Kraków – Nowy Sącz rowerem (plus Jezioro Rożnowskie)
Następny wpis z serii pojechać rowerem z Krakowa do jakiegoś miasta, a później wrócić pociągiem, po drodze odwiedzając co ciekawsze zakamarki mijanych okolic. Tym razem padło na Nowy Sącz, a przy okazji również położone kawałek dalej Jezioro Rożnowskie.
Niestety, tegoroczny październik nie należy do szczególnie udanych. Zarówno pod względem pogody, jak i innych czynników, których raczej nie mam zamiaru teraz omawiać. Faktem jest jednak, że coraz ciężej ruszyć się gdzieś dalej, nie ryzykując przy okazji własnym zdrowiem albo złamaniem którego z dziesiątek bzdurnych zakazów i ograniczeń.
Choć z drugiej strony, jakoś trzeba żyć, a że ciągłe przesiadywanie w domu średnio mi się podoba, to postanowiłem przeznaczyć kawałek minionego weekendu na jakąś dłuższą wycieczkę rowerową. Spośród dostępnych pomysłów, najbardziej przemawiał do mnie wyjazd do Nowego Sącza połączony z wizytą nad zachodnim brzegiem Jeziora Rożnowskiego.
Plan i przygotowania
Tak na dobrą sprawę, to nie było z tym wiele pracy. Trasę miałem przygotowaną od dłuższego czasu – zakładała niezbyt trudny logistycznie przejazd mieszaniną dróg wojewódzkich, krajowych i lokalnych w kierunku Nowego Sącza. Po drodze chciałem też dostać się nad brzeg Jeziora Rożnowskiego, a później, jeśli czas pozwoli, odwiedzić też parę bliskich trasie miejsc w docelowym mieście.
Teraz, w wieczór przed wyjazdem zostało mi tylko kupić bilet powrotny na pociąg relacji Nowy Sącz – Kraków. Kursuje ich całkiem dużo, bez problemu zabierają rowery, choć można trochę ponarzekać na długi czas podróży. Wykupiony przeze mnie przejazd miał trwać dobre 3,5 godziny.
Reszta przygotowań zostaje mi na rano. Wstaję o 5:00 (jest tuż po zmianie czasu, więc nie odczuwam tego praktycznie wcale), jem śniadanie, przygotowuję prowiant na drogę, pakuję niezbędne rzeczy do plecaka. Choć prognozy nie zapowiadają opadów, na wszelki wypadek zabieram też komplet ubrań przeciwdeszczowych.
O 6:20 jestem przed blokiem, w pełni gotowy do tej ponad 100-kilometrowej i nieco pagórkowatej przejażdżki. Pociąg powrotny rusza dopiero o 16:35, więc dziś nie muszę się nigdzie spieszyć. Rezerwa jest naprawdę duża.
Wyjazd z Krakowa
Choć słońce zdążyło już wznieść się ponad horyzont, wciąż jest dość ciemno i ponuro. Gęsta mgła ogranicza widoczność na nie więcej niż 100 metrów. Czyli w sumie zgodnie z wczorajszymi prognozami. Poprawić ma się dopiero za jakiś czas.
Po kilku minutach jazdy opuszczam swoje osiedle i kieruję w stronę płynącej środkiem miasta Wisły. Widoczność nie pozwala mi jej jednak zobaczyć. Musiałbym zjechać chyba aż na Bulwary. Dziś niezbyt mi na tym zależy.
Ruszam dalej w stronę Rynku Podgórskiego, mijam tamtejszy kościół i zaczynam wspinać po brukowanej uliczce w stronę kładki nad aleją Powstańców Śląskich. Kolejny etap to przejazd niewielkim lasem przy starym kamieniołomie Liban.
Za lasem mijam pozostałości po obozie koncentracyjnym Płaszów, po czym zjeżdżam chwilę z górki i wracam na krakowskie ulice. Chwilę jadę po Walerego Sławka, później dość długo Łużycką. W końcu odbijam na Niebieską i przez kładkę przejeżdżam ponad ruchliwą autostradą.
Parę minut poruszam się po terenie dzielnicy Swoszowice, praktycznie cały czas trzymając się główniej drogi. W pewnym momencie docieram jednak do jej końca, gdzie skręcam w lewo i ruszam ku położonej parę kilometrów dalej Wieliczce. Chwilę później opuszczam granice małopolskiej stolicy.
Wieliczka
Choć Wieliczka nie ma wiele wspólnego z moim dzisiejszym celem, to skoro już tu jestem, to zobaczę sobie kilka okolicznych atrakcji. Raz, że mam spory zapas czasu, a dwa: może w ten sposób doczekam jakoś do końca tego zamglenia. Przez resztę trasy wolałbym jednak mieć fajne widoki dookoła.
Kluczę chwilę po miejskich uliczkach, w końcu docierając w okolicę tutejszej kopalni soli. Później pora na ścisłe centrum: szyb Regis, rynek, przejazd paroma sąsiednimi alejkami. Dookoła pełno zabytków i atrakcji, choć ciężko mi je rozpoznawać czy nazywać. Po prostu sobie jeżdżę i oglądam.
Oddalając się stamtąd zahaczam jeszcze o Pałac Konopków, który rzucił mi się w oczy podczas przejazdu. Zjechałem na chwilę z drogi, pooglądałem, potem ruszyłem dalej na południowy-wschód.
Droga 966
Na położonym kawałek dalej rondzie wjeżdżam na drogę wojewódzką numer 966. Będę się jej trzymał przez kolejnych parę godzin. Dziś jest niedziela, pora wciąż dosyć wczesna, więc raczej nie spodziewam się dużego ruchu.
Są za to pagórki, które zaczynają się jeszcze przed wyjazdem z miasta. Nic szczególnie wymagającego, ale na całej drodze pewnie uzbiera się tego sporo. Mimo to, jedzie się całkiem przyjemnie. Szkoda tylko tej mgły, bo krajobrazy dookoła wyglądają na coraz ciekawsze.
Jedną z mijanych wiosek są Biskupice, które pamiętam z pokonywanego 2 lata temu szlaku rowerowego przez Biskupie i Wiatowice. Tym razem, nie mam jednak zamiaru zapuszczać się w tutejsze – swoją drogą całkiem ładne – boczne uliczki, lecz nadal kieruję się w stronę położonego w pobliżu Gdowa.
Ten ostatni mógłbym bez większych problemów objechać wygodną obwodnicą. Postanawiam jednak zjechać na chwilę z DW966 i przebić się przez centrum. A nuż znajdę tam coś ciekawego – o ile mnie pamięć nie myli, w Gdowie będę gościł po raz pierwszy.
Na jakieś większe atrakcje jednak nie trafiam. Być może wymagałoby to dokładniejszego szukania. Ja przejechałem się tylko po prowadzącej przez centrum drodze i pokręciłem chwilę po okolicach niewielkiego rynku. Na pobliskim skwerze trafiłem między innymi na dużą tablicę pamiątkową poświęconą mieszkańcom poległym w II Wojnie Światowej.
Za Gdowem mgły w końcu zaczynają opadać. Wzrasta widoczność, docierają do mnie pierwsze promienie słońca. Przez chwilę na niebie przeważa nawet błękit. Czyli wciąż zgodnie z wczorajszymi prognozami. Reszta dnia powinna być już w miarę niezła.
Na dalszej trasie wciąż mam do pokonania sporo pagórków. Mijam kilka miejscowości, przemieszczając się głównie przez niezbyt gęsto zabudowany teren. Trafia się też trochę obszarów zalesionych, choć niestety, przeważnie są one niewielkie.
Innych, poza-widokowych atrakcji raczej nie ma tu za wiele. Czasem trafi się jakiś stary kościół czy przydrożna tabliczka, ale dominuje jednak „zwykła”, jednorodzinna zabudowa wymieszana z rolniczym krajobrazem.
Jadąc dalej drogą 966 odwiedzam jeszcze kilka dość podobnych do siebie wiosek. Ostatnią z nich jest Muchówka. Za nią opuszczam na chwilę teren zabudowany i zbliżam do malowniczo położonego Wiśnicko – Lipnickiego Parku Krajobrazowego.
Tu w końcu wjeżdżam na teren jakiegoś większego lasu. Jadę jeszcze chwilę prosto, a później odbijam w prawo, na dobre żegnając się z DW966, której nawierzchnia towarzyszyła mi przez parę poprzednich godzin.
Muszę przyznać, że ten krótki, dwu, może trzykilometrowy fragment po skręcie bardzo mi się podobał. Piękny, gęsty las, w dodatku pełen jesiennych kolorów. Miejsce chyba dość popularne wśród okolicznych mieszkańców, bo praktycznie co kilkaset metrów dało się zauważyć jakieś stojące na poboczach samochody.
Zachodni brzeg Jeziora Rożnowskiego
Za lasem znów wita mnie mgła i zasnute chmurami niebo. Ej, co jest?! Nie tak miało być, proszę mi natychmiast oddać słońce i błękitne niebo! Mam nadzieję, że to tylko chwilowa zamiana i parę kilometrów dalej dobra pogoda powróci.
Boczną, niemal pozbawioną ruchu drogą docieram do miejscowości Rajbot, po czym kontynuuję jazdę na południowy-wschód. Kolejne kilometry zapamiętałem jako średnio ciekawe. Parę wiosek, sporo zabudowań i coraz bardziej ponura pogoda. Chmury wiszą nisko, przykrywają nawet wierzchołki okolicznych pagórków. Oby tylko nie zaczęło padać…
Po pewnym czasie docieram do skrzyżowania z drogą krajową 75. Skręcam w nią i jadę przez kilka minut na południe. Później opuszczam ruchliwą szosę, kierując się w stronę mostku na rzece Łososinie.
Za przeprawą skręcam na jakąś polną drogę, która według mapy miała być wygodnym, niedługim skrótem. I pewnie by była, gdyby nie wszechobecne błoto. Ale cóż, wracać się już nie chciało, więc jakoś przez to przebrnąłem, momentami prowadząc lub wręcz przenosząc rower przez parę cięższych kawałków.
Później było już lepiej, choć niekoniecznie łatwiej. Chcąc dotrzeć wgłąb półwyspu wpakowałem się na jakiś długi i dość stromy podjazd. Ponad 200 metrów w pionie, które zaprowadziło mnie niemal na szczyt dominującej w okolicy Ostrej Góry.
W końcu docieram do położonej niedaleko brzegu jeziora Taboszowej. Stąd będę chciał się jakoś dostać nad brzeg. Ot tak, żeby chwilę odpocząć, popatrzyć na wodę i popodziwiać otaczające ją pagórki. Tylko jak się do tego zabrać? Spojrzenie na mapę niezbyt pomaga, bo wszystkie dostępne drogi kończą się gdzieś przed zbiornikiem. Ze zdjęć satelitarnych wiem też, że ten brzeg jest otoczony albo pagórkami, albo prywatnymi terenami i z dostępem do wody może być ciężko.
Mimo to, chcę spróbować i wybieram jakąś drogę, która zdaje się kończyć niemal tuż przy brzegu. Przez dłuższą chwilę zjeżdżam w dół mając na uwadze, że zaraz będę musiał wdrapać się na tę górkę z powrotem. W pewnej chwili asfalt się kończy, pod kołami mam teraz betonowy płyty. Strome, nierówne, ale jakoś da się jechać na obu zaciśniętych hamulcach.
Droga kończy się po czyjś bramą. Koniec? Z początku myślę, że tak, ale potem dostrzegam jakąś niezagrodzoną ścieżkę prowadzącą w stronę brzegu. Idę nią chwilę, ale kawałek dalej trafiam na teren wokół czyjegoś domku letniskowego. Poniżej znajduje się przystań z zacumowanymi łodziami. Ok, dość – to już na pewno prywatne. Niżej nie idę, choćby ze względu na kilka pływających blisko brzegu osób.
Zawracam, docieram do płyt i przez chwili prowadzę rower do góry. Pewnie dałoby się jakoś wjechać, ale szkoda mi sił na zajeżdżanie się po tej nierównej stromiźnie. W końcu wracam na pagórek i postanawiam poszukać zejścia nad wodę przy innej ulicy.
Zaglądam w kolejną ulicę, ale stamtąd też się wycofuję. Ta próba pozwala mi jedynie pooglądać nieco więcej tafli jeziora z przybrzeżnego wzniesienia. Mimo nie najlepszej pogody, udało mi się dostrzec tak kilka żaglówek.
Trzecie podejście okazało się bardziej udane. Leśną drogą dotarłem niemal do brzegu. Końcówka to już prywatne, prowadzące nad wodę schodki, ale żadnych zakazów czy ogrodzeń nie było. W końcu miałem okazję trochę lepiej przyjrzeć się temu wszystkiemu.
Znów zawracam i przez kilka minut staram się dotrzeć do głównej drogi. Ta prowadzi dość blisko brzegu, ale po lewej stronie jest mocno zarośnięta i okazji do oglądania wody nie ma zbyt wiele. Są za to całkiem fajne, leśne odcinki.
W okolicy miejscowości Tęgoborze trafiam na sztucznie wzmocniony brzeg, z kilkoma ławkami, wiatami i całkiem ładnym widokiem na jezioro. Są też kolejne przystanie, a po okolicy pływa parę łodzi.
Nowy Sącz
Na dalszym etapie nieco oddalam się od brzegu. Docieram do drogi krajowej numer 75 i skręcam na południe. Pora ruszać w kierunku Nowego Sącza – ostatniego przystanku na mojej dzisiejszej trasie.
Nim tam jednak dotrę, muszę pokonać parę kilometrów po ruchliwej krajówce. W dodatku, pogoda psuje się coraz bardziej. W pewnym momencie mam nawet wrażenie, że zaczyna kropić. Mija kilka kolejnych minut i wrażenie zamienia się w pewność. A więc prognozy zawiodły, jednak mamy dziś deszcz.
Zjeżdżam na najbliższy przystanek, zakładam przeciwdeszczową kurtkę i ochraniacze na buty. Niby nie pada mocno, ale miałem już okazję przemoczyć ubrania w takim niewielkim, lecz trwającym długo opadzie. Schną dosyć długo, więc wolałbym nie musieć znów przez to przechodzić.
Przejeżdżam przez Dunajec, potem okrążam Kurowską Górę. Część drogi jest w remoncie, ale bez większych uciążliwości. Do granicy Nowego Sącza docieram bez problemów.
W pewnej chwili opuszczam krajówkę i z lekką pomocą nawigacji wjeżdżam na pobliskie wały przeciwpowodziowe. Prowadzi tamtędy świetny szlak rowerowy Velo Dunajec, który miałem okazję bliżej poznać podczas dwudniowej wycieczki kilka miesięcy temu.
Wałami pokonuję kilka deszczowych kilometrów, później trafiam na niedługi, leśny odcinek. Dalej znów są wały, które prowadzą mnie w pobliże centrum miasta.
Jednym z miejsc, które chcę odwiedzić w tym mieście, są ruiny dawnego Zamku Królewskiego. Znajdują się w parku niedaleko ścieżki, więc dostaję się tam bez większych problemów. Oglądam pozostałości Baszty Kowalskiej, resztki murów, jakiś pomnik oraz inne, pomniejsze atrakcję. Później ruszam w stronę rynku głównego.
Środek rynku zajmuje okazały ratusz. Tuż obok jest pomnik Jana Pawła II, dookoła trochę wybrukowanej przestrzeni. Kręcę się tu chwilę, potem jadę w okolicę położonej niedaleko Bazyliki św. Małgorzaty. Obejrzawszy co się da, zawracam i ruszam w stronę wałów, które opuściłem jakiś czas temu.
Mijają kolejne kilometry na szlaku Velo Dunajec. W pewnej chwili postanawiam go jednak opuścić i ruszyć bocznymi uliczkami w kierunku dworca PKP. Odnajduję go bez problemu, po czym wjeżdżam na peron i tam kończę przejazd. Na dziś wystarczy.
Powrót do Krakowa
Do odjazdu mam niemal 2 godziny. Sporo czasu, ale pogoda wciąż nie rozpieszcza, więc nie mam już ochoty na dodatkowe zwiedzanie. Jakoś zabijam tu czas odpoczywając na ławce i słuchając jakichś podcastów z odtwarzacza.
Pociąg pojawia się sporo przed odjazdem. Duży, wygodny, nowoczesny. Wstawiam rower do odpowiedniego przedziału, po czym zajmuję miejsce w pobliżu. Ruszamy punktualnie. Czeka mnie około 3,5 godziny drogi powrotnej. Wybieram jakąś książkę, udaje mi się wciągnąć. Czas leci całkiem szybko.
Wysiadam zgodnie z planem. Jest już ciemno, więc włączam lampki i ruszam w stronę mieszkania. To tylko parę minut jazdy. U celu jestem trochę po dwudziestej.
Podsumowanie wycieczki
Gdybym wiedział, jaka faktycznie czeka mnie tego dnia pogoda, pewnie odpuściłbym tę wycieczkę. Został w Krakowie, pokręcił po bliżej okolicy. Ale ostatecznie, wcale nie żałuję. Może i było ponuro, może trochę mnie zlało, ale innych powodów do narzekań nie mam. Trasa była całkiem fajna, udało się zobaczyć kilka nowych miejsc i przyjrzeć z bliska paru atrakcjom.
Szczególnie cieszy mnie odwiedzenie zachodniego brzegu Jeziora Rożnowskiego. Wschodni miałem okazję zwiedzić przy okazji przejazdu szlakiem Velo Dunajec, teraz uzupełniłem resztę. Wrażenia nieco inne, ale z pewnością też warte uwagi.
Myślę, że był to również całkiem dobry trening. Kolejne 100+ kilometrów w tym roku, najprawdopodobniej rekordowym pod względem długich dystansów. Przewyższeń też wyszło niemało – Strava wyliczyła tu sporo ponad 1600 metrów.
Zastanawiam się tylko co robić dalej? Sezon się kończy, pandemia szaleje, wszechobecne zakazy uniemożliwiają lub utrudniają wszelkie ambitniejsze aktywności. Trochę się boję, że lada dzień ktoś postanowi zamknąć nas wszystkich w domach „dla naszego dobra”. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Że obędzie się bez konieczności robienia sobie sportowej przerwy i że coś jeszcze uda się z tego niezbyt udanego roku wycisnąć.