Przejście grani Koszystej (Waksmundzki Wierch, Wielka Koszysta, Mała Koszysta)
Co można zrobić po wejściu na przełęcz Krzyżne? Wrócić do doliny, ruszyć Orlą Percią albo… zapuścić się na którąś z dwóch, niedostępnych szlakami grani, odgałęziających się w przeciwnym kierunku. Dziś zajmiemy się jedną z nich: nietrudnym, długim na około 3 kilometry grzbietem, ciągnącym się od Krzyżnego do okolic Polany Waksmundzkiej.
Myśląc o graniach w Tatrach Wysokich, z reguły spodziewamy się czegoś pełnego postrzępionych skał, wymagającego wspinaczkowego sprzętu i doświadczenia. Tymczasem, istnieją też inne, łatwiej dostępne miejsca, trudnościami nie przekraczające tego, z czym możemy się zetknąć na znakowanych szlakach turystycznych. Jednym z nich jest właśnie grań Koszystej.
Waksmundzki Wierch, Wielka Koszysta i Mała Koszysta – trochę informacji
Wszystkie 3 szczyty leżą niedaleko siebie, na bocznej odnodze wschodniej, bardzo długiej grani Świnicy, na której znajduje się między innymi cała Orla Perć. Wierzchołki mierzą odpowiednio 2189, 2193 oraz 2014 metrów, będąc jednymi z najbardziej wysuniętych na północ dwutysięczników na terenie Tatr.
Niestety, teren ten nie jest obecnie udostępniony ani dla turystów, ani dla taterników. Na legalne wejście trzeba by mieć pozwolenie TPN-u, w przeciwnym razie ryzykuje się mandat w wysokości dochodzącej do 500 zł. Z tego co wiem i przy okazji sam zauważyłem, teren pilnowany jest dość często. Choć z drugiej strony, przez grań prowadzą wyraźne ścieżki, co świadczy o jej regularnym odwiedzaniu.
Na Waksmundzki Wierch i Wielką Koszystą najłatwiej dostać się albo z przełęczy Krzyżne, albo przez jeden ze żlebów opadających z grani do Doliny Pańszczycy. Na Małą Koszystą najszybciej wejdziemy od Polany Waksmundzkiej, choć nie jest to droga ani zbyt wygodna (stroma i nieco zarośnięta), ani też szczególnie „bezpieczna” – praktycznie cały czas jest się tam bardzo widocznym.
Trudności na wszystkich tych drogach wyceniane są na 0, chociaż, jeśli będziemy chcieli trzymać się ściśle grani, pojawią się pojedyncze miejsca 0+. Każde z nich można jednak łatwo ominąć, co sprawa, że przejście tej grani nie powinno być trudniejsze niż samo dostanie się na Krzyżne.
Nieco gorzej może być jedynie z orientacją. O ile fragment Krzyżne – Mała Koszysta jest zupełnie bezproblemowy, to już zejście w dół, czy to do Pańszczycy, czy na Polanę Waksmundzką, będzie wymagać znajomości terenu. Więcej o tym napiszę już w samej relacji.
A jak to wygląda czasowo? Myślę, że na pokonanie całej, około trzykilometrowej grani warto zarezerwować sobie ze 2-3 godziny. Wariant z zejściem do Pańszczycy będzie szybszy, jednak stamtąd dłużej zajmie wydostanie się poza teren parku narodowego (dojście do Brzezin lub Kuźnic).
Przejście grani Koszystej – relacja z wycieczki
Dojazd do Brzezin
Na tę wycieczkę dogadujemy się we dwie osoby. Jadę ze znajomym, z którym miałem już okazję trochę podziałać w Tatrach. W Krakowie umawiamy się około 4:30, gdzieś w dogodnym miejscu niedaleko mojego osiedla. Zgarnia mnie z lekkim spóźnieniem, potem kierujemy się na popularną, choć o tej porze jeszcze niezakorkowaną Zakopiankę.
Przez większość czasu poruszamy się standardową drogą na Zakopane. Zmiana następuje dopiero w Poroninie, gdzie odbijamy na wojewódzką 961, prowadzącą ku Łysej Polanie. Po dwóch kilometrach zjeżdżamy na Murzasichle, parę minut później jesteśmy już przy polanie Brzeziny, gdzie znajduje się duży parking (opłata 20 złotych za dobę) oraz wejście na teren TPN.
Szlak z Brzezin na Halę Gąsienicową
Zostawiamy samochód, zbieramy rzeczy i ruszamy na szlak. Jest około 6:30, słońca wzejdzie dopiero za 20-30 minut. Kasy są jeszcze zamknięte, więc wchodzimy za darmo.
Mimo moich ponad 7 sezonów tatrzańskiej eksploracji, tą trasą jeszcze nie szedłem. Choć parę rzeczy już o niej wiem: to jeden z dwóch (obok Doliny Chochołowskiej) szlaków, gdzie w polskiej części Tatr można jeździć rowerem. To również najbezpieczniejsza opcja na zimowe dojście do Hali Gąsienicowej przy wyższych poziomach zagrożenia lawinowego. Dziś jednak żadna z tych rzeczy nie ma większego znaczenia. Wybraliśmy Brzeziny, bo jeśli uda się nam pokonać całą grań, to z Polany Waksmundzkiej szybciej dostaniemy się tutaj niż do położonych kawałek dalej Kuźnic.
Za wejściem mijamy kilka ławek i tablic informacyjnych. Potem ruszamy w stronę lasu po szerokiej szutrowej drodze. Skoro da się tędy przejechać rowerem i samochodem terenowym, to raczej nie spodziewam się żadnych większych stromizn, ani nawet bardziej wyczuwalnych nierówności.
Po przejściu kilkuset metrów trafiamy na mostek przewieszony ponad szerokim korytem strumienia, którego… nie ma. To Sucha Woda, dość ciekawy tatrzański potok, który na wielu odcinkach przepływa bardziej pod niż nad powierzchnią ziemi. Cały teren, którym się teraz poruszamy nosi zresztą nazwę Doliny Suchej Wody.
Ruszamy dalej, pokonujemy jeszcze jeden mostek i kontynuujemy nabieranie wysokości. Po pewnym czasie docieramy na dawną, obecnie już zarośniętą polanę Psia Trawka, gdzie robimy sobie parę minut przerwy na drugie śniadanie.
Na Psiej Trawce trafiamy na rozdroże szlaków. Czarny prowadzi dalej ku schronisku Murowaniec, natomiast czerwony, który towarzyszył nam przez ostatnie około pół kilometra, odbija w stronę Polany i Równi Waksmundzkiej. To nim mamy zamiar wracać po udanym przejściu grani.
Kontynuujemy podejście. Wciąż lekko pod górę, wciąż po szerokiej, wygodnej drodze. Ta najpierw prowadzi nas głównie przez las, później trafia na teren pełen zniszczonych wiatrami drzew. Z tego miejsca roztacza się całkiem niezły widok na grań Świnicy, Kościelec oraz Żółtą Turnię.
Na dalszym odcinku znów wracamy do lasu. Podłoże na moment się zmienia. Zamiast w miarę równego szutru pojawia się mniej przyjemna droga ułożona ze średniej wielkości kamieni. Na szczęście (szczególnie dla osób decydujących się wyjechać tu na rowerze) nie ciągnie się ona zbyt długo. Potem wraca szuter, którym poruszamy się jeszcze jakiś czas, aż do wysokości pewnego drewnianego budynku, będącego zapleczem schroniska Murowaniec.
Wejście na Krzyżne
Pod budynkiem spotyka się kilka szlaków. Opuszczamy czarny i przeskakujemy na żółty, który w niecałe 3 godziny ma nas wyprowadzić na przełęcz Krzyżne. Trasa jest niewątpliwie długa, ale różnorodna i moim zdaniem dość ciekawa.
Skręcamy i zaczynamy schodzić w stronę płynącego doliną strumienia. Tu pod nogami mamy już klasyczny, kamienny chodnik. Dziś jest nieco śliski, co wymusza dodatkową ostrożność. Z jednej strony, bardzo cieszymy się, że tegoroczny listopad pozwala jeszcze na pokonywanie „letnich” tras, jednak mroźne poranki i duża wilgotność w okolicy przekładają się na liczne oblodzenia w zacienionych miejscach.
Docieramy do potoku, pokonujemy niewielki mostek i mijamy jeszcze jeden drogowskaz. Następnie zaczynamy odzyskiwać wysokość, początkowo w terenie leśnym, później już niemal wyłącznie wśród coraz niższej kosodrzewiny.
Po wyjściu z lasu przed oczami pojawia się jedna ze ścian Żółtej Turni, tu dość mocno podcięta kilkoma skałami. Skręcamy w lewo i zaczynamy odchodzić jej masyw od północy. Wysokość nabieramy powoli, bardziej zmagając się z oblodzeniami, niż jakimikolwiek trudnościami technicznymi czy kondycyjnymi.
Po dłuższej chwili wchodzimy na północne ramię Żółtej Turni. Tu dosięga nas przyjemne słońce, chwilowo zdejmując obowiązek uważania na śliskie podłoże. Skręcamy w prawo i zaczynamy umiarkowanie strome zejście w stronę Doliny Pańszczycy.
Dość szybko się obniżamy, gdzieś po drodze znów trafiając w zacieniony teren. Będąc już na dnie doliny, odbijamy na południe przy drogowskazie i ruszamy w kierunku Czerwonego Stawu.
Nagle dochodzą nas głośne dźwięki, które sam początkowo biorę za ryk jakiegoś zwierzęcia. Ale nie, to chyba nie to – więc może jakieś strzały albo spadające głazy? Prawda okazje się jeszcze inna. Chwilę później zauważamy Czerwony Staw, częściowo skuty lodem, który co jakiś czas pęka, odłamuję się od brzegu albo zderza z innymi kawałkami. Trzeba przyznać – bardzo ciekawe zjawisko, pierwszy raz jestem świadkiem czegoś takiego!
Robimy chwilę przerwy nad jeziorkiem, potem kontynuujemy marsz wgłąb doliny. Na dalszym odcinku szlak wije się wśród kosówki, doprowadzając nas nieco bliżej grani Koszystej. Stąd dobrze możemy obserwować jeden szerokich, umiarkowanie stromych żlebów, którym można dość wygodnie dostać się lub zejść z/na grań.
My nadal trzymamy się znakowanego szlaku. Idziemy jeszcze chwilę po płaskim, później docieramy w okolicę Małej i Wielkiej Kopki. Szlak wznosi się ich zboczem prowadząc nas miedzy dwoma, niezbyt wybitnymi wierzchołkami.
Kopki stanowią niewielkie wypiętrzenia na zachodnim grzbiecie Waksmundzkiego Wierchu. Szlak przechodzi między nimi, następnie nieco się obniża i skręca w stronę przełęczy Krzyżne. Przez jakiś czas idziemy w bardzo łatwym terenie, później w końcu docieramy do ostatecznego podejścia.
Żółty szlak prowadzi nas do góry po kamiennym chodniku wytyczonym wśród tutejszych piargów. W pewnej chwili skręca na skały po lewej stronie, gdzie w pojedynczych miejscach może być warto pomóc sobie rękami.
Nabierając wysokości, zauważamy na dole dwie, szybko podchodzące osoby. Jakiś gość z dzieckiem, obaj o godnej pozazdroszczenia kondycji. Lada chwila nas dogonią, ale nie to jest tutaj problemem. Moją uwagę przyciąga bluza mężczyzny – charakterystyczny, ciemnozielony polar z logiem TPN na rękawie. Przecież to strażnik parku! Jeśli zostanie na przełęczy, to cała wycieczka spalona.
No nic, w tej chwili za wiele nie zrobimy. Pozostaje nadzieja na sprzyjający rozwój sytuacji i szukanie alternatywnych tras, które można by przejść w tej okolicy. Może kawałek Orlej Perci do Granatów lub Koziego Wierchu? Kontynuujemy podejście i niedługo później docieramy na przełęcz.
Rozglądam się, chodzę po szerokiej przełęczy, próbuję wypatrzyć gdzieś wspomnianą powyżej parę. Zeszli do Piątki? Poszli na Orlą? A może schowali się gdzieś tutaj i czyhają na niepokornych? Tych zresztą nie brakuje, bo ludzkie sylwetki nietrudno wypatrzeć zarówno w okolicy Waksmundzkiego Wierchu, jak i Wielkiej Koszystej.
Podchodzę kawałek na polanę powyżej przełęczy i… są, siedzą tu od chyba od dłuższej chwili. Starszy właśnie szykuje się do ściągania ludzi z grani. Bierze kije i niemal truchtem rusza w stronę Waksmundzkiego. Dopada pierwszą osobę, poucza, zawraca. Chwilę później to samo dzieje się z innym turystą. Tu również obywa się bez mandatu. Kolejna dwójka, idąca granią od strony Polany Waksmundzkiej tyle szczęścia nie ma. Dostają po 100 zł, choć mogło być i więcej. Pokornie schodzą na Krzyżne, strażnik zamyka tyły.
Cała akcja trawa dobrą godzinę. My tymczasem siedzimy pod Kopą nad Krzyżnem, czekając w sumie sam nie wiem na co. Podjęliśmy decyzję, że będziemy tu do 13:00, potem się zobaczy. W międzyczasie zgarniamy do siebie jedną z zawróconych osób, gadamy o górach, TPN-ie i naszych pozaszlakowych planach.
W pewnej chwili obserwujemy, jak ku Koszystej rusza niczemu nieświadomy chłopak. Z dołu nie widzi strażnika, jesteśmy pewni, że zaraz wpadnie kolejny mandat. Jest jednak inaczej. Chwila rozmowy, pouczenie, odwrót, co w sumie potwierdza słyszane gdzieniegdzie opinie, że o mandat znacznie łatwiej w drodze powrotnej niż na zejściu ze szlaku.
Dochodzi 12:30. Strażnik z młodym biorą plecaki, wstają, zmieniają miejsce. Starszy (ojciec?) gdzieś jeszcze dzwoni, być może zdaje raport. Potem zaczynają schodzić ku Dolinie Pięciu Stawów. Gdy znikają z zasięgu wzroku, parę osób podrywa się z miejsc i ochoczo rusza w stronę Koszystej.
Koszysta – przejście grani
Uwaga: zdarzenia opisane w dalszej części artykułu nigdy nie miały miejsca i są jedynie niespełnioną fantazją autora tego bloga. Wszystkie zamieszczone zdjęcia pochodzą z ogólnodostępnych źródeł lub od osób pragnących zachować anonimowość.
Droga wolna, choć w drugiej strony, nie wiemy, co czeka nas na zejściu. Może dzisiejsze „polowania” są jakąś szerzej zakrojoną akcją? Tego nie możemy wykluczyć, jednak postanawiamy zaryzykować. Opuszczamy Kopę i również zaczynamy iść w stronę grani.
Wchodzimy na trawiastą polankę ponad przełęczą i odbijamy w stronę Waksmundzkiego Wierchu. Wierzchołek jest dość blisko, możliwych opcji wejścia całe mnóstwo. Przy dobrej widoczności raczej nie da się pobłądzić.
Pierwszy odcinek pokonujemy po trawkach, później docieramy w okolice pozostałości po jakiejś kamiennej budowli. Są to ruiny dawnego schronu na Krzyżnem – kamiennej chatki, która funkcjonowała tu w latach 1880 – 1915. Mimo upływu ponad stulecia, nigdy nie rozebrano jej do końca.
Kontynuując podejście trafiamy na pierwsze kamienie. Te mają głównie ekspozycję południową, więc są ciepłe i suche. Poruszamy się po nich bez problemu, docierając na niewielkie spiętrzenie. Później, idąc szeroką, trawiasto-kamienistą granią kierujemy się na wierzchołek.
Na szczycie ktoś jest. To jedna z osób, które ruszyły tu od razu po zejściu strażnika. Gość nieco zaskoczony, patrzy na nas z pewną obawą. Dopiero będąc bliżej witamy się, potwierdzając, że sami nie mamy nic wspólnego z TPN. W dalszą wędrówkę wyruszymy jako jedna grupa.
Na szczycie robimy sobie chwilę przerwy. Niedużo, bo dzień krótki, a dalszej trasy – szczególnie zejścia – na pamięć nie znamy. Wystarczy jednak, by coś przekąsić i zrobić parę zdjęć. Dość łatwo zauważyć, że Waksmundzki jest jeszcze lepszym punktem widokowym niż pobliskie Krzyżne.
Zaczynamy zejście. Tu znów do wyboru jest wiele opcji, a dalszej drogi nie sposób pomylić. Sam chcę się jednak trzymać możliwe blisko grani i kilku niewielkich trudności, które ma do zaoferowania (głównie 0, w pojedynczych momentach 0+).
Schodzimy po kamieniach, później trafiamy w teren częściowo trawiasty, częściowo skalisty. Skały w zacienionych miejscach są śliskie, niektóre wręcz oszronione. Trzeba więc trochę uważać, choć mi osobiście nie sprawia to wiele problemu. Pomiędzy tym wszystkich nietrudno dostrzec wyraźnie wydeptaną ścieżkę.
Na zmianę trochę schodzimy, później odzyskujemy utracone metry. Waksmundzki i Wielka Koszysta mają podobną wysokość, a czas przejścia pomiędzy nimi powinien zamknąć się w kilkunastu, może nieco ponad 20 minutach.
Na szczyt docieramy po krótkim, bezproblemowym podejściu. Tu znów chwila przerwy na zdjęcia i cieszenie się widokami. Choć te drugie są w sumie podobne od podziwianych przed chwilą z Waksmundzkiego. Po paru minutach ruszamy w dalszą drogę
Mała Koszysta leży już nieco dalej. Przed sobą mamy zakręcająca w prawo grań, pełną niewielkich kulminacji. Na tę chwilę nie jesteśmy nawet pewni, która z nich jest wierzchołkiem Małej Koszystej. W identyfikacji będzie musiał pomóc GPS.
Zejście z Wielkiej Koszystej wygląda podobnie, jak z Waksmundzkiego, choć jest od niego trochę dłuższe. Delikatnie w dół, po miejscami oblodzonych kamieniach. Tu, w paru zacienionych miejscach utrzymało się nawet trochę śniegu po wrześniowych opadach.
Po dłuższej chwili cieszenia się granią docieramy na szeroką, nienazwaną przełęcz. A właściwie to docieram, bo dziś idę wyraźnie szybciej niż cała reszta. Robię trochę przerwy, oglądam okolicę. W międzyczasie dołączają pozostałe osoby.
Z przełęczy do Doliny Pańszczycy opada szeroki, umiarkowanie stromy żleb. Znajduje się gdzieś pomiędzy Baranim a Bacowskim, na mapie nie posiada własnej nazwy. To nim można w razie konieczności skrócić przejście grani i zejść do doliny.
Po zaliczeniu kolejnej przerwy ruszamy dalej. Tym razem na grań nieco węższą i bardziej skalistą. Z prawej strony pojawia się nawet trochę ekspozycji. W razie czego, wszelkie trudności łatwo obejść od lewej.
Dalsza grań do Małej Koszystej ciągnie się przez około kilometr. Prowadzi lekko w dół, po drodze odwiedzając kilka mało wybitnych spiętrzeń. Trudności tu niewiele, choć tak jak do tej pory, musimy nieco uważać na śliskie kamienie.
Sama Mała Koszysta znajduje się na końcu skalistego fragmentu grani, tuż przed tym, jak zaczyna ona opadać w stronę położonej o wiele niżej Waksmundzkiej Przełęczy. Szczyt jest niemal pozbawiony wybitności i gdyby nie GPS, moglibyśmy go łatwo przegapić, myląc z którymś z wcześniejszych spiętrzeń. Co by jednak nie było, w końcu wchodzimy na składający się z większych i mniejszych głazów wierzchołek, po czym robimy kolejną, kilkuminutową przerwę.
Zejście na Polanę Waksmundzką
Gonieni coraz niżej położonym słońcem, dość szybko decydujemy się na zejście. Za szczytem przez jakiś czasu obniżamy się po oszronionych głazach, następnie trafiamy na bardziej poziomą grań. Coraz mniej tu skał, więcej trawek i pojedynczych kamieni. Pojawiają się też nieduże płaty kosówki, które jednak łatwo obejść.
W pewnej chwili ścieżka schodzi na lewą stronę nieco poniżej grani i zaczyna skręcać ku jej bocznej odnodze. Idziemy za wciąż widoczną dróżką, po chwili trafiając na pochyłe, trawiaste zbocze. Stąd dobrze widać już końcowy punkt tego zejścia – Polanę Waksmundzką.
Przejście przez ten odcinek może się odbyć na parę różnych sposób. Wydeptanych jest kilka ścieżek, ale żadna z nich nie jest szczególnie wyraźna. Śmiało można kombinować samemu, kierując się w stronę szerokiego żlebu między ramionami grani.
W zejściu ponownie się rozdzielamy. Chłopaki idą dość wolno, ślizgają się, robią sporo przerw. Ale wciąż słyszę ich gdzieś u góry, więc nie chcąc za bardzo marznąć, postanawiam schodzić dalej, od czasu do czasu czekając aż podejdą bliżej.
Żleb określiłbym jako średnio stromy, chociaż dziś te oszronione trawki znacznie utrudniają płynne schodzenie. Sam w paru miejscach tracę przyczepność, muszę podbierać się rękami albo wręcz podnosić po upadku. W górnej części dominuje otwarty teren, poniżej jest też trochę krzaków, gałęzi i niewielkich drzewek.
Kontynuuję zejście, od czasu do czasu robiąc krótki postój i czekając, aż reszta się zbliży. Potem ruszam dalej. W końcówce trafiam do lasu, na już w miarę płaski teren. Wiem, że lada chwila wyjdę na polanę.
Nagle dostrzegam coś podejrzanego. Na skraju lasu, w miejscu gdzie poza-szlakowa ścieżka łączy się ze znakowaną trasą ktoś czeka. Dziwne, czemu akurat tutaj? Podchodzę bliżej, wtedy ta osoba rusza w moją stronę. Po co? Chyba wolę nie wiedzieć. Skręcam w prawo, przyspieszam kroku. Nieznajomy również skręca, obierając kurs przecinający mogą drogę. No dobra – myślę – nie wiem kim jesteś, ale spotkać cię nie zamierzam. Biegać umiem, ciekawe czy ty również.
Puszczam się przez las, chwilę później jestem już na szlaku. Skręcam w prawo, przez chwilę wbiegam pod górkę. Potem patrzę za siebie. Pusto. Nie gonił? Zgubiłem? A może to tylko moja paranoja i nikt się tam mną nie interesował? Tego też nie chcę sprawdzać. Biegnę dalej, aż do skrzyżowania szlaków przy Równi Waksmundzkiej. Zgodnie z planem przeskakuję z zielonego na czerwony i zaczynam zbiegać w stronę Psiej Trawki.
Kawałek dalej ponownie jestem przy Polanie Waksmundzkiej, teraz po jej drugiej stronie. Przechodzę do marszu, dość szybko zauważam dwie rzeczy. Pierwszą są osoby z żlebie, które właśnie kończą zejście ku polanie. Drugą – para z lunetą, która na tej polanie stoi i obserwuje Koszystą. No pięknie, chyba jednak „polowanie”.
Ruszam dalej, w stronę pobliskiego lasu. Tam sięgam po telefon i nawiązuję kontakt z resztą ekipy, która lada chwila dotrze do polany. Przekazuję co wiem – niech uważają, najlepiej zejdą gdzieś bokiem. Sam kontynuuję szybki masz ku Psiej Trawce.
Mija parę minut, dzwoni telefon. Zeszli bez problemów, na nich nikt nie czekał. Są już na szlaku, schodzą tą samą trasą co ja. Tyle, że dystans między nami zrobił się spory, a na czekanie coraz zimniej. Postanawiamy spotkać się przy aucie. Nie tak miało być, ale jak widać, życie czasem lubi zweryfikować pierwotne założenia.
Powrót do Brzezin
Czerwony szlak przez dłuższą chwilę wije się po szerokiej, gruntowej drodze. Prowadzi głównie w dół, w mocno zalesionym terenie. Na trasie niemal pusto – do zachodu słońca została niecała godzina, więc większość osób zakończyła już swoje wycieczki.
Kawałek przed Psią Trawką trafiam jeszcze na mostek przerzucony ponad niemal nieistniejącym potokiem. Później znów na parę chwilę do lasu i w końcu docieram do skrzyżowania z czarnym szlakiem.
Skręcam i zaczynam zejście w stronę Brzezin. Ten sam fragment co rano, tyle że w przeciwnym kierunku. Przez las, po szerokiej drodze, którą od czasu do czasu przemknie jakiś rower lub terenówka.
Na parkingu jestem może z pół godziny później. Odnajduję auto, siadam na płotku i czekam na resztę, obserwując zaczynający się właśnie zachód słońca. Temperatura szybko spada, więc po chwili zakładam na siebie niemal wszystkie rezerwowe ubrania, jakie tylko posiadam w plecaku. Upewniam się również, że zejście reszty ekipy przebiega bezproblemowo.
W końcu się spotykamy. Plecaki do bagażnika, my do ciepłego samochodu. Po chwili jedziemy już w stronę Krakowa, nieco męcząc się w typowych dla niedzielnego popołudnia korkach. Ale to już detal. Ważne, że się udało i mimo pewnych komplikacji, zrobiliśmy dokładnie to, po co tu dziś przyjechaliśmy.
Grań Koszystej – podsumowanie
Będzie co wspominać, będzie co opowiadać. Nie tylko o samej grani Koszystej, ale i innych wydarzeniach, które temu przejściu towarzyszyły. Bo jednak takich przygód to jeszcze w Tatrach nie miałem. Choć oczywiście wolałbym, żeby trend się utrzymał, a tego typu wyjątki pojawiały się bardzo rzadko lub wcale.
Sam widzę tu jednak parę błędów. Moim zdaniem ruszyliśmy trochę za późno, jak na ten plan i obecną porę roku. Tempo na podejściu też nie było zbyt szybkie. Potem, czekając na Krzyżnem, przepaliliśmy niemal całą rezerwę i w efekcie, w nieznany teren ruszyliśmy ledwie 3,5 godziny przed zachodem słońca. Fakt, grań jest łatwa i w sumie niedługa, ale z większym zapasem czułbym się pewnie bardziej komfortowo. Mam też wątpliwości co do słuszności rozdzielania się na zejściu, choć akurat w tej sytuacji mogło nam to wyjść na dobre.
Czy jestem zadowolony z tego przejścia? Tak, choć mam świadomość, że kilka rzeczy dało się zrobić lepiej, a parę wniosków warto wyciągnąć. Czy polecam innym? Taa… to znaczy nie, nie powinienem tego robić. Teren nie jest udostępniony dla turystów, a o mandat nietrudno, czego zresztą sam byłem dziś świadkiem.
Na koniec jeszcze mapa okolicy z zaznaczoną na czerwoną linią przejścia przez grań Koszystej. Kolor pomarańczowy to z kolei opcja wcześniejszego zejścia do Doliny Pańszczycy.
A gdzie zdjęcie filanca?
W sumie mam kilka, ale publicznie wrzucał nie będę.
Świetny blog , czyta się go jak najlepszą lekturę ;) czekam z ogromną ciekawością aż pojawi się opis na Szeroką Jaworzyńską która jest chyba najbadziej dzikim i pięknym zakątkiem Tatr.
Hej! Dzięki za uznanie i cieszę się, że teksty przypadły do gustu.
A wpisów o tatrzańskich poza-szlakach na pewno będzie jeszcze więcej, kwestia czasu ;)
W takim razie już się nie mogę doczekać kolejnych opisów ;)
Dobra relacja, tym bardziej, że 2 tygodnie wcześniej również miałem tę samą niespełnioną fantazję, tyle że w odwrotnym kierunku, gdzie start-meta był także w Brzezinach (taką decyzję podjąłem bo zejście z Krzyżnego znałem a nie wiedziałem ile mi zejdzie na grani, ponadto nie wiedziałem jak będzie wyglądało zejście żlebem). Widoki przepiękne. Na Krzyżnem byliśmy o 12. Zejście Dol. Pańszczycy mega śliskie. Generalnie szacun za relacje i wyważone opisy ze schematami, które są przydatne do planowania wycieczek.
Dzięki za uznanie i cieszę się, że uznajesz materiały za przydatne.
Pozdrawiam i życzę udanego, zbliżającego się coraz mocniej sezonu zimowego ;)
Czasowo ile to wyszło? Mam na myśli odcinek Krzyżne – Rówień Waksmundzka.
Tak ze 2 godziny bym liczył? Ale to naprawdę zależy jaką kto ma formę, ile robi przerw i czy się nie zgubi ;)
Nie ma nic o najciekawszym miejscu na grani Koszystej, mianowicie o przełęczy Siodło między Wielką i Małą Koszystą. Ciekaw jestem jakie jest duże (w metrach) i chciałbym kilka zdjęć.
Świetnie napisana relacja, mam w planach odwiedzić grań zaczynając i kończąc od strony polany.