Kraków – Częstochowa rowerem (plus zwiedzanie miasta)
Korzystając z krótkiego okienka pogodowego, biorę dzień urlopu i wsiadam na rower, by przejechać na nim trasę z Krakowa do Częstochowy. Będąc już na miejscu, spędzam trochę czasu na eksploracji miasta, odwiedzając między innymi słynny klasztor na Jasnej Górze, a także inne, nieco mniej znane atrakcje.
Niestety, pogoda ostatnio nie rozpieszcza. Przez ostatnie 2, może nawet 3 tygodnie pada niemal codziennie i naprawdę ciężko znaleźć okazję na dłuższy wyjazd. Gdy więc w końcu udało pogodzić się dobre prognozy z luźniejszym dniem w pracy, bez wahania wziąłem urlop i zaplanowałem rowerową wycieczkę.
Za cel obrałem Częstochowę – miasto leżące na Śląsku, choć pod wszystkimi innymi względami bliższe Małopolsce. Dziś powszechnie kojarzy się z jasnogórskim klasztorem i pielgrzymkami. Do tej pory nie miałem okazji zobaczyć go na własne oczy, więc postanowiłem urządzić sobie tam krótki, jednodniowy wypad. Podjechać z Krakowa na rowerze, trochę pozwiedzać, a potem wrócić popołudniowym pociągiem.
Z Krakowa do Częstochowy na rowerze – relacja z przejazdu
Tak, jak w przypadku wycieczki z Krakowa do Kielc, zacząłem od kupienia biletu powrotnego. Wybieram pociąg o 17:47, co da mi mnóstwo czasu na spokojny dojazd, zwiedzanie i trochę niezbędnej dla psychicznego komfortu rezerwy. W końcu dzień będzie długi, a nieprzewidziane sytuacje zdarzają się praktycznie na każdym wyjeździe.
Ruszam w okolicach 6:20. Chciałem później, ale obudziłem się przed alarmem i nie dałem rady ponownie zasnąć. No nic, lepiej w tę stronę niż zaspać i potem gnać w pośpiechu. Wstaję, pakuję plecak, jem obfite śniadanko i znoszę rower przed blok.
Swoje osiedle opuszczam po plątaninie jednokierunkowych uliczek z kiepskiej jakości asfaltem. Później trafiam na wygodne ścieżki rowerowe, którymi docieram na północny brzeg Wisły po Moście Zwierzynieckim. Kawałek dalej wjeżdżam na wały przeciwpowodziowe, gdzie biegnie jedna z najpopularniejszych krakowskich tras rowerowych.
Po jakichś 4 kilometrach schodzę z wałów (muszę sprowadzić rower, bo niestety brakuje tam dogodnego zjazdu), włączam się do ruchu i po nieco pochyłej serpentynie wjeżdżam na drogę prowadzącą na Kryspinów. Kawałek dalej opuszczam granice małopolskiej stolicy.
Z drogi 780 skręcam do centrum Kryspinowa, a później odbijam na Budzyń. Tam robię chwilę przerwy nad popularnym zalewem. W godzinach porannych bramy są przeważnie otwarte, więc można spokojnie wjechać za darmo.
Po krótkim postoju wracam na drogę i kontynuuję jazdę na północny – zachód. Opuszczam Budzyń, mijam Cholerzyn i docieram do Mnikowa. Tam odbijam na północ, w spokojniejszą, malowniczo położoną drogę. Dookoła pełno jest lasów i pagórków, czasem trafią się też wapienne skałki, na czele z imponującą Łysiną przy wylocie wąwozu Zimny Dół.
Od jakiegoś czasu jadę głównie lekko pod górkę. Teren jest umiarkowanie zabudowany, generalnie dość ładny. Po paru kolejnych kilometrach docieram do wsi Frywałd. Stąd chcę się dostać do Krzeszowic, pierwszego z większych miast na mojej dzisiejszej trasie. Do wyboru mam dwie drogi. Na mapie wyglądają na równorzędne, więc obieram tę, która wydaje się krótsza.
Dopiero po chwili dociera do mnie, że mógł to być błąd. Ulica staje się wyboista, a nawierzchnia jest pełną dziur mieszaniną starego asfaltu, szutru i ziemi. Jako bonus dostaję też parę umiarkowanie stromych pojazdów. W pewnej chwili przypominam sobie nawet, że już kiedyś miałem okazję wpakować się w tę „drogę” i też nie byłem zbytnio zadowolony.
Trzymam jednak obrany kierunek i powoli zbliżam do Krzeszowic. W końcu asfalt pojawia się na całej drodze, choć jego jakość i tak nie pozwala na przyspieszenie. Kawałek dalej mijam ciekawą, murowaną bramę, ozdobioną rzeźbami leśnych zwierząt.
Przez chwilę włóczę się małymi uliczkami, później docieram do centrum, gdzie po paru kolejnych minutach ląduję w miejskim parku. Oglądam tam parę rzeźb, pomników i kapliczek, po czym trzymam się chwilę ścieżki nad brzegiem rzeki Krzeszówki.
Opuszczając park trafiam bezpośrednio na ulicę, którą chcę opuścić tę miejscowość. Zabudowa stopniowo rzednie. Kawałek dalej mijam jeszcze zindustrializowany krajobraz okolic kopalni Czatkowice, a później w końcu do lasu. I to na dość długo, co bardzo mnie cieszy.
Z Krakowa do Olkusza mógłbym dostać się też inną, zauważalnie krótszą i łatwiejszą trasą. Opuścić miasto na północy, wjechać na krajową 94-kę i przez jakieś 30 kilometrów jechać prosto przez siebie. Tę opcję już jednak znam, a w dodatku nie darzę jej zbyt dużą sympatią. Chciałem więc spróbować czegoś nowego, skąd pomysł na przejazd przez Krzeszowice i malownicze tereny Parku Krajobrazowego Dolinki Krakowskie.
Gdzieś w pierwszym z mijanych lasów znajduje się Klasztor Karmelitów Bosych. W okolicy jest więc pełno większych i mniejszych kapliczek oraz innej, religijnej symboliki.
W okolicach Gorenic wyjeżdżam na chwilę z lasu, mijam 2, może 3 kilometry zabudowań, po czym wracam między drzewa. Czeka mnie kolejny, świetny odcinek, który ciągnie się niemal do samego Olkusza.
Do miasta wjeżdżam od południa. Zabudowa gęstnieje, ruch dookoła również. Choć oryginalnie chciałem tylko jakoś się tędy przedostać na drogę 791, w trakcie wycieczki lekko zmodyfikowałem plan i postanowiłem odwiedzić też tutejszy rynek. Nie było zresztą zbyt daleko – w pewnej chwili po prostu skręciłem na pobliski deptak, którym dostałem się na starówkę. Tam pokręciłem się parę minut, po czym ruszyłem dalej, w kierunku upatrzonej wcześniej drogi wojewódzkiej.
791-ka wita mnie dość długim i nieco wymagającym pojazdem. Wdrapuję się do góry, stopniowo zostawiając za sobą miejski krajobraz. Dookoła robi się przyjemnie zielono, choć akurat na tej trasie ruch jest dość spory. Niestety, również ten ciężarowy.
Do miejscowości Klucze docieram dość szybko. Skręcam do centrum i chwilę jadę wśród gęstej zabudowy. Kusi mnie, by zajrzeć nad skraj pobliskiej Pustyni Błędowskiej, ale ostatecznie wygrywa rozsądek. Szkoda mi sił na dokładanie tu paru kilometrów i – o ile dobrze pamiętam – również zmagania się z pewnym krótkim, choć wymagającym podjazdem.
Opuściwszy Klucze nadal trzymam się 791-ki. Tak na dobrą sprawę, mam zamiar trzymać się jej niemal aż do Częstochowy. Teraz nie wiem jeszcze jednak, że w paru miejscach nie będzie to niestety możliwe.
W krajobrazie zaczynają dominować lasy. Pomijając momentami spory ruch, jedzie się tędy bardzo przyjemnie. Początkowo mam nieco w dół, później odzyskuję wysokość. W paru miejscach podjazdy wymagają zrzucenia paru biegów, ale akurat dziś wiatr mi sprzyja, więc ledwie odczuwam trudny tej wspinaczki.
W końcu opuszczam las i docieram do Ogrodzieńca. Dość dobrze pamiętam te okolice z mojej niedawnej wycieczki pod tutejszy zamek. Tym razem rezygnuję jednak ze zwiedzania tej pięknie położonej warowni. Przez miasto przejeżdżam bez zatrzymania, opuszczając je na północnym – zachodzie.
Pora na chyba najmniej ciekawy odcinek tej wycieczki. Najpierw jadę kilka kilometrów przez niezbyt ładną okolicę pełną drobnego przemysłu i punktów usługowych. Potem docieram do skrzyżowania z krajową 78-ką, która prowadzi mnie w kierunku Zawiercia.
Przejazd przez miasto jest średnio przyjemnym doświadczeniem. Dużo bloków, z których część ma lata świetności dawno za sobą. Stare sklepy, nierówne drogi, ogólnie trochę przygnębiająco. Ale drugiej strony, może to tylko pobieżna opinia, której nie powinno się pisać po jednym, krótkim przejeździe?
Na zachodzie miasta znajduje się skręt w dalszą część drogi 791. Przy drogowskazie zauważam też jakąś informację o trwającym remoncie, ale w tym momencie nie przejmuję się nią za bardzo. „Jakoś dam radę” – myślę i odbijam na północ.
Problem pojawia się z pobliskim Marciszowie, gdzie trafiam na totalnie rozkopane centrum. Przez chwilę szukam objazdu, lecz dwukrotnie muszę się wracać. W końcu, z pomocą nawigacji, przebijam się do obwodnicy miejscowości i to nią docieram do 791-ki.
Ona również jest w trakcie remontu. Na szczęście, tylko jeden pas i to na krótkich, pojedynczych odcinkach, więc jazda nie sprawia większych problemów. Co najwyżej, od czasu do czasu muszę zatrzymać się na światłach ruchu wahadłowego.
Parę kilometrów dalej dojeżdżam do ronda, gdzie zaczyna się obwodnica Myszkowa. I co tu dużo mówić, ten odcinek jest po prostu fantastyczny! Asfalt nowy i równiutki, widoki fajne, ruch bardzo mały. To ostanie jest na tak świetnej drodze wręcz nieco dziwne, choć to pewnie trochę wiąże się z trwającymi remontami. W każdy razie, mi jedzie się tędy bardzo przyjemnie.
Za Myszkowem, 791-ka też dostarcza mi sporo frajdy. Ruch nieco się zwiększa, ale w zamian pojawiają się leśne odcinki, które urozmaicają krajobraz.
Na kolejne remonty natrafiam kawałek dalej, we wsi Lgota-Nadwarcie. Oryginalnie, chciałem tu skręcić w prawo i kontynuować jazdę po wygodnej krajówce. Rzeczywistość zmusza mnie jednak do wybrania przeciwnego kierunku i kombinowania z objazdami. Zalew Porajski okrążam więc od zachodu, poruszając się bocznymi uliczkami okolicznych wiosek.
Choć musiałem zmienić trasę na nieco bardziej oddaloną od zalewu, wciąż mam ochotę zajrzeć nad jego brzeg. Na mapie wyszukuję więc jakąś leśną dróżkę, która teoretycznie tam prowadzi i w odpowiednim momencie skręcam. Chwila jazdy niezbyt wygodną gruntówką i jestem. Niestety, nie sam, bo w okolicy jest chyba jakiś kemping. Ale da się zejść nad wodę i spojrzeć na chociaż część jeziorka, więc ostatecznie jestem zadowolony.
Po krótkiej przerwie wracam na drogę i kontynuuję jazdę na północ. We wsi Jastrząb mam okazję jeszcze raz rzucić okiem na taflę zalewu, choć akurat stąd dostrzec da się jedynie jego niewielki fragment. Teraz mam nawet ochotę objechać kawałek zbiornika w poszukiwaniu ciekawych punktów widokowych, lecz niestety… remonty. Główna ulica zamknięta, więc musiałbym nadłożyć trochę kilometrów. Ok, może innym razem.
Kontynuuję tułaczkę tutejszymi, bocznymi uliczkami. Gdy raz próbuję dostać się do drogi wojewódzkiej, znów trafiam na zamknięty odcinek. Wracam się, znów chwila przez wioski, potem ponawiam próbę. Tym razem udaje. Dosłownie kilkaset metrów przed tym, jak 791-ka oficjalnie się kończy.
No nic, żaden problem. To przecież tylko numerek. Przejeżdżam przez duże skrzyżowanie z krajową „jedynką”, po czym wjeżdżam na 904, która prowadzi mniej przez parę niczym nie wyróżniających się wiosek. To już w sumie przedmieścia Częstochowy.
W miejscowości Nierada skręcam na północ i jadę jeszcze chwilę między drzewami. Później gęstość zabudowy stopniowo rośnie. Mijam kilka kolejnych wsi i wjeżdżam na teren Częstochowy.
Ruch się nasila, drogi stają coraz większe. W końcu, przy jednej z nich pojawia się ścieżka rowerowa, na którą z przyjemnością przeskakuję. Później wjeżdżam na inną, stopniowo zmierzając do centrum. Drogowskazy i wcześniejsze planowanie trasy byłyby wystarczające, ale i tak dla pewności zdarza ma się sięgać po nawigację.
Częstochowa – zwiedzanie na rowerze
Pierwszą rzeczą, która zwraca moją uwagę jest Pomnik Poległym za Ojczyznę przy skrzyżowaniu ulic Śląskiej i Jana III Sobieskiego. Nieco pochylony, betonowy plac z ciekawym monumentem na środku. Spędzam tu krótką chwilę, po czym wracam na drogę, by kontynuować jazdę na północ.
Moim celem jest dotarcie do Alei Najświętszej Maryi Panny – jednej z głównych ulic miasta, przy której znajduje się chyba największa ilość częstochowskich atrakcji. Łączy ścisłe centrum z Klasztorem na Jasnej Górze. Bezpośrednio przy niej zlokalizowano też sporo lokali o funkcjach handlowych, gastronomicznych i kulturalnych.
Zadanie okazuje się nadzwyczaj łatwe. Wystarczyło po prostu jechać odpowiednio długo przed siebie, aż nagle zauważyłem, że skrzyżowanie na którym stoję, jest właśnie przy tej Alei. Skręcam więc w prawo i jadę pieszo – rowerowym ciągiem na jej wschodni skraj.
Najpierw chcę udać się na stary rynek. Niestety, cały jest w remoncie, więc pozostało mi jedynie pooglądać metalowe ogrodzenie. Kolejny cel: Bazylika Archikatedralna pod wezwaniem Świętej Rodziny, kawałek na południe od Alei NMP. Jest ogromna, ponoć to jedna z największych w Polsce i Europie. Jednak i tu trwały jakieś prace, więc nici z ładnego zdjęcia od frontu. Jako tako wyglądała od tyłu, choć i tu pozostało sporo niedosytu.
Później idzie już lepiej. Wracam do Alei i na jej wschodnim krańcu kręcę się chwilę po Placu Ignacego Daszyńskiego. Oglądam leżący krzyż, pomnik Jana Pawła II oraz pobliski Kościół św. Zygmunta. Ładny, zadbany. Ale w końcu Częstochowa kościołami stoi, więc nic w tym dziwnego. Dziś zobaczę ich jeszcze sporo.
Rozpoczynam długi przejazd Aleją. Ma około 1,5 kilometra długości. Środkiem biegnie brukowana część dla pieszych i rowerzystów, po bokach dwa pasy dostępne dla ruchu samochodowego. W paru miejscach przecinają ją skrzyżowania. Fajne wrażenie robi spojrzenie na zachód, gdzie dominuje potężna wieża jasnogórskiego klasztoru.
Gdzieś w środku Alei trafiam na Plac Władysława Biegańskiego. Po jego jednej stronie stoi miejski Ratusz, pełniący też funkcję muzeum, po drugiej Kościół św. Jakuba Apostoła. Niewielki, ale prezentujący się całkiem ładnie. Oba te miejsca oglądam nieco bliżej, po czym kontynuuję jazdę w stronę klasztoru.
Po przecięciu ostatniego ze skrzyżowań Aleja zaczyna się wyraźnie wnosić. By dostać się na poziom jasnogórskich Błoń muszę zredukować parę biegów i włożyć więcej sił we wspinaczkę. Ale warto, bo widok z góry jest naprawdę niezły. I to nie tylko na klasztor, bo i Aleja NMP z tej perspektywy może się podobać.
Przed wejściem na teren klasztoru postanawiam odwiedzić jeszcze pobliski park. A właściwie, to dwa parki, bo tereny zielone znajdują się po obu stronach Alei. Wjeżdżam, włóczę się chwilę alejkami i oglądam, co warte większej uwagi. Jest sporo ławeczek, jakieś muzea, place zabaw, altanki, nawet niewielki staw. Dość przyjemne miejsca.
Wracam pod klasztor. Wejście znajduje się południa. Zauważam tam zakaz wjazdu rowerem i przebywania w „nieprzyzwoitych strojach”. Nie wiem, czy krótkie, kolarskie spodenki też taki taki ujdą, ale na wszelki wypadek zakładam na nie coś z długimi nogawkami. Upał dziś straszny, ale trudno – chwilę jakoś wytrzymam.
Wygląda na to, że do środa może wejść każdy. I tak kręci się tu mnóstwo turystów, a na wewnętrznych parkingach stoi trochę samochodów. Do niektórych miejsc da się zajrzeć za darmo, gdzie indziej trzeba by kupić bilet. Ja ograniczam się do pokręcenia chwilę po różnych placach oraz obejścia murów dookoła.
Po zakończeniu wizyty, opuszczam teren dawnej twierdzy tylną bramą. Nad alejką wiszą flagi różnych krajów z całego świata. Wydostawszy się z klasztoru, udaję się jeszcze na przejażdżkę przy pobliskich parkingach (bez problemu pomieszczą tysiące samochodów i autokarów) i Domu Pielgrzyma.
Ostatnim miejscem, które chcę odwiedzić podczas tej wycieczki jest Park Lisiniec. Leży kilkaset metrów stąd na południowy – zachód i oprócz terenów zalesionych, znajdują się tam również 3 niewielkie stawy, każdy o nieco innych charakterze. Nad jednym z nich urządzono kąpielisko z paroma pomostami i dużą plażą. Wygląda na to, że park cieszy się sporą popularnością wśród mieszkańców miasta.
Pojeździwszy chwilę po parku, wracam do najbliższej drogi i stamtąd udaję na dworzec PKP. Odnajduję odpowiedni peron i tam spędzam resztę czasu, który pozostał mi do przyjazdu pociągu.
Powrót pociągiem Częstochowa – Kraków
Choć mam zamiar skorzystać z połączenia, które zaczyna się aż nad Bałtykiem, pociąg zjawia się nawet przed czasem. Skład jest wygodny, dobrze przystosowany do przewozu rowerów. Choć akurat tego dnia, jestem chyba jedyną osobą, która korzysta z takiej usługi.
No nic, wieszam szosówkę na haku i zajmuję przypisane mi miejsce w niemal pustym wagonie. Chwilę później pociąg rusza i po około 1:40 godzinie jazdy zatrzymuje w Krakowie. Przejazd kosztował mnie 40 złotych za bilet + 9,10 zł dopłaty za rower. W sumie dość drogo (z Kielc wracałem za mniej niż połowę tej ceny), ale niestety, obecnie była to jedyna z dostępnych opcji.
Z krakowskiego dworca do domu mam nieco ponad 3 kilometry. Wracam więc na siodło i ruszam na południe. Parę minut później oficjalnie kończę wycieczkę wniesieniem roweru na czwarte piętro.
Podsumowanie wycieczki
To już piąty w tym roku wypad, gdzie pokonuję na rowerze dystans około 150 kilometrów. I zgodnie z przypuszczeniami, za każdym razem jest to nieco łatwiejsze. Forma zauważalnie rośnie, dziś pewnie dałbym radę dołożyć do tej wycieczki jeszcze parę godzin. Myślę więc, że przy kolejnej okazji będzie można zaatakować jeszcze większy dystans albo rzucić się na jakąś dwudniową trasę. Parę pomysłów już mam, potrzebna mi tylko dobra pogada i trochę wolnego czasu.
Mapka pokonanej trasy (można powiększyć klikając w obrazek):
Jadąc na Częstochowe chyba jednak lepiej kierować się 794 na jure i zahaczyc chociaz o zloty potok i olsztyn. Mniejszy ruch, drogi solidne, a widoki dużo lepsze.
Jechałem niedawno 794 na odcinku Kraków – Pilica. Faktycznie fajna trasa, choć w pobliżu Krakowa ruch taki mały nie był. Potem faktycznie bardzo przyjemnie. Dalszego kawałka nie znam, będzie trzeba kiedyś sprawdzić. Dzięki za radę! :)