Pieniny – Wysoka, Wąwóz Homole i noc w bazie namiotowej
Prosta, choć obfitująca w liczne atrakcję wędrówka przez pasmo Małych Pienin. Na przełomie niedzieli i poniedziałku udaje mi się między innymi wdrapać na Szafranówkę, zobaczyć zachód słońca na Wysokiej i przejść o poranku przez klimatyczny Wąwóz Homole. Wycieczkę dodatkowo urozmaicił nocleg w opuszczonej bazie namiotowej na polanie pod Wysoką.
Jest sobota wieczór. Choć dopiero wróciłem z dość ambitnego i męczącego wejścia na Kończystą, nadal ciągnęło mnie w góry. Niedziela zapowiadała się naprawdę ładnie i szkoda było ją w całości przeznaczać na odpoczynek. Myślałem nawet o ponownym wypadzie w Tatry. Niestety, nie udało mi się znaleźć żadnej ekipy jadącej na coś łatwego na Słowacji, a cele, które miałem wyznaczone na polską część Tatr były jednak zbyt ambitne, by atakować je bez odpowiedniego odpoczynku.
Ale przecież na Tatrach świat się nie kończy! Są jeszcze inne góry, gdzie też można zrobić coś fajnego. Do głowy przyszedł mi więc jeden projekt, który chciałem kiedyś zrealizować w Pieninach.
Plan był następujący:
- po południu pojechać autobusem z Krakowa do Szczawnicy,
- wejść na znajdującą się pod miastem Szafranówkę,
- niebieskim szlakiem ruszyć w stronę Wysokiej,
- zdążyć na zachód słońca na Wysokiej,
- zejść do bazy namiotowej na polanie poniżej szczytu i przespać się tam,
- rano zejść do Jaworek przez Wąwóz Homole,
- dostać się do Szczawnicy a później wrócić busem do Krakowa.
Całkiem sporo atrakcji, a na całość potrzebne było tylko pół niedzieli oraz poniedziałkowy poranek. Bo oczywiście, po powrocie do domu zamierzałem jeszcze normalnie popracować.
Od rana śledziłem prognozy pogody. W znacznej większości zapowiadały ciepły, ładny wieczór i spokojną noc. Poniedziałek miał być nieco gorszy, ale załamanie nie powinno nadejść przed południem. Wtedy na 99% będę już w Krakowie.
Dojazd do Szczawnicy i drobny kryzys pogodowy
Autobusów jeżdżących na trasie Kraków – Szczawnica nie brakuje. Jest 3-ech przewoźników, którzy od rana do wieczora, co kilkadziesiąt minut, dość sprawnie obsługują to połączenie. Owszem, busy bywają zatłoczone, niepunktualne, a czasem wręcz nie zatrzymują się na pośrednich przystankach, ale nie są to częste przypadki. Poza tym, jadąc w niedzielę z niemal centrum Krakowa, nie spodziewam się tego rodzaju problemów.
Wybrałem kurs startujący o 13:35. To pozwoli być na miejscu parę minut przed 16-stą, co z kolei da ponad 3,5 godziny na dotarcie na Wysoką. