieram kurs na wyspy położone na południowej odnodze.
Nim jednak wjadę na wyspy, dostrzegam w okolicy parę katedr i kościołów, którym postanawiam przyjrzeć się z bliższa. Dopiero później kręcę się chwilę po wysepkach i drogach wytyczonych wzdłuż rzeki.
W następnej kolejności udaję się w stronę rynku, gdzie docieram nieco zatłoczonym deptakiem na ulicy Kuźniczej. Centralną część miasta osiągam mniej więcej równo z przebiciem dystansu 300 kilometrów.
Pokręciwszy się chwilę po okolicy wyciągam telefon i dzwonię do Sławka – jednego z czytelników bloga i widzów mojego kanału na YouTube, który jakiś czas temu proponował mi oprowadzenie po mieście. Postanawiam więc skorzystać z propozycji i nawiązuję kontakt. Ustalamy szczegóły, po czym siadam gdzieś w cieniu i pozwalam sobie na pół godziny odpoczynku.
W końcu pojawia się Sławek. Najpierw chwilę gadamy, później ruszamy na wspólne zwiedzenie. Jeździmy po śródmieściu, przy brzegach Odry oraz po wyspie między jej odnogami. Mam okazje obejrzę parę parków, pomników i innego rodzaju zabytków, przy okazji sporo dowiadując się o historii tego miasta. Wycieczkę kończymy w okolicy Sky Tower – najwyższego budynku Wrocławia o wysokości 212 metrów.
Razem spędziliśmy około dwóch godzin. Później mój każdy rusza w swoją stronę. Dla mnie jest to wrocławski Dworzec Główny, gdzie postanawiam skończyć tę wycieczkę. W tej chwili, do pociągu, którym chcę wrócić do Krakowa mam niecałe półtorej godziny.
Przechodzę przez dworzec, znajduję odpowiedni peron i zajmuję jedną z wolnych ławek. Po przejechaniu 316 kilometrów (w niecałe 26 godzin) jestem już nieco zmęczony, więc resztę pozostałego czasu postanawiam po prostu przesiedzieć.
Pociąg pojawia się punktualnie, choć ruszamy z niewielkim opóźnieniem. Później wszystko idzie już bez komplikacji. Do Krakowa docieram parę minut po 20:00. Wynoszę rower z wagonu, wracam na siodełko i przejeżdżam ostatnie 4, dzielące mnie od domu kilometry.
Z Krakowa do Wrocławia na rowerze – podsumowanie
Choć nie wszystko wyszło idealnie, bez wątpienia była to bardzo udana i równie ambitna wycieczka, którą zapamiętam na długo. Poznałem i zwiedziłem całkiem fajne miasto, zawarłem nową znajomość, a przy okazji nieźle bawiłem się przejeżdżając w ciągu dwóch dni niemal pół długości Polski.
Parę uwag mam jedynie do mojego leśnego noclegu. Co prawa system w postaci folii NRC, karimaty i przewożonego przy kierownicy śpiwora sprawdził się całkiem nieźle, ale ochrona przed owadami była rozczarowaniem. Nie dość, że i tak obudziłem się pogryziony, to jeszcze miałem spory dyskomfort spowodowany leżącą na twarzy siatką. Trzeba będzie wymyślić coś lepszego, choć cieszę się, że miałem okazję przetestować ten minimalistyczny i niskobudżetowy zestaw. Mam nadzieję, że uda mi się wyciągnąć wnioski, coś lekko zmienić, a później znów ruszyć na jakąś wielodniową wycieczkę rowerową.
Cześć. Napisz jeśli możesz, ile trasy przejechałeś poza trasami dla zmotoryzowanych ? Jaki odcinek to asfalty współdzielone z kierowcami, a jaki wygodne pobocza. Konieczne były jazdy np. chodnikami ? Ile to ścieżki czy dróżki poza oznakowaniem dla kierowców ?
Prawie wszystko było po drogach publicznych. Przeważnie nie szukam specjalnie ścieżek rowerowych.
Dzięki. Jeśli jest pobocze to dobrze, bez to wątpliwa przyjemność, chyba, że to bardzo lokalne dróżki.