Rowerem przez przełęcze Kubalonka i Salmopol
Ciąg dalszy świątecznej wyprawy rowerowej. Tego dnia zdobywam między innymi dwie popularne przełęcze Beskidu Śląskiego: Kubalonkę z Istebnej oraz Salmopol z Wisły. W tekście między innymi opis podjazdów, ocena ich trudności oraz sporo zdjęć.
Ten wpis jest dalszym ciągiem relacji z mojej kilkudniowej wycieczki rowerowej. Więcej na jej temat można przeczytać w artykule o wyprawie na trójstyk granic Polski, Czech i Słowacji.
Po nocy spędzonej w Istebnej czuję się całkiem nieźle wypoczęty i gotów do dalszej drogi. Budzę się trochę przed 6-tą, jem śniadanie, przygotowuję prowiant na dalszą drogę i zdaję pokój. Niecałą godzinę po wyjściu z łóżka siedzę już na rowerze.
Podjazd na Przełęcz Kubalonka z Istebnej
Do początku podjazdu nie mam daleko. Po opuszczeniu pensjonatu zjeżdżam chwilę w dół, pokonuję mostek na rzece Olza i zaczynam wspinaczkę.
Parę związanych z tym wyzwaniem liczb: długość 3,8 km, przewyższenie 221 metrów, średnie nachylenie 5,8%. Więc w sumie nie tak dużo. Niecała dwukrotność podjazdu pod zoo w Lesie Wolskim, jeśli komuś coś mówią krakowskie realia rowerowe.
Pierwszy etap znajduje się jeszcze na terenie zabudowanym. Ruch jest średni, choć może to zasługa wczesnego poranka. To droga wojewódzka, więc nie zdziwiłoby mnie, gdyby w godzinach szczytu było tu bardziej tłoczno. Póki co, jadę jednak we względnym spokoju. I po bardzo przyjemnej nawierzchni, bo asfalt jest niemal gładki jak stół i wygląda na niedawno położony.
Po pewnym czasie domki się kończą i droga na dobre wchodzi do lasu. Zaczyna się najprzyjemniejszy odcinek. Wiosenne kolory, świetna pogoda i prześwitujące pomiędzy drzewami górskie widoki sprawiają, że jazda tędy dostarcza mi mnóstwo frajdy.
Nachylenie nie jest stałe. Trafiają się odcinki mniej lub bardziej strome, choć żaden z tych stromych nie jest ani szczególnie długi, ani tym bardziej męczący. Rzadko trzeba się mierzyć w nachyleniem przekraczającym 10%. Choć z drugiej strony, na w miarę płaskie, dające wytchnienie fragmenty też nie ma co liczyć zbyt często.
W pewnym momencie, gdy do przełęczy już zdecydowanie bliżej niż dalej, przy drodze pojawia niewielki drewniany kościół. Później jeszcze chwila w lesie i wyjeżdżam na względnie otwartą przestrzeń, znów pełną rozmaitych zabudowań.
Drogą robi się niemal płaska. Mijam przystanek autobusowy, szpital, parę pensjonatów i lokali gastronomicznych, po czym docieram na szczyt przełęczy, gdzie znajduje się żółta tabliczka i parę szlakowskazów.
Zjazd z Kubalonki do Wisły
Robię parę minut przerwy na jedzenie i picie, po czym rozpoczynam zjazd w stronę Wisły. Od tej strony jest dłużej (8 km), z większym przewyższeniem (323 metry, więc o ponad 100 więcej niż w wariancie z Istebnej), ale za to z mniejszym średnim nachyleniem (4,1%).
Ok, tyle w kwestii danych liczbowych, a teraz trzeba to przejechać. Początek jest dość płaski, choć szybko zaczyna się bardziej stromy zjazd. Asfalt nadal świetnej jakości, więc można się bez większych rozpędzić. Trzeba tylko uważać na ciasne zakręty. Od strony Wisły jest już ich trochę, a umiarkowany ruch samochodowy sprawia, że zbyt mocne ścinanie serpentyn może się skończyć kolizją z nagle pojawiającym się samochodem.
Po około 4 kilometrach, a więc około połowie zjazdu, nachylenie drogi ponownie łagodnieje. Kończą się również zakręty, więc nie muszę aż tak często używać hamulców. Choć i tak myślę, że moje zjazdy są bardzo ostrożne w porównaniu do tego, co czasem widzę u wyprzedzających mnie kolarzy. Wychodzę jednak z założenia, że lepiej być na dole nieco później, niż rozwalić się gdzieś o parę godzin jazdy od domu.
Wkrótce pojawiają się pierwsze zabudowania. Znak, że wjeżdżam na teren Wisły. Jadę teraz niemal prostą drogą, z każdą minutą zbliżając się do centrum miejscowości. Wciąż w dół, ale momentami nachylenie jest tak nieznaczne, że dokręcam pedałami, by trochę przyspieszyć.
Zjazd kończy się przy rondzie, gdzie krzyżują się drogi 941 i 942. Skręcam w prawo, przejeżdżam przez most nad rzeką również nazwaną Wisła, a po chwili siadam na pierwszej wolnej ławce przy spacerowym deptaku. Pora na chwilę przerwy i to nawet nie względu na jedzenie – po prostu podczas tego zjazdem nieźle zmarzłem.
Podjazd na Przełęcz Salmopolską z Wisły
Drogą 942 kieruję się na Szczyrk. Choć zanim się tam dostanę, upłynie sporo czasu. Co prawda drogowskaz pokazuje tylko 18 km, ale po drodze będę musiał przedrzeć się przez położoną na wysokości 934 m n.p.m. przełęcz Salmopolską (tudzież: przełęcz Salmopol, bo funkcjonują różne nazwy).
Do podjazdu muszę najpierw dojechać. Nie zaczyna się on bowiem w centrum Wisły. Niestety, nie jestem też w stanie wskazać jego dokładnego początku. Droga cały czas łagodnie się wznosi. Tu nie ma nic „w dół”, ale nie ma też żadnych zrywów do góry, które wymagałby zmiany biegu. Ot, pewnie takie średnie 1-2% nachylenia.
Będę więc bazował na danych z serwisu altimetr.pl, będącym popularną bazą szosowym pojazdów, na terenie (głównie) Polski i (trochę) Europy. Tam za początek podjazdu na Salmopol uznano okolice stacji narciarskiej Cieńków. Choć tak na dobrą sprawę, tam też nie ma jeszcze żadnych wyzwań. Ale ok, gdzieś trzeba tę granicę postawić.
Stamtąd do szczytu przełęczy mam 7,6 km drogi i aż 414 metrów przewyższenia. Sporo, niemal tyle co na górę Żar. Średnie nachylenie też podobne: 5,5%, choć ze względu na łagodny początek, na pozostałych fragmentach będzie na pewnie więcej.
Pierwszy etap znajduje się jeszcze na terenie miejskim, wśród zabudowań osiedla Malinka. Do lasu wjeżdżam dopiero po paru kilometrach. Ruch samochodowy wydaje się średni, dość podobny do tego, z jakim stykałem się na Kubalonce. Być może dlatego, że i tu mam do czynienia z drogą wojewódzką łączącą ważne miejscowości regionu.
Nawierzchnię, praktycznie na całym podjeździe, stanowi równy, bardzo dobrej jakości asfalt. Szosą jedzie się świetnie. Od strony Wisły występuje kilka serpentyn. Przy podjeździe to w sumie nie ma znaczenia, ale zjeżdżając trzeba uważać.
Faktycznie, im dalej, tym stromiej. Nachylenie przekracza czasem 10%, choć nigdy nie trwa to zbyt długo. Tu nie ma ekstremalnych ścianek – głównym wyzwaniem tego podjazdu jest jego długość.
Na wysokości około 800 metrów pojawia się… śnieg. Nie na drodze – ta jest dziś zupełnie sucha. Spora warstwa białego leży jednak na poboczu w niektórych, mocno zacienionych rejonach.
Jeśli ktoś nie ma ambicji zaliczyć całego podjazdu bez robienia przerw, warto się czasem zatrzymać, zjechać na pobocze i rozejrzeć dookoła. Są miejsca, gdzie droga wychodzi na chwilę z gęstego lasu i daje okazję do podziwiania całkiem fajnych widoków na okoliczne szczyty. Co by nie było, Salmopol leży niemal w centrum Beskidu Śląskiego.
Pod samą przełęczą asfalt nieco się psuje. Pojawiają się dziury i pęknięcia, choć wciąż nie ma tego wiele. W pewnym momencie mijam tablicę „powitalną” Szczyrku. Chwilę później droga staje się coraz bardziej płaska, a ja docieram na szczyt przełęczy.
Co tu mamy? Przystanek autobusowy (można dojechać komunikacją publiczną z obu stron), jakąś gospodę, duży parking, trasy narciarskie i trochę szlaków turystycznych. Typowo turystyczna okolica.
Zjazd z Przełęczy Salmopolskiej do Szczyrku
Drogę w dół rozpoczynam po kilku minutach przerwy. Tu znów będzie parę liczb na początek. Zjazd ma długość aż 10 km, choć tu też końcówka jest bardzo łagodna, więc w zależności od preferencji można tę wartość wydłużyć lub skrócić. Ale na potrzeby dalszych wyliczeń, trzymajmy się już tego 10. Różnica wysokości: 424 metrów, średnie nachylenie 4,3%, choć przez pierwsze 5 km zjazdu ta wartość jest bliża 5-ciu lu nawet 6-ciu procentom.
Pierwszym, co zauważam jadąc w stronę Szczyrku, jest znacznie gorszy stan nawierzchni. Asfalt jest starty i dziurawy, więc jadę bardzo ostrożnie. Dodatkowym problemem są ostre cienie rzucane przez drzewa na drogę, co skutecznie utrudnia identyfikacje dziur i wybojów. W efekcie zjeżdżam naprawdę wolno, aż momentami bolą palce od częstego zaciskania hamulców. Ale tak jak pisałem już wcześniej, lepiej się tu nie wywalić, ani nie rozwalić koła (co przy wpadnięciu w taką 5-centymetrową dziurę z prędkością ponad 40 km/h wcale nie byłoby trudne).
Na pierwszych kilometrach występuje parę ciasnych serpentyn. Oferują świetne widoki, ale też wymagają wzmożonej ostrożności, szczególnie, że samochody jeżdżą tędy dość często.
Po pewnym czasie, gdy najbardziej strome odcinki mam już za sobą, pojawiają się pierwsze zabudowania Szczyrku. Las staje się coraz rzadszy, później w ogóle znika. Wzdłuż łagodnie opadającej drogi są tylko pojedyncze drzewa, a zalesione zbocza mogę oglądać dopiero w pewnej odległości od ulicy.
W takich warunkach, po lekko opadającej w dół drodze, docieram aż do centrum miejscowości. Kocówka była już na prawdę łagodna, sporo fragmentów miało ledwie 1-3% nachylenia.
Dalsza droga
Beskidzkie przełęcze mam już za sobą, jednak to nie koniec dzisiejszej jazdy. Metę mam w rodzinnym domu pod Oświęcimiem, który chcę odwiedzić z okazji Świąt Wielkanocnych. Wygląda więc na to, że jestem dopiero w połowie drogi. Choć ciężko nie przyznać, że została mi ta o wiele łatwiejsza połowa.
Obieram kurs na Bielsko-Białą. Drogą 942 przejeżdżam przez Szczyrk i docieram do Buczkowic, gdzie odbijam na północ. Po kilku kilometrach przedmieścia powoli przechodzą w typowe dla dużego miasta zabudowania.
Trochę obawiałem się tego przejazdu. Byłem w Bielsku rok temu, przy okazji zdobywania podjazdów na Przegibek i Przełęcz Kocierską. W pamięci zapadły mi duże, pełne samochodów drogi i brak rowerowej infrastruktury.
Teraz było jednak nieco lepiej, a przy wjeździe do miasta 942-jką, a później wzdłuż ulicy Partyzantów miałem nawet wydzieloną ścieżkę dla rowerów. Błądziłem tylko chwilę, w okolicach centrum, szukając najlepszej opcji do dalszej jazdy na północ.
Udaje się ulicą Komorowicką, która później przechodzi w Daszyńskiego. Jadąc prosto docieram aż pod miejscowość Bestwina, gdzie skręcam w prawo i obieram kurs na Jawiszowice, a dalej Brzeszcze i Oświęcim.
Ten odcinek jest już o wiele przyjemniejszy. Droga pozbawiona jest większych podjazdów, ruch umiarkowany, a widoki na okolicę całkiem przyjemne. W tak sprzyjających warunkach docieram aż do przedmieść Oświęcimia, gdzie znów robi się nieco tłoczniej.
W Oświęcimiu, przy Muzeum Auschwitz-Birkenau wskakuję na chwilę na Wiślaną Trasę Rowerową. Jazda nią nie trwa jednak zbyt długo, bo parę minut później jestem już na wojewódzkiej 44, którą kieruję się na północny-wschód. Opuszczam miasto i kończę wycieczkę w niewielkiej miejscowości o nazwie Babice. To ona będzie moją „bazą” przez kolejne 2 dni.
Podsumowanie
Ten dzień kończę mając w nogach trochę ponad 90 kilometrów. Dodając do tego wczorajsze 137 km, powinienem być już mocno zmęczony. Ku mojemu zaskoczeniu, nie jest jednak tak źle. Bardziej niż nogi, boli mnie tyłek od wiercenia się na siodełku. Na plecy nie narzekam, wszystko inne też w porządku. Nawet jakoś szczególnie nie chce mi się jeść. Wygląda więc na to, że jutro będzie można bez przeszkód kontynuować wyprawę.
Na niedzielę w planie mam odwiedzenie góry Żar w Beskidzie Małym, a w poniedziałek powrót do Krakowa. A więc odpowiednio około 90 i 60 kilometrów. Nie będę jednak dokładniej opisywał tych wycieczek. Tekst o podjeździe na Żar już był, natomiast w wybranym przeze mnie wariancie trasy Oświęcim – Kraków nie ma kompletnie nic ciekawego.
Ok, wracając do podjazdów na Kubalonkę i Przełęcz Salmopolską. Myślę, że będą to dla mnie cenne „zdobycze”. Szczególnie ta druga, dzięki której ustanowiłem swój nowy rekord wysokości na rowerze. Obie mogę natomiast szczerze polecić innym kolarzom. Co prawda drogi, które na nie prowadzą nie należą do najspokojniejszych, ale na pochwałę zasługuje asfalt (pomijając górny fragment zjazdu Salmopol – Szczyrk) i świetne widoki. Dotarcie na szczyt tych przełęczy, jak zresztą zdobycie każdego niełatwego podjazdu, na pewno dostarczy mnóstwa satysfakcji.