Trasa Kraków – Rzeszów rowerem

To pomysł, który siedział mi w głowie od dobrych kilku miesięcy. Wsiąść na rower i przejechać te niemal 200 kilometrów z Krakowa do stolicy Podkarpacia. Realizacja wymagała trochę planowania i zbudowania odpowiedniej formy, ale w końcu się udało – Rzeszów został zdobyty, a ja ustanowiłem nowy rekord dziennego dystansu.

Ostatnio naprawdę dużo jeżdżę na rowerze. Od początku roku zrobiłem już ponad 4000 kilometrów, a sam lipiec udało mi się zamknąć z wynikiem przekraczającym 1000. Forma rośnie i pozwala bez większego problemu robić nawet „setki” dzień po dniu. Nabrałem więc pewności, że ten pomysł z wyjazdem do Rzeszowa może być jak najbardziej do zrealizowania.

Widząc, że zbliżający się piątek ma być całkiem ładny, wziąłem dzień urlopu i zacząłem rozgryzać trasę. Ta, na pierwszy rzut oka, nie była niestety oczywista. Do wyboru albo główne, mocno ruchliwe arterie, albo zawiła sieć lokalnych dróg pomiędzy mniejszy miejscowościami. Zdecydowałem się na to drugie, choć wytyczenie optymalnego wariantu trochę mi zajęło.

Rzeszów – Kraków na rowerze – relacja z przejazdu

To miał być długi dzień, więc chciałem zacząć go możliwie wcześnie. W planie być wyjazd o świcie, więc większość niezbędnych rzeczy przygotowałem poprzedniego dnia, by rano tylko szybko coś przekąsić, spakować plecak i ruszać w drogę.

Wystartowałem około 4:50. Jeszcze przed wschodem słońca, jednak było już na tyle jasno, że dało się jechać bez oświetlenia. Pierwszym etapem było wydostanie się z mojego osiedla i obranie kursu na Niepołomice.

Przejazd przy krakowskiej Wiśle tuż przed świtem.

W związku z pracami budowlanymi na bulwarach nie mogę jechać bezpośrednio brzegiem rzeki, więc do mostu Kotlarskiego docieram pobliskimi uliczkami. Tam wjeżdżam na ścieżkę rowerową przy jednej z głównych ulic miasta. Kraków upuszczam jadąc kolejno wzdłuż: Kuklińskiego, Lipskiej, Surzyckiego, Rybitwy, Botewa, Śliwiaka oraz Traktu Papieskiego.

Trasa łatwa, w zasadzie jedzie się cały czas prosto. Narzekać można jedynie na walory krajobrazowe, bowiem okolica jest tam mocno przemysłowa. Mówiąc wprost: brzydko i wolałbym jak najszybciej wyjechać z miasta.

Ciekawiej robi się dopiero w okolicy miejscowości Brzegi. Tam mam okazję oglądać ładny wschód słońca nad pokrytymi mgłą łąkami, a także ciekawy, wykonany ze słomy model Kościoła Mariackiego, dobrze znanego z krakowskiego rynku.

Wschód Słońca oglądany przy wyjeździe w Krakowa.
Słomiany model Kościoła Mariackiego.

Na rondzie w Brzegach odbijam na północny – wschód i przez Grabie jadę do Niepołomic. To dość często odwiedzany przeze mnie odcinek – praktycznie obowiązkowy, gdy chcę dostać się do Puszczy Niepołomickiej czy na Wiślaną Trasę Rowerową. Drogi są raczej dobre, a ruch umiarkowany, więc jedzie się całkiem miło.

Po wjeździe do Niepołomic kieruję się na pobliską puszczę. A gdy jestem już na terenie tego największego z podkrakowskich kompleksów leśnych, niemal natychmiast czuję zmianę klimatu. Jest bardzo wilgotno, a do tego dość chłodno jak na letni poranek. Po kilkudziesięciu minutach jazdy moje dłonie są mokre i lekko zmarznięte.

Choć i tak uważam, że to był jeden z najprzyjemniejszych odcinków. Asfaltowe drogi w puszczy są przeważnie bardzo dobrej jakości, a o tej porze miałem je zupełnie na wyłączność. Do tego bujna zieleń i przeświecające przez korony drzew poranne słońce tworzyły naprawdę fajną atmosferę.

Po wjeździe do Puszczy Niepołomickiej.
Punkt odpoczynku w puszczy, przy tak zwanej Drodze Królewskiej. Dobre miejsce na chwilę przerwy i mały posiłek.
Ostatnia prosta przed wyjazdem z Puszczy Niepołomickiej w Mikluszowicach.

Wyjeżdżając z lasu, z przyjemnością witam powracające ciepło. Pora trochę rozgrzać zmarznięte dłonie. Tam też zatrzymuję się na chwilę i po raz pierwszy sięgam po nawigację w telefonie. Każdy kolejny kilometr będzie przeze mnie pokonywany po raz pierwszy w życiu, a wolałbym nie musieć błądzić zbyt wiele.

Na skrzyżowaniu jadę prosto i kluczę chwilę uliczkami miejscowości. Parę minut później jestem już na drodze, która przez Wyżyce i Bieńkowice ma mnie doprowadzić do drogi 964.

Ten odcinek również bardzo dobrze wspominam. Ruch niemal zerowy, drogi w większości zadbane, a ponadto mnóstwo otwartej przestrzeni dookoła. Tu gęstość zabudowy jest już znacznie mniejsza niż ta znana z podkrakowskich miejscowości. Miła odmiana.

Po dotarciu do skrzyżowania z 964-ką, skręcam w prawo i chwilę później przekraczam rzekę Rabę. Teraz będę jechał głównie prosto przez siebie, trzymając się najpierw wspomnianego wyżej numeru drogi, a później przeskakując na 965-tkę.

Trasa okazała się prosta i dobrej jakości, jednak moim zdaniem średnio ciekawa. Mijane miejscowości, jak i tereny między nimi nie wyróżniają się niczym szczególnym. Ot, taki sobie przejazd przez wioski, dość licznie odwiedzany też przez wszelkiego rodzaju ciężarówki.

Jedynym obiektem, który mnie jakoś bardziej zainteresował, był pomnik pamięci ofiar wypadków komunikacyjnym w Zabawie. Całkiem pomysłowa konstrukcja – rzadko spotyka się monument, do którego można sobie po prostu wejść.

Na drodze wojewódzkiej numer 964.
Pomnik ofiar wypadków drogowych w miejscowości Zabawa.

W Żabnie na chwilę pojawia się niezłej jakości ścieżka rowerowa, jednak w innych sytuacjach, gdy napotykałem infrastrukturę o podobnym przeznaczeniu, przeważnie był to po prostu wydzielony kawałek niezbyt równego chodnika. Na szczęście, to nie drogi dla rowerów, lecz ciągi pieszo – rowerowe, więc nie było obowiązku korzystać.

Kawał niezłej ścieżki rowerowej w Żabnie.
Ładny, leśny odcinek przed Dąbrową Tarnowską.

Wjeżdżając do Dąbrowy Tarnowskiej mam na liczniku około 90 kilometrów. Czyli około połowy, jednak zdaję sobie również sprawę, że drugi etap będzie trudniejszy: pojawią się lekkie pagórki, a moje zmęczenie będzie tylko narastać. Na szczęście, choć wiatr jest dziś moim sprzymierzeńcem, bo ze względu na zbliżające się południe, z listy sojuszników zdążyłem już skreślić temperaturę.

Na chwilę skręcam w drogę krajową 73 i kieruję się nią na północ. Tą dość ruchliwą arterią, łączącą Tarnów i Kielce, jadę na szczęście tylko kilkaset metrów. Później odbijam na wschód, przejeżdżam przez centrum miejscowości i ulicą Jagiellońską opuszczam Dąbrowę.

Od teraz, aż do samego Rzeszowa, będę jechał wyłącznie lokalnymi drogami. Na szczęście, większość z nich jest nieźle opisana, więc można śmiało polegać na drogowskazach. Kolejny etap: dotrzeć do Radomyśla Wielkiego przez Radogoszcz.

W Radomyślu bardzo ładnie prezentuje się rynek. Zadbany, z wybrukowanym herbem, kwiatami, licznymi ławkami do siedzenia oraz przede wszystkim – zabytkowym samolotem PZL M-2. Postały tylko 2, więc mamy tu prawdziwie unikalny eksponat.

Rynek w miejscowości Radomyśl Wielki.

Następnie, po opuszczeniu miasteczka, kieruję się na Przecław. To również oznacza jadę lokalnymi, choć przyzwoicie oznaczonymi i utrzymanymi drogami.

W drodze na Przecław.

Niestety, dotarcie tam zajęło mi o wiele więcej czasu niż zakładałem. Musiałem zrobić nieco dłuższą przerwę. Nie było tu ani szczególnego zmęczenia, ani problemów z rowerem. Po prostu… rozładowała się bateria w sportowym zegarku, więc musiałem sięgnąć po powerbank i trochę ją dokarmić. A że używać i ładować jednocześnie się nie da, więc zatrzymałem się w jakiejś wiacie przystankowej i jakoś przenudziłem te około 40 minut. Jedynym urozmaiceniem były przejeżdżające od czasu do czasy grupy kolarzy biorących udział w rowerowej pielgrzymce na Jasną Górę.

Gdy nabrałem pewności, że baterii wystarczy na parę kolejnych godzin jazdy, odpiąłem zasilanie, ubrałem zegarek i ruszyłem dalej. Parę kilometrów później minąłem Przecław, a po wyjeździe w miejscowości odbiłem na chwilę na drogę 985.

Ta okazała się nadzwyczaj ruchliwa, jak na tę dość spokojną okolicę. Na szczęście, nie musiałem tam spędzać dużo czasu. Niecałe 2 kilometry dalej, znów skręciłem na wschód. Teraz również byłem na drodze krajowej, jednak o wiele mniej uczęszczanej.

W Woli Ocieckiej trafiam na ładny dworek, więc na moment zjeżdżam z trasy, by lepiej mu się przyjrzeć. Później kontynuuję jazdę w stronę Ocieki, gdzie wjeżdżam w boczną drogę i robię skrót do miejscowości Kamionka. Po drodze mijam jeszcze sporych rozmiarów i ciekawy architektonicznie kościół pod wezwaniem świętej Katarzyny Aleksandryjskiej.

Dworek w Woli Ocieckiej.
Kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej w miejscowości Ocieka.

Nad zalewem w Kamionce skręcam w prawo i przez parę kilometrów jadę na południe, aż do skrętu na Boreczek. Później znów na wschód przez małe miejscowości zlokalizowane dość blisko autostrady. Tak właściwie, to A4-kę często widzę po swojej prawej stronie. Wiem, że ten kawałek mógłbym również przejechać po jej drogach serwisowych, jednak nie jestem pewny, czy byłoby to możliwe w całości. Z tego, co wcześniej czytałem w internecie, i tak miejscami trzeba by kombinować. Poza tym, co to za frajda jechać dziesiątki kilometrów wzdłuż autostrady?

Las kawałek za miejscowością Zdżary.

Przez Boreczek docieram do Czarnej Sędziszowskiej, gdzie zaczyna się droga powiatowa 1333R. Tam już ciężko się zgubić. Przejeżdżam przez kilka niewielkich miejscowości z coraz nowocześniejszą zabudową, co dobrze świadczy o tym, że zbliżam się do dużego miasta.

Rzeszów coraz bliżej. To jeden z ostatnich niezabudowanych terenów.

W pewnym momencie droga krzyżuje się z autostradą. Przejeżdżam pod nią krótkim tunelem i dalej kieruję w stronę stolicy Podkarpacia. Mijam miejscowość Mrowla, a następnie mostem przekraczam drogę S19. Później jeszcze tylko Rudna Wielka, Miłocin i docieram do zielonej tabliczki z napisem „Rzeszów”.

Chwilę później zatrzymuję się przed skrzyżowaniem z dużą, dwupasmową ulicą. To ona doprowadzi mnie to centrum, jednak najpierw muszę się jakoś odnaleźć w tym zgiełku. Parę minut jadę wśród pędzących znacznie ponad dozwoloną prędkość samochodów, a potem, przy pierwszej możliwej okazji, zjeżdżam na chodnik przy przejściu dla pieszych i przeprowadzam rower na drugą stronę. Tam czeka na mnie świetnej jakości droga dla rowerów, którą już bez większych trudności przemieszczam się wgłąb miasta.

DDR wzdłuż ulicy Warszawskiej w Rzeszowie.

Co prawda, nie jestem wielkim fanem zwiedzania miast, ale skoro już tu jestem, to zobaczę sobie parę bardziej znanych rzeczy. Odwiedzam między innymi słynny Pomnik Czynu Rewolucyjnego (wysoki jest! Spodziewałem się czegoś o wiele mniejszego), pobliski park z fontanną, a także rynek z zabytkową studnią (mnóstwo ludzi i koszmarna nawierzchnia do jazdy rowerem, ale w sumie dość klimatyczne miejsce).

Pomnik Czynu Rewolucyjnego w Rzeszowie.
Ten sam pomnik od strony pobliskiego parku.
Słynna studnia na rzeszowskim rynku.

Później obieram kurs na ostatni cel dzisiejszego przejazdu: dworzec PKP. Udaje się bez problemu, ale zakup biletu odbywał się już z pewnymi komplikacjami. Pociągów do Krakowa jeździ stąd co prawda sporo, jednak we wszystkich najbliższych miejsca na rower były już wykupione. Ostatecznie (za namową pani sprzedającą bilety), zdecydowałem się na powrót z przesiadką w Tarnowie.

Odcinek Rzeszów – Tarnów pokonałem w komfortowym, choć niemal pełnym pociągu. Trochę stresowała mnie jednak wspomniana przesiadka. Miałem na nią tylko 6 minut, a lekkie opóźnienie pociągu jeszcze ten czas zmniejszyło. Później okazało się, że jednak (mimo zapewnień kasjerki z Rzeszowa) pociąg nie czeka na tym samym peronie. Musiałem więc biegać z rowerem po tarnowskim dworcu i desperacko szukać pociągu, który miał lada chwila odjechać. Dałem radę, ale zdążyłem dosłownie „na styk”.

Dalsza podróż już nie stwarzała problemów. Pociąg co prawda mniej wygodny, ale dla odmiany niemal zupełnie pusty. Przez całą drogę miałem cały wagon tylko dla siebie.

W Krakowie wysiadam na przystanku Zabłocie, skąd do domu mam już tylko 2 kilometry. Niewiele, jednak zmęczony organizm po przerwie ciężko zmusić do ponownego wysiłku. Mimo wszystko, jakoś się toczę w kierunku miejsca zamieszkania. Wycieczkę kończę niemal równo o 20-stej, ponad 15 godzin od startu.

Podsumowanie

Podczas przejazdu Kraków – Rzeszów udało mi się pokonać 184,72 km (według GPS, więc wiadomo, że jakiś margines błędu tam jest). Jest to mój nowy rekord życiowy. Bardziej ucieszył mnie jednak fakt, że po zakończeniu jazdy wciąż czułem się dobrze i miałem zapas sił. Owszem, ta trasa była w większości płaska, a przez większość czasu wiatr wiał w plecy, ale i tak czuję, że jestem już gotowy, by atakować moje wymarzone 200 km. Zostaje tylko dobrze odpocząć i czekać na sprzyjające warunki.

O wyjeździe do Rzeszowa myślałem od dawna. Teraz udało się ten plan zrealizować. Czy czuję się więc zadowolony? Pewnie, że tak! Co prawda wybrany przeze mnie wariant trasy nie był jakoś szczególnie piękny, ale i tak udało mi się zobaczyć mnóstwo nowego terenu i odwiedzić kilka fajnych miejsc. Jest też oczywiście satysfakcja z powodu nowej życiówki oraz, co by nie było, przejechania całkiem sporego kawałka Polski za jednym razem.

Mapa przebytej trasy:

Z Krakowa do Rzeszowa rowerem. 184 kilometry, lekko ponad 10 godzin jazdy.
51 komentarzy

Skomentuj Michał Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *