Rowerem w Beskid Sądecki (trasa Kraków – Krynica Zdrój)
Kolejny weekend i kolejny dłuższy wypad na rower. Tym razem także udaję się na południowy-wschód od Krakowa, choć zupełnie innymi drogami. Celem jest dotarcie w Beskid Sądecki oraz odwiedzenie kilku leżących na jego terenie miejscowości.
Pomysł i założenia
Wycieczkę chciałem zorganizować w lubianym ostatnio przeze mnie formacie rower plus pociąg. Start z Krakowa, dotarcie do jakiegoś dobrze skomunikowanego miasta, potem powrót koleją. Do tej pory sprawdzało się całkiem nieźle, więc chętnie wziąłem się za realizację kolejnego pomysłu. Tym razem pada Beskid Sądecki i położną u jego podnóża Muszynę. To stamtąd będę chciał wracać do małopolskiej stolicy.
Wiem, że w tytule tekstu jest Krynica Zdrój, ale ona doszła już w trakcie wycieczki, jako spontaniczny pomysł na zagospodarowanie pozostałego czasu. Bilet wykupiłem na pociąg relacji Muszyna – Kraków.
Ok, założenia. A właściwie czynniki ograniczające: wschód słońca w okolicach 6:20, zachód około 16:20, pociąg o 18:10. Razem jakieś 10 godzin na jazdę przy świetle dziennym i trochę rezerwy. Nie najgorzej, szczególnie, że mamy już niemal połowę jesieni. Na liczącą niecałe 150 kilometrów wycieczkę powinno spokojnie wystarczyć.
Co do samej trasy, planowałem poruszać się różnymi drogami, od lokalnych po krajówki, choć zawsze asfaltem. No i po licznych pagórkach, bo w tamtym regionie ominąć raczej nie sposób. Po drodze chciałem też odwiedzić kilka niewielkich miejscowości i zobaczyć choć parę z atrakcji, jakie oferują swoim mieszkańcom oraz turystom.
Wyjazd z Krakowa
Budzik dzwoni o 5:00. Wstaję, parzę za okno. Ciemno, mokro, dopiero co przestało padać. Ale prognozy są zgodne – im później, tym pogoda będzie lepsza. Postanawiam więc jechać. Przygotowuje jedzenie, pakuję plecak, kupuję bilet na pociąg. W międzyczasie niebo zaczyna się rozjaśniać.
Na rower wsiadam około 6:30. Opuszczam osiedle i ruszam na wschód w stronę ulicy Wielickiej, stanowiącą jedną z głównych wylotówek miasta. Po drodze zahaczam jeszcze o Rynek Podgórski z widokiem na kościół św. Józefa – moim zdaniem jeden z najładniejszych w Krakowie.
Na Wielickiej w pewnej chwili wjeżdżam na ścieżkę rowerową i bezstresowo pokonuję nią kilka kilometrów. Później muszę jednak wrócić do ruchu i to dość sporego. Bywa, że ulica ma 3 lub nawet więcej pasów. Zasady jazdy nie są jednak skomplikowane: cały czas prosto, aż do skrętu na centrum Wieliczki. Kraków opuszczam gdzieś niedaleko za przejazdem nad autostradą.
Wieliczka i droga 964
Po skręcie przebijam się przez 2 ronda, potem jadę prosto aż do rejonu ścisłego centrum. Odwiedzam niewielki park, na chwilę zatrzymuję się pod jednym z szybów wielickiej kopalni. Następnie odbijam na południe, okrążam rynek i ruszam w stronę ulicy Kopernika. To jeden z szybszych wyjazdów z miasta, choć również niezwykle stromy. Niewiele jest cięższych podjazdów w okolicach Krakowa.
Początek wygląda jeszcze niewinnie. Wąska, asfaltowa droga, po obu stronach domki jednorodzinne. Dopiero kawałek dalej podjazd daje popalić. Nachylenie rośnie do kilkunastu procent, pod kołami pojawia się nierówna, śliska kostka. Parę razy zastanawiam się, czy skrót na pewno był dobrą decyzją. Ostatecznie, docieram na szczyt bez większych problemów.
U góry pogoda jest nieco inna. Trochę chłodniej, niskie chmury. Przez chwilę jadę nawet we mgle (nie tak gęstej jak tydzień temu, ale jednak). Choć z drugiej strony, gdzieś przez to wszystko zaczyna przebijać się słońce. Lada chwila pogoda zacznie się poprawiać.
Następny fragment pod względem logistyki jest wręcz banalny. Po drodze 964 w okolice Dobczyc, później jeszcze kawałek na południe. Nie znaczy to jednak, że banalna będzie też sama jazda. Jestem już na Pogórzu Wielickim, a tu nie brakuje mniejszych i większych górek. Parę razy muszę się trochę wspiąć, choć zaraz później czeka przyjemny zjazd. Warto tylko uważać na wciąż mokre i śliskie drogi, bo w oponach mojej szosówki brak jakiegokolwiek bieżnika.
Większość odcinka jest umiarkowanie zabudowana, z zauważalnym, choć niezbyt uciążliwym ruchem. Krajobraz nie najgorszy: za domkami łatwo dostrzec trochę lasów, pól i pagórków. Co więcej, niebo faktycznie się przeciera, ukazując mi wiele naprawdę ładnych i różnorodnych chmurek.
Dobczyce niemal w całości omijam od wschodu, cały czas trzymając się głównej drogi. Najpierw przeprawiam się długim mostem przez Rabę, później przez chwilę przemierzam częściowo przemysłowy krajobraz. W końcu miasto zostaje za mną, ustąpiwszy zabudowaniom kilku sąsiednich wsi.
Drogi 964 trzymam się jeszcze przez kilka kilometrów. Później, na wysokości Raciechowic odbijam na wschód i zaczynam przemieszczać się terenami na pograniczu Beskidu Wyspowego i Pogórza Wiśnickiego.
Dojazd do Starego Sącza
Raciechowice witają mnie sporym podjazdem. Po wdrapaniu się na górkę dostaję jednak nagrodę w postaci niezłego widoku na okolicę. Po lewej stronie mam niewielki masyw, którego najwyższym szczytem jest Ciecień. O tej porze skrywa się jeszcze pod warstwą kilku niskich chmur.
W miejscowości Komorniki znów zmieniam kierunek. Tym razem skręcam na południe i przez dłuższą chwilę jadę wzdłuż grzbietu Cietnia. Ładna, spokojna okolica z całkiem przyjemnym krajobrazem dookoła.
Przejeżdżam przez kilka różnej wielkości wiosek, w pewnej chwili zbliżam się też do Śnieżnicy. Niedługo później docieram do skrzyżowania z drogą 28. Wjeżdżam na nią i ruszam dalej w kierunku Limanowej.
Na krajówce mam spory ruch i trochę podjazdów, ale za to widoki mogą się podobać. Te kilkanaście kilometrów do Limanowej zlatuje bardzo szybko.
W mieście robię krótką przerwę na rynku. Wiedzę duży, betonowy plac z nietypowym budynkiem informacji turystycznej, kościół, kilka kamienic i punktów usługowych dookoła. Oglądam to wszytko przez chwilę, następnie ruszam po miejscami zakorkowanej krajówce.
Kolejne kilometry to dość długi podjazd. Nieco męczy, ale też odsłania ładniejsze widoki. Góry coraz wyższe, pogoda coraz ładniejsza. Bardzo lubię tę południową część Małopolski.
W pewnej chwili docieram do szczytu wzniesienia, a na nim i do skrzyżowania z jakąś mniejszą drogą, która pozwoli mi się wygodnie dostać do Starego Sącza. Skręcam, pokonuję serpentynę, a potem kontynuuję zjazd aż do Przyszowej, gdzie trafiam między innymi na wielki kościół, zauważalnie odstający do innych zabudowań tej niedużej wioski.
Przez chwilę było w dół, teraz pora odzyskać wysokość. Podjeżdżam kilka minut, trafiając w spokojny, malowniczo położony teren. Później jest jeszcze fajniej, bo zaczyna się jeden z najdłuższych zjazdów całej tej wycieczki. Najpierw przez gęsty las, później kilka leżących między pagórkami wsi.
Z czasem zabudowa gęstnieje, pojawiają się nieco większe miejscowości. Parę razy zmieniam kierunek jazdy, by w końcu trafić na most nad Dunajcem. Za nim jest już ostatnia prosta w stronę Starego Sącza, którą częściowo przemierzam po przebiegającym tędy szlaku Velo Dunajec.
