Tatry Słowackie – Czerwona Ławka
Na Czerwoną Ławkę miałem ochotę już od dobrych kilku lat. Ten owiany legendą, słowacki szlak zachęcał dużą liczbą łańcuchów, klamer i mrożącymi krew ekspozycjami. W końcu udało mi się zrealizować marzenie i zdobyć tę przełęcz. Czy faktycznie było tak trudno, jak opisują inni?
O Czerwonej Ławce usłyszałem kiedyś od turystki spotkanej na Orlej Perci. Po powrocie do domu poczytałem trochę o szlaku i od razu zechciałem kiedyś go odwiedzić. Znajduje się on jednak po słowackiej stronie Tatr, co czyni go prawie niemożliwym do przejścia w ramach jednodniowej wycieczki dla kogoś, kto nie posiada własnego samochodu.
Udało mi się jednak znaleźć zmotoryzowaną osobę, która też chciała odwiedzić to miejsce. Umówiliśmy się, że jedziemy, gdy tylko będą warunki. Ostatecznie wyszło, że w najbliższą środę. Co prawda na wtorek miałem już w planach wejście na Małą Wasoką, ale w sumie dwie tatrzańskie wycieczki z rzędu powinienem jakoś znieść. Najwyżej będę później odsypiał przez parę dni.
Dojazd pod szlak na Czerwoną Ławkę
Wstaję równo o 2:30. Drugi dzień z rzędu, więc obawiałem się, że nie będzie łatwo, ale wyszło tak, że zerwałem się bez problemu. Rzeczy miałem przygotowane dzień wcześniej (łącznie z wykupieniem ubezpieczenia – zawsze warto go mieć w słowackich górach!), więc tylko szybka toaleta, pakowanie i przed 3-cią jestem na dole, czekając przed blokiem na kolegę. Ten podjeżdża parę minut później i ruszamy w trasę.
O tej porze drogi są oczywiście puste. Szybko docieramy do Nowego Targu, następnie skręcamy na Jurgów, przekraczamy granicę i zaczynamy okrążanie Tatr. Parę minut po 5-tej jesteśmy w Starym Smokowcu. Znalezienie parkingu nie jest problemem – są chyba na co drugiej ulicy. Wszystkie wyglądają jednak na płatne, po 5 euro za dobę. Zostawiamy samochód, zbieramy rzeczy i ruszamy na poszukiwania początku szlaku. Chociaż może słowo „poszukiwania” to przesada, bo oznaczenia widzieliśmy już podczas jazdy, więc musimy tylko dojść w odpowiednie miejsce.
Wejście na Czerwoną Ławkę
Mamy plan, żeby zielonym szlakiem dotrzeć do Chaty Teryego, wejść na przełęcz od tamtej strony, a później zejść pod Zbójnicką Chatę i wrócić do Smokowca kombinacją niebieskiego i zielonego szlaku. W ten sposób większe trudności będziemy mieć przy wchodzeniu, natomiast zejście powinno być dość łatwe.
Zaczynamy wędrówkę zielonym. Początkowo prowadzi przez zarośla, potem wzdłuż torów kolejki pod centrum narciarsko – turystyczne Hrebienok. Ścieżka jest szeroka i prosta, czasem na chwilę przeskakuje na asfalt. Generalnie, niezbyt ciekawe podejście.
Teraz mamy do wyboru: iść dalej zielonym albo zrobić mały skrót przy użyciu czerwonego. W sumie oba chwilę później się łączą, więc nie ma to wielkiego znaczenia, ale decydujemy się teraz przejść czerwonym (górą), a zielony (dołem) odwiedzić w drodze powrotnej.
Nadal jest łatwo, nawet nieco mniej stromo. Idziemy szerokim chodnikiem i po kilkunastu minutach docieramy do skrzyżowania szlaków przy mostku nad potokiem. Tam czerwony kolor łączy się z zielonym i prowadzi nas dalej aż pod Schronisko Zemkovskiego. Ten odcinek oferuje fajne widoki na dolinę i okoliczne pasma górskie, przejście przy Wodospadzie Olbrzymim o wysokości 20 metrów oraz najbardziej bezsensowny odcinek łańcuchów, jakie do tej pory widziałem w górach.
Mieliśmy też okazję zobaczyć dostawę towaru śmigłowcem z okolicy Hrebienoka do Schroniska Zemkovskiego. Gdy szliśmy szlakiem, przelatywał nad nami parę razy, a podczas chwili przerwy przy wspomnianym schronisku zawisł, by obsługa mogła przejąć podwieszone w siatce pod pokładem rzeczy. Trzeba przyznać, że podmuch od śmigła jest bardzo mocny i lepiej zachować trochę dystansu (choćby ze względu na miotany we wszystkie strony pył).
Ruszamy dalej zielonym szlakiem przez dolinę Małej Zimnej Wody. Trasa nie jest trudna, oferuje za to atrakcyjne widoki. Przy jej końcu znajduje się sporych rozmiarów wodospad Złota Siklawa. Później ścieżka zaczyna się robić bardziej stroma i nabieramy wysokości koniecznej do podejścia pod Chatę Teryego. To jedno z wyżej położonych tatrzańskich schronisk, a licząc te otwarte przez cały rok – najwyższe ze wszystkich (2015 m n.p.m.).
Do tej pory, nie mogliśmy narzekać na pogodę. Było ciepło (ale nie gorąco), skały suche, a widoczność dobra. Teraz jednak wchodzimy w chmury, co oznacza koniec ładnych widoków. Mam nadzieję, że nie będzie powtórki z dnia wczorajszego – z Małej Wysokiej nie widzieliśmy praktycznie nic.
Docieramy pod Chatę, gdzie znów robimy parę minut przerwy. Zarówno w środku, jak i w okolicy budynku kręci się trochę ludzi. I to są pierwsze napotkane tego dnia osoby – do tej pory szliśmy sami. Choć biorąc pod uwagę dzień i godzinę, nie było to nic szczególnie dziwnego.
Pod Chatą zaczyna się żółty szlak, który przez Czerwoną Ławkę prowadzi do innego schroniska: Zbójnickiej Chaty. Dziś mamy zamiar przejść go w całości. Teoretycznie powinno to zająć około 3 godziny 15 minut, ale już widzimy, że mamy całkiem dobre tempo i pewnie trochę zetniemy z tego czasu.
Od tego momentu praktycznie koniec z zielenią, Dominuje szara skała, tylko od czasu do czasu porośnięta niska trawą. Trasa początkowo biegnie kamiennym chodnikiem głównie przez rumowiska i zmusza nas do szybkiego nabierania wysokości. Później znów robi się nieco łagodniej.
Od czasu do czasu chmury trochę się rozstępują i mamy okazję podziwiać miejsce, w którym się znajdujemy. W okolicy jest mnóstwo wysokich szczytów i pięknych przełęczy. Krajobraz jest surowy, myślę, że nawet określenie „księżycowy” pasuje całkiem nieźle.
Później zaczyna się robić jeszcze ciekawiej. Jest stromiej, szlak przestaje być wygodnym chodnikiem, po bokach pojawiają się pierwsze płaty śniegu, które mimo ostatnich upałów nie zdążyły się roztopić. W końcu zbliżamy się do tej słynnej Czerwonej Ławki.
Pojawiają się pierwsze łańcuchy. I z tego co wiem, nie skończą się aż do przełęczy, bo Czerwona Ławka szczyci się ponoć najdłuższym nieprzerwanym ciągiem sztucznych ułatwień w całych Tatrach.
Może teraz garść informacji. Do 2013 roku szlak był jednokierunkowy. Później dodano drugi, równoległy ciąg zabezpieczeń służący do schodzenia. Są więc łańcuchy po prawej i po lewej stronie. Zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami ruchu, wchodzi się tymi po prawej. Niestety (albo na szczęście, zależy dla kogo), te są nieco bardziej wymagające, co powoduje, że wystraszeni turyści wybierają czasem te po lewej i w połowie trasy spotykają się ze schodzącymi osobami.
Są też tacy, którzy nie w ogóle nie wiedzą jak iść. Tu pozdrowienia dla spotkanych przy początku łańcuchów trzech pań, które chyba nie do końca miały pojęcia, co je czeka na tym szlaku. Mam nadzieję, że dały radę, bo przez kiepską widoczność niestety nie mogliśmy później śledzić ich poczynań.
Ok, wracając do naszej trasy. Idziemy oczywiście prawą stroną. I trzeba przyznać, że faktycznie jest wymagająca. Łańcuchy zwisają niemal pionowo przy skalne, która w dodatku jest dość ubogo wyrzeźbiona. Nie zawsze jest gdzie pewnie postawić nogę. Muszę ją opierać o kamienie i używać sporo siły, żeby się podciągać na łańcuchu. One same są też wyjątkowo długie – niektóre mogą mieć nawet z 5 metrów długości.
Dalej jest trochę prościej. Skała staje się mniej nachylona i bardziej spękana, co daje wiele więcej punktów oparcia dla rąk i nóg. Z ułatwień korzystam już bardziej asekuracyjnie niż do podciągania się na nich.
Wspinając się dalej, docieramy do najsławniejszego fragmentu z klamrami. I tu następuje rozczarowanie, bo na zdjęciach wyglądają one na niemal pionowe. W rzeczywistości ściana jest pochylona i wejście na nią nie sprawia żadnego problemu. Dodatkowo, pod klamrami znajduje się szeroka półka, więc zdecydowanie nie jest to żadna „drabinka nad przepaścią”.
Powyżej klamer znów jest parę stromych skał z długimi łańcuchami, ale nie są one nachylone aż tak, jak na początku. Wspinamy się na nie i… jesteśmy na przełęczy. Co? Już?! Tak mało? Przecież to zajęło może 15 minut, z czego połowa była przerwami na zdjęcia i pogaduszki. Niby starałem się trochę studzić swoje oczekiwania względem „najtrudniejszego ze słowackich szlaków”, ale i tak czuję niedosyt. Ok, pod względem trudności było nieźle, bo faktycznie niektóre odcinki są wymagające, jednak długość tego fragmentu nieco zawiodła moje oczekiwania. Chętnie bym się jeszcze powspinał przez kolejne kilkadziesiąt minut.
Czerwoną Ławkę mamy całą dla siebie. I dobrze, bo to jedna z najmniejszych przełęczy, na jakich byłem. Miejsca wystarczy tylko dla kilku osób, reszta musiałaby wchodzić na strome skały powyżej lub czekać gdzieś na mniejszej wysokości.
Niestety, widoki znów się nie udały. Pełne zachmurzenie, czyli możemy pooglądać tylko przebiegającą po obu stronach grań. Jest jednak dość ciepło i nie wieje, więc robimy dłuższą chwilę przerwy na jedzenie i odpoczynek. Fajnie znowu być w wysokich górach.
Zejście z przełęczy i powrót
Po odpoczynku rozpoczynamy zejście. Już z przełęczy widać, że zaczyna się ono od kilku łańcuchów i drabinki z klamer. Znów jednak wygląda to gorzej, niż faktycznie sprawia trudności przy schodzeniu. Skała jest łagodnie nachylona, a dzięki opadającym przy klamrach łańcuchom, nie ma problemów ze stawaniem na kolejnych stopniach.
I to w sumie koniec sztucznych ułatwień, choć nie powiedziałbym, że koniec trudności. Dalej jest nieprzyjemne zejście po sypkim piargu. Na szczęście jest suchy, ale i tak trzeba uważać, żeby nie zjechać w dół z którymś z kamieni.
Po paru jakimś czasie kończą się i te atrakcje. Pojawia się chodnik z mniejszych lub większych kamieni i nim kontynuujemy marsz w stronę Zbójnickiej Chaty. Chmury ciągle nie ustępują, więc niemal przez cały czas widzimy tylko kilkadziesiąt metrów wokół siebie. Szkoda, bo z pojawiających się od czasu do czasu przejaśnień widać, że okolica jest na prawdę ciekawa.
Po zejściu kilkuset metrów (w pionie) z Czerwonej Ławki, później znów robi się płasko i przez dość długi czas idziemy po względnie równym terenie. Na szlaku wciąż zalega jeden większy płat śniegu, ale powinien nikomu sprawić problemów przy przechodzeniu.
I w końcu docieramy do kolejnego schroniska – Zbójnickiej Chaty położonej na wysokości 1960 metrów. Standardowo już, robimy chwilę przerwy przy budynku, a potem ruszamy dalej niebieskim szlakiem w dół Staroleśnej Doliny.
Na początku zejścia występują jakieś łatwe i niekoniecznie potrzebne z tamtym miejscu łańcuchy. Potem jest już praktycznie bez żadnych przeszkód. Wygląda też na to, że schodzimy poniżej warstwy chmur, która skutecznie ograniczała nam widoki przez ostatnie kilka godzin.
Po drodze spotykamy tak zwanego nosicza, czyli osobę, która na własnych nogach wnosi zaopatrzenie do schroniska. Niektóre ze nich są położone dość wysoko i w takim terenie, że nie ma szans dotrzeć tam pojazdem kołowym. Helikopterem jest pewnie zbyt drogo, więc pozostają piesi tragarze.
Nasze zejście odbywa się bez żadnych przeszkód. Wraz z utratą wysokości pojawia się coraz więcej roślinności. Pełno jest też wszelkiej maści strumieni i wodospadów – niektóre na prawdę duże.
Po jakimś czasie docieramy do miejsca, gdzie niebieski szlak krzyżuję się z czerwonym i zielonym. Tym pierwszym szliśmy rano, więc wybieramy zieleń. Trasa prowadzi w dół do kolejnego wodospadu, a potem pod znany nam już Hrebienok. Teraz turystów jest już mnóstwo. Aż jesteśmy zaskoczeni ich liczbą – obaj słyszeliśmy, że Tatry Słowackie są większe i dziksze niż nasze, więc poza weekendem w ogóle nie spodziewaliśmy się tłumów.
Od Hrebienoka mamy już tylko kilkadziesiąt minut do samochodu. Ten odcinek okazuje się jednak równie nieciekawy, co wcześniej, więc w sumie czekamy już tylko aż będziemy z powrotem w Starym Smokowcu. Ostatecznie trasę kończymy z czasem 8 godzin i 15 minut. O ponad 2h szybciej niż według wyliczeń z mapy.
Podsumowanie
Bardzo się cieszę, że w końcu udało mi się odwiedzić ten szlak. Zmierzyć z legendą i na własne oczy przekonać, czy jest ona słuszna. Tu mam jednak mieszane uczucia. Owszem, miejscami jest trudno i osoby wrażliwe na ekspozycję lub nieobyte ze sztucznymi ułatwieniami mogą mieć problemy. Ale bardziej doświadczeni turyści pewnie poczują się lekko zawiedzeni – trudności występują tylko pod koniec szlaku, a ich pokonanie nie zajmuje więcej niż kilkanaście minut. Ja osobiście, czytając o „najdłuższym w Tatrach ciągu sztucznych ułatwień”, liczyłem na trochę więcej.
Mimo to, i tak bardzo polecam tę trasę. Chętnie wybrałbym się tam kiedyś jeszcze raz, najlepiej przy korzystniejszej pogodzie, bo gęste chmury pewnie odebrały nam dziś sporo frajdy z podziwiania widoków. Myślę również, że to dopiero początek mojej eksploracji słowackich szlaków. Do tej pory byłem tylko na Rohaczach, Bystrej i Małej Wysokiej. A przecież atrakcji jest tam o wiele, wiele więcej.