Wołowiec zimą – szlak przez Grzesia i Rakoń
Powrót w zimowe Tatry! Po niemal miesiącu czekania na sprzyjające warunki, w końcu jadę w moje ukochane góry. Celem jest wejście na Wołowiec (2064 m), szlakiem prowadzącym z Doliny Chochołowskiej przez Grzesia i Rakoń.
Ileż ja czekałem na ten dzień. Od początku zimy, codziennie śledziłem komunikaty lawinowe, prognozy pogody oraz grupy i fora dotyczące tego, co dzieje się w Tatrach. A działo się niezbyt dobrze. W połowie grudnia zaczęło sypać i właściwie do połowy stycznia nie chciało przestać. W efekcie trwało wysokie zagrożenie lawinowe (nierzadko poziom 4, czyli najwyższy spotykany w Polsce), a na ambitniejsze szlaki nie zapuszczał się nikt.
Ale nic nie trwa wiecznie. Los się odwrócił, opady skończyły, a pokrywa śnieżna zaczęła stabilizować. Na prognozach meteo pojawiły się niemal bezwietrzne, pełne słońca dni. Postanowiłem wybrać najpewniejszy z nich – wtorek, 22 stycznia.
W poniedziałek poprosiłem o urlop, a po uzyskaniu zgody rozpocząłem planowanie wycieczki. Ze szlaków, o których wiedziałem, że są przetarte, wybrałem Wołowiec. Co prawda pogoda pozwoliłaby nawet na jakieś trudniejsze wejście, ale wolałem coś pewnego niż konieczność ewentualnego odwrotu z zasypanej śniegiem trasy. W sumie, zimowy Wołowiec i tak na liście tegorocznych celów był.
Wołowiec – dojazd i logistyka
Na szczyt od polskiej strony idzie się od Doliny Chochołowskiej. Prowadzą tam dwa szlaki: zielony przez Wyżną Dolinę Chochołowską oraz niebieski przez szczyty o nazwach Grześ i Rakoń. Ten pierwszy jest krótszy, jednak zimą raczej nie używany ze względu na zagrożenie lawinowe przy podejściu na Przełęcz Zawracie (nie mylić z Przełęczą Zawrat w Tatrach Wysokich, to dwa zupełnie inne miejsca).
A więc zostaje szlak niebieski. Od parkingu przy Siwej Polanie (wejście do Doliny Chochołowskiej), tam i z powrotem, to około 10,5 godziny marszu. Dość dużo jak na styczeń, więc trzeba albo wyruszyć możliwe wcześnie, albo iść szybciej.
Zostaje jeszcze kwestia dojazdu z Krakowa. Jako, że poruszam się autobusami, muszę nieco pokombinować. Oczywiście, im wcześniej, tym lepiej, ale trzeba też mieć na uwadze, że zimą zakopiańskie busy jeżdżą o wiele rzadziej niż w sezonie letnim. Niestety, nie jest łatwo zdobyć informacje o rozkładzie. Stwierdzenie „jeżdżą, jak chcą”, a właściwie „jeżdżą, jak się opłaca”, dobrze oddaje stan tamtejszej komunikacji. Faktem jest jednak, że pomiędzy 7-mą, a 8-mą jakieś kursy już są.
Wybrałem autobus, który z Krakowa startuje o 4:45. Na miejscu powinien być około 7-mej, więc w sam raz, żeby nie czekać zbyt długo na przesiadkę. Zakładając start z Chochołowskiej około 8-mej i marsz w tempie szlakowym, ostatnie godziny będą co prawda przy latarce, ale w bardzo łatwym ternie.
Ok, to się może udać! Nawet wiem, że powinno się udać, bo już przecież nieraz takie wyjazdy realizowałem. O powrót też raczej nie ma się co martwić, bo busy, co prawda niezbyt często, ale nawet zimą jeżdżą do późnego wieczoru (w przypadku Doliny Chochołowskiej są to okolice 21-wszej).
Tatry zimą – co ze sobą zabrać?
Generalnie, zima zimie nierówna, tatrzańskie szlaki sporo się między sobą różnią, a i co człowiek, to odmienna opinia. Postaram się jednak napisać, jak ja do tego podchodzę.
Sprzęt zimowy, czyli:
- odpowiednie buty, które zapewnią izolację od śniegu i nie przemokną po wielu godzinach marszu. Ja już trzeci sezon korzystam z modelu Quechua Forclaz 500 Warm i złego słowa o nim nie powiem. Niezłe buty za dobrą cenę, choć w Tatry dla pewności często zakładam do nich dwie pary grubych skarpet.
- stuptuty, czyli ochraniacze przeciwśnieżne. Chronią buty, nogawki, oraz zapewniają, że przy brodzeniu w śniegu puch nie dostaje się pod ubranie.
- raki, ewentualnie raczki, choć uważam, że te drugie mają sens tylko na łatwiejszych szlakach poniżej schronisk. Na ambitne dwutysięczniki raczej bez raków się nie wejdzie. Ja posiadam dość popularny model CT Nuptse Evo i również go sobie chwalę.
- czekan turystyczny – też raczej konieczność na każdy szczyt powyżej schroniska. Tyle, że czekana nie wystarczy mieć, trzeba jeszcze umieć się nim posługiwać. Dobrze wcześniej przećwiczyć awaryjne hamowanie na jakimś łatwym zboczu.
- Poza tym, konieczne jest chroniące przed zimnem, wiatrem i wilgocią ubranie, najlepiej w postaci kilku warstw. Dla mnie szczególnie ważne jest ogrzanie dłoni, więc zimą zawsze mam przy sobie aż 3 pary rękawiczek różnej grubości.
W przypadku dobrej pogody, koniecznie należy ze sobą zabrać okulary przeciwsłoneczne. Polecam również krem z filtrem UV – zimą słońce też potrafi nieźle opalić.
Nowością w tym sezonie jest u mnie kominiarka neoprenowa. Świetnie chroni twarz przed mrozem i wiatrem, nie utrudniając przy tym oddychania i nie powodując szybkiego parowania okularów. Parokrotnie, z przyjemnością zastępowałem nią używane do tej pory buffy, które szybko nasiąkały wilgocią i zamarzały, a w dodatku przy każdym wydechu kierowały parę wodną w stronę okularów.
Co jeszcze? Latarka, folia NRC, naładowany telefon (najlepiej z modułem GPS), mapa, dużo jedzenia i picia. Sporo osób mówi też o konieczności posiadania lawinowego ABC (sonda, detektor, łopatka), jednak koszt tego sprzętu jest na tyle duży (co najmniej 1000 zł), że w efekcie mało kto decyduje się na jego zakup. Sam również jeszcze nie posiadam.
A teraz najważniejsze. Bo można mieć topowy sprzęt, a i tak wpakować się w niezłe tarapaty. Zatem: wiedza i doświadczenie. Trzeba znać zagrożenia, umieć je rozpoznawać i na nie reagować. Idąc w Tatry zimą, należy znać przebieg trasy (bo przecież oznaczenia szlaków będą pod śniegiem), być pewnym pogody, znać stopień zagrożenia lawinowego i wiedzieć z czym on się wiąże, umieć używać tego, co się posiada oraz być pewnym, że ma się wystarczająco dobrą kondycję, by pokonać zamierzoną trasę.
Ok, tyle. Sporo tego, więc polecam przygotować sobie jakąś checklistę, przez którą będzie się przechodzić pakując plecak na wycieczkę.
Z Krakowa pod szlak na Wołowiec
Wtorek, godzina 3:30. Zrywam się na pierwszy budzik, jak zawsze, gdy czeka mnie coś ekscytującego. Sprzęt i jedzenie przygotowałem dzień wcześniej, muszę tylko zrobić świeżą herbatę i spakować wszystko do plecaka.
Około 4-tej wychodzę z mieszkania, 4:35 jestem na dworcu w centrum miasta. Autobus już czeka, więc okazuję bilet, wsiadam, włączał jakiś podcast do słuchania i nastawiam się na 2 godziny jazdy. Cisza, spokój, mało ludzi. Przyjemna podróż.
I dość szybka, bo w Zakopanem wysiadam około 6:40. Na szczęście okazuje się, że busy do doliny Kościeliskiej / Chochołowskiej jeżdżą już od 6:55, więc od razu zajmuję miejsce w podstawionym pojeździe. Rusza punktualnie, tylko z paroma osobami na pokładzie. Na Siwej Polanie wysiadam o 7:20, kupuję bilet do Tatrzańskiego Parku Narodowego i rozpoczynam wycieczkę. Nawet sprawnie to poszło, 7:20 brałbym w ciemno.
Zimowe wejście na Wołowiec
Zimno. Przed chwilą w radiu mówili, że -20. Zaraz się pewnie rozgrzeję, ale póki co sięgam po grube rękawiczki i przyspieszam kroku, by organizm wyprodukował trochę ciepła.
Aby na dobre zacząć wycieczkę, muszę najpierw przejść przez całą Dolinę Chochołowską. To niewątpliwie piękne miejsce, ale gdy było się tu już mnóstwo razy, a celem są o wiele ambitniejsze miejsca, traktuje się ją jako zło konieczne. Ponad 7 kilometrów zła koniecznego.
No dobra, wcale nie jest tak źle. Nie nudzę się, a czyste, bezchmurne niebo, sprawia, że mogę bez przeszkód podziwiać zmieniający się krajobraz. Cieszy mnie, też jestem tu niemal sam. Zimą, wcześnie rano, w środku tygodnia, Tatry nie cieszą się wielkim zainteresowaniem.
Niedługo po wejściu na teren TPN mijam tablicę informującą o aktualnym stopniu zagrożenia lawinowego. Dziś jest „dwójka”, czyli poziom umiarkowany. Dla mnie to najwyższy, przy jakim zapuszczam się w teren wysokogórski (choć i tak nie wszędzie bym przy tej dwójce poszedł).
Myślę, że nie ma się co rozpisywać na temat samego przejścia doliną. Osoby zainteresowane zimowym chodzeniem po Tatrach pewnie i tak znają ją na pamięć. Wspomnę więc tylko, że dziś zajęło mi to niecałe półtorej godziny i za radością powitałem Polanę Chochołowską. To na niej zaczyna się ten ciekawszy etap wycieczki.
Przechodzę ścieżką przy schronisku i skręcam w stronę Grzesia. To pierwszy z trzech szczytów, które mam zamiar dziś zdobyć. Z doliny prowadzi tam żółty, a później również niebieski szlak.
Z internetu widziałem, że powinien być dobrze przetarty. I faktycznie, póki co idzie się bardzo wygodnie. Nawet nie myślę o wyjęciu raków, które ciążą gdzieś tam na dnie plecaka.
Trasę na Grzesia można podzielić na dwa etapy. Pierwszy to droga przez las, gdzie ścieżka wije się zboczem góry. Bez trudnych podejść, ale i bez szczególnych widoków. Tylko czasem pomiędzy drzewami przebije się pozostawiona w dole Polana Chochołowska lub skaliste ściany Kominiarskiego Wierchu.
Drugi etap to podejście ponad linią lasu. Jest stromiej, ale i krajobrazy robią większe wrażenie. Dziś przeważa biel i błękit. Odbite od śniegu słońce mocno razi, więc sięgam po okulary. Profilaktycznie smaruję też twarz kremem z filtrem. Od razu, bo pamiętam, że w przeszłości często robiłem to o wiele za późno.
Szlak nadal jest wyraźny, a śnieg w takim stanie, że daje butom pewne oparcie. Powoli nabieram wysokości, starając się nie forsować tempa, bo wiem, że tak długa wycieczka wymaga dobrego rozłożenia sił. Razem do przejścia mam ponad 1400 metrów w pionie. Zajechanie się na pierwszych 500 byłoby po prostu głupie.
Zbliżając się do szczytu trafiam w miejsce, skąd doskonale widać niemal całe Tatry Zachodnie. Spostrzegam między innymi Rakoń i będący moim głównym celem Wołowiec, po czym dochodzę do wniosku, że jednak od Grzesia jest tam jeszcze kawał drogi.
Mija parę kolejnych minut i staję na szczycie Grzesia. Samotnie, więc póki co cała góra dla mnie, choć wiem, że za mną idzie kilka innych osób. Na wierzchołku znajduje się niewielki krzyż, a także dwie tabliczki szczytowe: polska i słowacka.
Od tej pory będę poruszał się wzdłuż granicy. Lepiej nie postawić nogi w złym miejscu, bo na Słowacji zimą obowiązuje zakaz poruszania się po szlakach powyżej schronisk. Lepiej również nie spaść w tamtą stronę – akcje ratunkowe na Słowacji są płatne, i to nie mało! A tak poważniej, to wiele osób radzi, że gdy działa się w pobliżu granicy z TANAP-em, to dobrze jest zainwestować parę złotych w ubezpieczenie, tak na wszelki wypadek.
Ruszam dalej w stronę Rakonia. Najpierw wymaga to jednak zejścia kilkudziesięciu metrów w dół na Łuczniańską Przełęcz, które później będę powoli odzyskiwał idąc przez Długi Upłaz (fragment północnej grani Wołowca, od przełęczy do Rakonia).
Czy to już pora wyciągać raki? Hmm, jednak nie. Nadal idzie się bez nich wygodnie, a ślad jest tak wyraźny, że nawet w bardzo gęstej mgle nie dałoby się zgubić.
Szlak na Rakoń nie jest skomplikowany. Cel mam cały czas przed sobą, muszę tylko pokonywać kolejne metry niezbyt wymagającego podejścia. Po drodze są chyba tylko dwa miejsca, gdzie nachylenie zbocza nieznacznie rośnie.
W końcu staję na tym mierzącym 1879 metrów szczycie. Ponownie sam, jednak widzę, że ktoś jest na szlaku przede mną. Poza nim (jak się później okaże – nią), nie ma jednak w okolicy nikogo. Śmiało więc mogę polecić realizację tatrzańskich pomysłów w środku tygodnia. O niebo przyjemniej niż weekendami.
Nie zatrzymując się na Rakoniu, od razu rozpoczynam niedługie zejście w stronę Przełęczy Zawracie. Tam mijam wspomnianą wcześniej turystkę i chwilę później rozpoczynam długie podejście w stronę szczytu Wołowca.
Szukając informacji o aktualnym stanie szlaku, czytałem, że w stronę Wołowca był tylko pojedynczy dziś ślad. Dziś, dwa dni później, tych śladów jest już cała masa.
Pogoda nadal dopisuje, od czasu do czasu pojawiają się tylko porywy zimnego wiatru. Nieco zmienia się również śnieg. Jest bardziej zmrożony, „chrupie” pod stopami. Odciski innych butów są też płytsze, nieco zasypane i wygładzone ciągłym ruchem powietrza.
Nieco mnie to zaskakuje, ale nadal nie mam potrzeby sięgać po raki. Czy wejdę bez nich aż na sam szczyt? Niby lepiej je mieć na nogach zanim będą potrzebne, ale tu teren się już raczej nie zmieni. Podejście jest dość jednostajne. Strome, ale nie na tyle, by bać się odpadnięcia i zjazdu w dół. Na wszelki wypadek sięgam jednak po czekan i od tej pory asekuruję się nim podczas zdobywania wysokości.
Nagle coś ciemnego przemyka u góry. Człowiek? Chyba nie, trochę za szybko i zdecydowanie poza szlakiem. Może jakieś zwierzę, ale w zimie na tej wysokości? A, no tak, teraz mam już pewność. Kozica. Schodzi ze szczytu stromym zboczem, zupełnie nic sobie nie robiąc z uciekającego spod kopyt śniegu. Zatrzymuję się na chwilę, podziwiam jej zręczność i koordynację ruchów. Jednocześnie zastanawiam, co ona tam szukała. Przecież nie jedzenia?
Robi się coraz zimniej. Wiszący na szyi buff podciągam wyżej, na czapkę zakładam dodatkowo kaptur. Prognozy chyba nie mówiły o aż tak silnych porywach wiatru.
W końcu docieram na wypłaszczenie, skręcam lekko w prawo i mam przed sobą niewielki pagórek. Nic na nim nie widzę, więc zakładam, że to jedynie jakiś przedwierzchołek, a właściwy szczyt Wołowca jest trochę dalej. Po wejściu tam, okazuje się jednak, że to koniec. Stoję na Wołowcu, tyle, że tabliczka szczytowa tylko odrobinę wystaje spod śniegu.
Udało się! Kolejny tatrzański dwutysięcznik zdobyty zimą. Teraz mogę odpocząć po męczącym podejściu i napawać się widokami. A te są dziś rewelacyjne. Czyste niebo i dobra widoczność sprawiają, że dookoła widzę na prawdę mnóstwo gór, zarówno tych polskich, jak i słowackich.
Początkowo mam cały wierzchołek dla siebie, lecz parę minut później dociera dziewczyna, którą mijałem na przełęczy. Chwilę rozmawiamy, kręcimy się po szczycie, robiąc zdjęcia i ciesząc się z przebywania w pięknym miejscu.
Przyglądam się okolicznym szlakom. Zauważam pojedynczy ślad w stronę Łopaty. Nic natomiast nie prowadzi w kierunku Jamnickiej Przełęczy. Niby nie wolno, ale wiem, że i tak ludzie chodzą. Choć, jak widać, nie w każdych warunkach.
Przed zejściem chciałbym jeszcze coś zjeść. Ciężko jednak znaleźć jakiś dobrze osłonięte miejsce. Kończy się więc na batoniku i paru łykach herbaty. Na coś większego przyjdzie będzie czas niżej.
Zejście z Wołowca
Żegnam się z moją towarzyszką i rozpoczynam zejście. Ponownie, już po raz ostatni tego dnia, zastanawiam się nad ubraniem raków, ale konsekwentnie odrzucam pomysł. Śnieg dobrze trzyma, więc tylko dla pewności trzymając w ręce czekan, ostrożnie wytracam wysokość.
Dotarcie na Przełęcz Zawracie nie zajmuje mi więcej niż kilkanaście minut. Tam robię chwilę przerwy, by zamienić parę słów z chłopakiem, którego wyprzedzałem wchodząc na Grzesia. Wspominał coś o wejściu na Ostry Rohacz, więc opisałem mu stan szlaku (a właściwie jego brak). Nie wiem, czy ostatecznie tam poszedł. Może wybrał wariant w kierunku Łopaty, albo podobnie jak ja, skończył na Wołowcu.
Idę dalej, niespiesznie wpinając się na Rakoń, a potem schodząc w przez Długi Upłaz w kierunku Grzesia. Wracam po swoich śladach, więc raczej nic mnie tu już nie zaskoczy. Cieszę się widokami, jednocześnie zastanawiając, kiedy znów trafią się tak dobre warunki.
Podejścia w drodze powrotnej bardziej dają mi się ze znaku. Może nogi łatwo przyzwyczajają się do schodzenia, może po prostu jestem już lekko zmęczony. Każdą konieczność wspinaczki traktuję już na zasadzie „eh, znowu do góry?”. Dotarcie na Grzesia przyjmuję więc z ulgą. Teraz faktycznie będzie już głownie na dół.
Na szczycie znów chwila rozmowy z ludźmi, pytającymi o warunki na Wołowcu, a potem szybkim krokiem w dół. Tam spotykam parę, którą minąłem rano, na początku Doliny Chochołowskiej. Na Grzesia wchodzą dopiero teraz, ale to pewnie z powodu jakiejś dłuższej przerwy w schronisku. Wymieniamy się pozdrowieniami, a ja pędzę w dół. Nie żeby mi się gdzieś spieszyło. Po prostu śnieg taki, że fajnie stawia się w nim długie kroki.
Później chwila w lesie i po kilkudziesięciu minach jestem przy schronisku. O tej porze kręci się wokół niego sporo ludzi. Dolina Chochołowska również tętni życiem. Pełno spacerowiczów i rodzin z ciągniętymi na sankach dziećmi.
No cóż, teraz trzeba jakoś dojść do autobusu. A więc kolejne 7 kilometrów „zła koniecznego”. Choć w sumie nie jest tak źle. Mając do wyboru bycie tutaj albo siedzenie przed komputerem w biurze, zdecydowanie wolę kolejny marsz przez Chochołowską. Myślę, że jak ktoś lubi Tatry, to i te mniej spektakularne szlaki mogą mu sprawiać choć odrobinę radości.
7 godzin i 34 minuty. Tyle zajęła cała wycieczka. Na Siwej Polanie melduję się trochę przed 15-stą, czyli z ponad półtoragodzinnym zapasem do zachodu słońca. Całkiem niezły czas, szczególnie, że ani razu się nie poganiałem ani nie żałowałem przerw.
Powrót i podsumowanie
Na busa do Zakopanego przyszło mi jednak trochę poczekać. Jeden (miał być o 15:08 według wiszącego tam rozkładu oraz słów jednego z kierowców) nie przyjechał wcale, a drugi chciał przed odjazdem zebrać jak najwięcej pasażerów. Czyli chyba faktycznie „jeżdżą, jak im się opłaca”.
W końcu jednak jadę i przed 16-stą jestem na dworcu. Tam widzę, jak autobus do Krakowa właśnie opuszcza stanowisko. Czyżby powtórka sprzed roku? Wtedy też goniłem odjeżdżający pojazd, a kierowca, co prawda mnie zabrał, ale przy okazji ochrzanił, że mu nie wolno.
Tym razem obyło się bez przykrych słów. Autobus zatrzymał się i zabrał bez problemu mnie plus jeszcze kilka innych, dobiegających osób. Teraz zostało już tylko rozsiąść się wygodnie i czekać na dotarcie do Krakowa.
Do mieszkania wchodzę około 19-stej, czyli 15,5 godziny od pobudki, po raz kolejny uświadamiając sobie, że w ciągu jednego dnia można zrobić w Tatrach parę na prawdę fajne rzeczy.
Ok, pora to wszystko jakoś podsumować. Nie będę już pisał o swoich wrażeniach, bo wiadomo, że te są wyłącznie pozytywnie. Piękne góry, piękna trasa, piękna pogoda. Ledwo wróciłem, a już chciałbym jechać ponownie.
Komu mógłbym tę trasę polecić? Z jednej strony, to fajny szlak na rozpoczęcie przygody z Tatrami zimą. W większości poza terenem zagrożonym lawinami (co jednak nie znaczy, że nie mogą się trafić! Zawsze warto śledzić komunikaty lawinowe i znać zagrożenia) i bez trudnych podejść w eksponowanym terenie. Ot, takie chodzenie po nieco wyższych pagórkach.
Trasa jest jednak dość długa, teoretycznie na ponad 10 godzin marszu. W zimie dla wielu osób może to więc oznaczać zaczynanie bądź powrót po ciemku. Trudno również z niej gdzieś uciec w przypadku załamania pogody. Warto więc mieć trochę doświadczenia i dobrą kondycję. Albo po prostu wystartować nie z Siwej Polany, a ze schroniska w Dolinie Chochołowskiej.
Wołowiec to również jeden z najbardziej popularnych szczytów w Tatrach Zachodnich. Po dużych opadach śniegu szlak może być przetarty jako jeden z pierwszych. To dobry wybór na takie warunki jak ostatnio, gdzie z lawinowej „czwórki” dość szybko zrobiła się „niska dwójka” i góry były co prawda w miarę bezpieczne, ale mało kto wiedział, na których szlakach zdążono już założyć ślad.
Ok, Wołowiec zdobyty. Pierwszy z moich celów na ten rok zrealizowany, pora szukać okazji na wykonanie kolejnych. Oby tylko na dobre warunki w Tatrach znów nie trzeba było czekać długimi tygodniami.
Na koniec jeszcze mapa z przebytą trasą.
Bardzo fajny wpis. Planuję taką trasę i taki artykuł pomaga. Jednak zastanawia mnie jedna kwestia – skoro „na Słowacji zimą obowiązuje zakaz poruszania się po szlakach powyżej schronisk” to czy jest jakikolwiek sens wykupywania ubezpieczenia na okoliczności akcji ratunkowej po stronie słowackiej?
Zależy co rozumiemy przez „sens wykupywania”. Pomimo zakazu, słowackie ratownictwo nadal działa i w razie czego pomoże, a co za tym idzie, rachunek za akcję wystawi. Czy jednak jej koszt może pokryć ubezpieczenie? Oczywiście, że może, choć to będzie zależeć od jego wariantu i dokładnych warunków polisy. Są ubezpieczenia, które działają na całym świecie, np: Alpenverein do wysokości bodajże 6000 m n.p.m., które pokrywa również turystykę „pozaszlakową”. Na to standardowe za parę złotych od PZU raczej nie ma co liczyć – ono dotyczy chodzenia po wytyczonych szlakach i celowe złamanie zakazu go unieważnia. Myślę jednak, że wypadek typu spadnięcie z grani podczas wycieczki przygranicznej nie jest celowym złamaniem zakazu i ubezpieczyciel pomoże. Na wszelki wypadek przeczytałbym jednak dokładniej OWU polisy, która Cię interesuje.