Na rynku znów chwila przerwy. Parę minut, nie więcej. Zobaczyć co tu jest, zrobić parę zdjęć. Potem w dalszą drogę, ku najciekawszej części tego przejazdu.
Rowerem przez Beskid Sądecki – Rytro, Piwniczna, Muszyna i Krynica
Z miasta wydostaję się po jakiejś długiej, prostej ulicy, która potem łączy się z obwodnicą. Skręcam. Znów droga krajowa, tym razem numer 87. Spędzę tu najbliższą godzinę, niekiedy wśród sporej liczby samochodów. Ale krajobraz fajny, więc wynagradza wszelkie niedogodności. Ciężko zresztą o jakąś inną drogę prowadzącą wgłąb Beskidu Sądeckiego.
Naprawdę ładnie robi się w okolicach Rytra. Ot, taka symboliczna granica: do tej pory było fajnie, teraz jest po prostu ślicznie. Wysokie szczyty, pełno lasów, jesienne kolory. Mam nadzieję, że najbliższe godziny będą pełne takich właśnie doznań.
W samym Rytrze mogę też oglądać rzekę Poprad oraz położony na pobliskim wzgórzu zamek. Chyba powoli zyskuję sympatię do tej miejscowości. Jestem tu drugi raz (wcześniej przy okazji wejścia na Radziejową) i drugi raz bardzo mi się podoba.
Opuszczam Rytro i ruszam w stronę Piwnicznej Zdrój. Chwilę przez las, potem brzegiem Popradu w bardziej otwartym ternie. Cały czas lekko pod górkę, z widokiem na kilka wzniesień dookoła.
Krajówka prowadzi mnie w stronę centrum miejscowości. Zjeżdżam na chwilę, by obejrzeć rynek z zabytkową studnią, po czym ruszam dalej na południe.
Kilka kilometrów dalej krajówka się kończy. Trafiam na rondo, gdzie jedna z odnóg prowadzi ku polsko-słowackiej granicy. Zjeżdżam jednak w inną drogę, na DW 971, którą chcę dotrzeć co najmniej do Muszyny.
Powiem wprost: ten odcinek jest po prostu przepiękny. Świetna szosa, mały ruch, zachwycające jesiennymi kolorami góry oraz płynący granicą Poprad. Jazda tędy to czysta przyjemność, nawet mimo kilku podjazdów, które trzeba po drodze pokonać.
Drodze niemal non stop towarzyszy linia kolejowa, prowadząca to po lewej, to po prawej stronie. Są też niewielkie stacje, praktycznie w każdej z mijanych wiosek. Generalnie, gęstość zabudowy jest tu dość mała, i to zarówno po polskiej, jak i słowackiej stronie. Ot, taki miły, sielankowy krajobraz.
Do Muszyny mam już tylko parę kilometrów. Do odjazdu pociągu, wciąż ponad 4 godziny. Zmęczenia jeszcze nie czuję, więc w głowie rodzi się plan: wydłużyć wycieczkę i zahaczyć o położoną kawałek dalej Krynicę Zdrój. Co prawda bilet na pociąg mam z Muszyny, więc musiałbym później wracać, ale czasu powinno wystarczyć. Mi te 25, maksymalnie 30 kilometrów wielkiej różnicy nie zrobi.
Tymczasem, na horyzoncie pojawiają się zabudowania Muszyny. Główną drogą docieram do skrzyżowania w centrum i praktycznie od razu skręcam na Krynicę. Tę miejscowość pozwiedzam sobie nieco później.
Dalej jadę wciąż tą samą drogą (wojewódzka 971), choć już o innym charakterze. Większy ruch, mocno zabudowany teren, stromiej pod górę. Mimo to, da się wypatrzeć jakieś ciekawe krajobrazy, a sama jazda nie sprawia większej trudności.
Im bliżej Krynicy, tym stromiej. Pod koniec muszę już włożyć w tę wspinaczkę trochę wysiłku. Dookoła pojawiają się domki, hotele oraz inna, stworzona pod turystów infrastruktura. Miejscowość jest dość popularnym kurortem, słynącym między innymi z leczniczych wód mineralnych.
W końcu docieram w okolice centrum. Zjeżdżam na szeroki deptak i przez moment jadę wśród kilku większych atrakcji miasta. Są pijalnie, domy zdrojowe, fontanny, muszla koncertowa oraz sporo miejsc do odpoczynku. Po bokach mam także strumień Kryniczanka oraz kilka pagórków pełnych szlaków i spacerowych ścieżek. Niektóre z tych miejsc pamiętam jeszcze sprzed 2 lat, kiedy mieliśmy okazję spędzić tu krótki urlop w Beskidzie Sądeckim.
Po Krynicy nie jeżdżę zbyt długo. Chcę wrócić przed zachodem słońca, więc w pewnej chwili kończę eksplorację i zawracam. Do Muszyny jakieś 13 kilometrów, ale tym razem mam praktycznie non stop górki. Jadę więc szybko i bez kumulowania zmęczenia.
Po drodze robię krótką przerwę w miejscowości Powroźnik. Zauważam drogowskaz na zabytkową cerkiew, więc z ciekawości skręcam i w minutę czy dwie docieram do tej lokalnej atrakcji.
Po chwili wracam na główną drogę i pokonuję resztę kilometrów dzielących mnie od Muszyny. Tam też spędzam chwilę na zwiedzaniu, wpadając między innymi na pełną starych domków ulicę Kościelną oraz oglądając zamek na pobliskim wzgórzu.
Pociąg powrotny
Po wszystkim udaję się na tutejszy dworzec kolejowy. W mieście są 2 przystanki, więc zakładam, że na tym większym będzie choć niewielka poczekalnia. Niestety, mimo stojącego tam sporego budynku, nie trafiłem na nic przeznaczonego dla pasażerów. No nic, jakoś przeczekam te 2 godziny na peronie.
Siadam na ławce, odpoczywam, obserwuję okolicę. Chwilę później zachodzi słońce. Robi się zauważalnie chłodniej, więc ubieram na siebie wszystko, co mam w plecaku. Na chwilę pomaga, potem znów dopada mnie chłód. Trochę chodzę po peronie, w pewnej chwili robię nawet ćwiczenia rozgrzewające. Potem mi się nudzi i dochodzę do wniosku, że jednak nie jest tak źle. Jakoś doczekam.
Pociąg zjawia się niemal punktualnie. Nowoczesny, wygodny, przede wszystkim ciepły. Wstawiam rower, zajmuję miejsce w pobliżu. Teraz już tylko przetrwać te niemal 4 godziny drogi powrotnej.
Jakoś leci. Trochę czytania, trochę słuchania, trochę „siedzenia na telefonie” i nagle zbliża się 22:00. Wysiadam w Krakowie na przystanku Zabłocie. To niecałe 3 kilometry od domu, parę minut jazdy rowerem. Wracam więc na siodło i ponownie zmuszając nogi do wysiłku pokonuję ten ostatni odcinek.
Podsumowanie wycieczki
Razem wyszło dobre 170 kilometrów. Jak na ostatni dzień października, całkiem sporo. Nawet w kontekście całego roku jest to jeden z lepszych wyników. Zmęczenie po wszystkim też nie było zbyt duże, więc myślę, że jeśli uda się nie stracić zbyt wiele formy przez zimę, to w przyszłym sezonie można spokojnie porwać się kilka ponad 200-kilometrowych wycieczek. Pomysły już są.
A co do trasy opisywanej w tym tekście, nie sposób odmówić jej atrakcyjności. Najbardziej godny polecenia jest oczywiście fragment w Beskidzie Sądeckim, przez Dolinę Popradu. Coś pięknego, chętnie jeździłbym tamtędy częściej, z ciekawości zahaczając również o słowacką stronę.
Inne miejsca i fragmenty też zasługują na uwagę. Większość tego, co leży na terenach górskich i pogórzach mogę śmiało rekomendować. Oczywiście, jeśli komuś nie przeszkadzają liczne podjazdy, bo akurat tych w południowej części Małopolski nie brakuje.
Na koniec jeszcze mapa pokonanej trasy na odcinku Kraków – Krynica Zdrój – Muszyna wraz z profilem wysokościowym: