Beskid Niski – Lackowa od zachodu

Czwarty, ostatni dzień urlopu w Krynicy. Tym razem wybieramy się na Lackową (997 m n.p.m.), będącą najwyższym szczytem Beskidu Niskiego. Choć jej wysokość raczej nie robi wrażenia, a szlak od zachodniej strony może się dłużyć, góra potrafi zaskoczyć i porządnie zmęczyć na jednym z najbardziej stromych podejść w polskich górach.

Choć na Lackową chcieliśmy się wybrać już pierwszego dnia naszego pobytu w Krynicy Zdroju, ostatecznie plan udało się zrealizować dopiero pod sam koniec wyjazdu. Najpierw, na przeszkodzie stanęły trudności z dojazdem pod szlak, a później pogoda, która sprawiała, że bezpieczniej było kręcić się po bliższej okolicy niż zapuszczać gdzieś dalej. W końcu nadszedł jednak ładniejszy dzień, a my postanowiliśmy wykorzystać okazję i wejść na ten należący do Korony Gór Polski szczyt.

W góry z Krynicy

Ten wpis jest częścią większej serii, będącej relacją z czterodniowego urlopu spędzonego w Krynicy Zdroju. Poniżej pełna lista tekstów opisujących nasze górskie wycieczki zrealizowane podczas tego wyjazdu:

  1. Beskid Sądecki – Jaworzyna Krynicka i Runek czerwonym szlakiem
  2. Żółtym szlakiem wokół Krynicy
  3. Beskid Sądecki – Jaworzyna Krynicka zielonym szlakiem
  4. Beskid Niski – Lackowa od zachodu

Dojazd do szlaku na Lackową

Chcąc wybrać się z Krynicy na Lackową, ma się 3 dostępne opcje.

  • Iść bezpośrednio z centrum miasta – wtedy jednak szlak jest długi i robi się z tego niemal całodniowa wycieczka.
  • Dostać się do Wysowej Zdrój i iść stamtąd.
  • Dojechać do przysiółka Mrokowce we wsi Tylicz i iść na szczyt najpierw zielonym, a potem czerwonym szlakiem.

Początkowo chcieliśmy wybrać drugą opcję, jednak gdy okazało się, że bezpośrednie połączenie Krynica – Wysowa nie istnieje, byliśmy zmuszenie zmienić plany.

W poniedziałek rano spakowaliśmy bagaże, zostawili (po dogadaniu się z właścicielką pensjonatu) najcięższą torbę w ośrodku i z plecakami ruszyli na przystanek w centrum Krynicy. Tam, około 8:30 wsiedliśmy w autobus jadący do Tylicza przez Mochnaczkę Niżną. Kurs (jak wszystkie w regionie) obsługuje Rafatex, a kursy są mniej więcej co 1,5 godziny.

Chcieliśmy wysiąść na ostatnim przystanku w Mochnaczce i stamtąd dość niecały kilometr pod szlak, ale ostatecznie kierowca wysadził nas tuż przy tabliczce z początkiem drogi na Lackową. Miły gest, dziękujemy raz jeszcze.

Na Lackową od zachodu

Ruszamy zielonym szlakiem w stronę Lackowej. Stąd góry jeszcze nie widać – kryje się gdzieś za mniejszymi, zalesionymi pagórkami, przez które będziemy za chwilę przechodzić. Pierwszym celem na naszej trasie zostaje więc Dzielec, gdzie kończy się kolor zielony, a my ruszymy dalej po czerwonych oznaczeniach szlaku granicznego.

Początek drogi w stronę Lackowej.

Pierwsze fragmenty są łatwe i nawet nie wymagają żadnego ambitniejszego podchodzenia pod górę. Idziemy gruntowymi drogami, przy lesie lub między łąkami. Pogoda sprzyja. Jest chłodno, ale do chodzenia po górach w sam raz. Do tego, nikt nie zapowiada na dziś opadów, więc czujemy się bezpiecznie.

Małym problemem jest tylko mokra trawa. Co prawda mamy buty trekkingowe w plecach, ale ze względu na drobne otarcia i odciski z poprzedni dni, idziemy w lekkich, niskich butach (ja mam stare biegowe, Martyna jakieś adidasy). Póki co nie jest źle, jednak gdy prędko nie zejdziemy na suchą nawierzchnię, szybko je przemoczymy i będzie trzeba przebierać.

Okoliczne krajobrazy. Rozglądając się, można zauważyć dość niewielką w tych górach gęstość zaludnienia.

Mija dobre kilkadziesiąt minut marszu, zanim opuszczamy otwarty teren i wchodzimy do lasu. Tam niestety, zamiast szerokiej ścieżki, trafiamy na jeszcze wyższą trawę, a czasem i gęste zarośla. Nie do końca tego się tu spodziewaliśmy, ale w sumie obiło mi się kiedyś o uszy, że Beskid Niski to dość dzikie góry. Więc mamy tę dzikość w praktyce.

Zielony szlak jest miejscami mocno zarośnięty.
W tym miejscu ostatecznie zdecydowaliśmy przebrać buty na wyższe i wodoodporne.

Niedługo później, jakąś godzinę od rozpoczęcia wędrówki, docieramy na Dzielec. Nic szczególnego w tej górce nie ma. Ot, takie lokalne przewyższenie z bardzo łagodnym podejście na szczyt (przynajmniej od zachodu. Na mapie widzę, że od południa jest to nieco większe wyzwanie).

Na szczycie Dzielca (793 m n.p.m.).

Od tej pory, do trasy dołącza szlak czerwony i to nim kontynuujemy marsz ku Lackowej. Również od teraz poruszamy się po granicy polsko – słowackiej, co potwierdzają występujące co kilkadziesiąt metrów biało – czerwone słupki.

Zgodnie z przewidywaniami, gdy weszliśmy na jakiś lokalny wierzchołek, to później trzeba z niego zejść. Zaczynamy więc łagodną drogę w dół. Tym razem już nie po łąkach i trawie, ale szeroką, leśną drogą wśród drzew i zarośli. Przy okazji pełną błota i kałuż, które przeważnie można łatwo obejść lub przeskoczyć, choć czasem trzeba zejść ze ścieżki i przeciskać się bokiem pomiędzy krzakami.

Początkowy odcinek na czerwonym szlaku.
Po drodze często trafiamy na słowackie oznaczenia.
Droga jest mokra i pełna błota.
Czasem trzeba się trochę natrudzić z wymijaniem kałuż.

Po kilkudziesięciu minutach schodzenia, docieramy na przełęcz Beskid. Na miejscu nie ma chyba żadnych szczególnych oznaczeń. Wiem o niej z internetu. Podczas wędrówki nie wyróżniała się niczym szczególnym, oprócz tego, że mniej więcej tam kończyło się niezbyt strome zejście z Dzielca.

Idziemy dalej i kiedy już wydaje nam się, że droga do szczytu będzie równie łatwa i monotonna, jak do tej pory, ponad drzewami zauważamy całkiem sporą górę. „To tam?” – pytanie mnie Martyna. Pewności nie mam, ale skoro to ma być najwyższy szczyt całego Beskidu Niskiego, to nie potrafię znaleźć lepszego kandydata. Wygląda więc na to, że przed szczytem będzie nas czekać jeszcze trochę podejścia.

W drodze na Lackową. Jak się okazało, wcale tak prosto nie było.

W tamtym momencie, wyobrażałem sobie drogę na wierzchołek jako powolną wspinaczkę łagodnymi zakosami. Nic bardziej mylnego. Nagle przed nami wyrasta stroma, pokryta kamieniami ściana. No, wreszcie jakaś odmiana! Szczerze mówiąc, do tej pory szlak był dość nudny i nie dostarczał nam zbyt wielu wrażeń.

Początek długiego i stromego podejścia na szczyt.

Dopiero w domu doczytałem, że szlak na Lackową od zachodu ma najbardziej strome (nie licząc Tatr) podejście w polskich górach. Nasze tempo od razu zwalnia. Od teraz, przez następne co najmniej pół godziny, będziemy musieli walczyć o każdy metr.

Jest ciężko, ale podejście sprawia mi sporo przyjemności. Martynie chyba nieco mniej, ale grzecznie na nią czekam co jakiś czas. Lubię strome odcinki, wspinaczkę, sytuacje, gdzie trzeba trochę pomyśleć nad następnym krokiem i zastanowić, jak rozłożyć siły, by nie zajechać organizmu przed szczytem. Wbrew początkowym pozorom, Lackowa trochę tych „rozrywek” była mi w stanie dostarczyć.

Jeden z najbardziej wymagających odcinków.
A tak to wygląda z profilu.

Pod szczytem nachylenie stoku znów się zmniejsza. Wygląda na to, że najtrudniejsze mamy za sobą. Pojawiają się za to chmury. Chyba znów są dość nisko i przesłonią widoki ze szczytu. Choć z tego, co czytałem, z Lackowej i tak nie ma raczej żadnych widoków, bo wierzchołek jest zalesiony.

Ostatnie kilkaset metrów jest niemal płaskie. Duża odmiana w stosunku do tego, co musieliśmy pokonać przed chwilą.

Po razu minutach spokojnego marszu osiągamy szczyt. Na miejscu są dwa słupki z oznaczeniami: polski i słowacki. Co dziwne, różnią się podawaną wysokością góry. Na „naszej” jest to 997 metrów n.p.m, podczas gdy Słowacy zmierzyli 996. Oprócz tego, jest również niewielka skrzynka z pieczątką, którą osoby kolekcjonujące szczyty należące do Korony Gór Polski mogą podbić książeczkę wejść.

Jest również człowiek. Turysta, pierwszy napotkany tego dnia. Choć dziś jest już poniedziałek, więc szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy się tu tłumów.

Polskie oznaczenie wierzchołka.
Znak postawiony przez Słowaków.
Szałas z patyków – to też znaleźliśmy na szczycie Lackowej.

Zejście Lackowa – Mochnaczka Niżna

Nie spędzamy tu więcej niż kilku minut. Szczerze mówić, nie ma po co. Widoki faktycznie żadne, a trzeba jeszcze zejść i zdążyć na autobus o 13:55. To znaczy, tego ostatniego teoretycznie nie trzeba, ale kolejny będzie prawie 2 godziny później, więc fajnie byłoby się wyrobić.

No to schodzimy. Dokładnie tą samą drogą, więc szczerze mówiąc nie ma zbyt wiele do opisywania. Początek był łatwy, bo szlak w okolicach szczytu prowadził delikatnie w dół.

Początek zejścia z Lackowej.

Ale już parę minut później czekało na nas o wiele większe wyzwanie. Bo nie jest żadną tajemnicą, że po stromych zboczach łatwiej się wchodzi, niż schodzi. Szczególnie, gdy są mokre. Musieliśmy więc być bardzo ostrożni, żeby nie zjechać na mokrych liściach, błocie, czy śliskim kamieniu.

Mimo, że idąc w dół, grawitacja działała na naszą korzyść, pokonanie tego zbocza zajęło nam podobną ilość czasu,co wejście. Ok, może dla mnie nie było tak źle, ale na dole musiałem jeszcze poczekać dobre 5 – 10 minut na moją towarzyszkę. Ale to nie problem – na takich odcinkach lepiej przemieszczać się powoli, niż ryzykować upadek.

Zejście po bardzo ładnym, choć wymagającym zachodnim zboczu Lackowej.
Rozwieszone pomiędzy drzewami, mokre pajęczyny.

Po zejściu ze stromizny emocje opadły. Zaczął się stosunkowo płaski i o wiele mniej ciekawy odcinek. Najpierw pełen błota, potem wśród łąk i zarośli. Przez Przełęcz Beskid, Dzielec i w końcu do przysiółka Mrokowce. Zajęło to jakieś półtorej godziny, które przy końcu już się trochę dłużyło. Tak, jak wielokrotnie wspominałem – wchodzenie na górę jest o wiele ciekawsze niż powrót z niej.

Czerwony szlak był pełen błotnistych dróg.
Natomiast zielony to głównie trawiaste łąki.

To już prawie końcówka.

Dotarcie do asfaltu nie oznaczało jednak końca marszu. Co prawda, rano kierowca wysadził nas w tym miejscu, jednak nie mieliśmy żadnej gwarancji, że również teraz ktoś nas stąd zabierze. Lepiej podejść do przystanku. Na szczęście, wciąż mamy jakieś 15-20 minut do autobusu. Zdążyliśmy w 10.

Po powrocie do Krynicy, zostało nam już tylko podejść do pensjonatu, zabrać torbę, pożegnać się i znów zejść do centrum na przystanek. Stamtąd, po kilkunastu minutach oczekiwania, autobus zabrał nas do Krakowa.

Mapka z wycieczki na Lackową:

Podsumowanie wyjazdu

Zarówno w Beskidzie Sądeckim, jak i Niskim byliśmy po raz pierwszy. Choć góry te nie urzekły mnie aż tak, jak Tatry, Pieniny, czy Góry Stołowe, uważam, że były warte odwiedzenia i pewnie jeszcze nieraz tu wrócę. Zawsze fajnie jest zdobyć nowy szczyt, czy przejść trasą, której wcześniej się nie znało.

Uważam też, że Krynica Zdrój jest świetną bazą wypadową w te góry. Jest sporo miejsc do nocowania, sklepów i restauracji, a komunikacja publiczna działa całkiem sprawie i można dzięki niej sprawnie dotrzeć pod wiele z okolicznych szlaków. Również ceny są bardziej przestępne niż w innych, bardziej popularnych górskich miejscowościach.

Na koniec jeszcze krótka ocena tras przebytych podczas poszczególnych dni:

  • Krynica Zdrój – Jaworzyna Krynica (czerwonym szlakiem) – Runek – Szczawnik: początkowo długi odcinek przez miasto, później dość fajne podejście na Jaworzynę. Na szczycie straszna „komercha”, widoki nawet dobre. Bardzo fajny odcinek Jaworzyna – Runek i okolice Bacówki nad Wierchomlą. Zejście do Szczawnika dość długie, ale miejscami całkiem ładne. Raczej polecam.
  • Żółty szlak, pętla wokół Krynicy Zdroju: szlak dość długi, miejscami monotonny. Po drodze sporo pomniejszych atrakcji, ale nic spektakularnego. Moim zdaniem, gdy ma się wybór, lepiej wybrać coś innego. Choć szlak może sporo zyskać po otwarciu wieży widokowej i ścieżki przyrodniczej na szczycie Drabiakówki.
  • Krynica Zdrój – Jaworzyna Krynicka (zielonym szlakiem) – Muszyna: wejście na Jaworzynę podobnie atrakcyjne, co czerwonym szlakiem (ciężko mi wybrać lepszy wariant). Zejście do Muszyny bardziej mi się podobało niż to do Szczawnika. A przynajmniej jedno leśny początek, bo końcówka potrafi się nieco dłużyć. Ale również mógłbym polecić ten szlak.
  • Lackowa od zachodniej strony: początkowe wejście dość monotonne, ale końcowe podejście jest bardzo ciekawe. Szczyt należy do Korony Gór Polski, więc moim zdaniem zdecydowanie warto. Niestety, w przypadku dojazdu komunikacją publiczną, raczej trzeba będzie wrócić tą samą trasą (albo kombinować z przesiadkami po zejściu do Wysowej).

I na tym skończę tę relację. Było fajne, ale niestety trzeba wrócić z gór do codzienności. Oraz powoli zacząć planować kolejne wyjazdy :)

5 komentarzy

Skomentuj Michał Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *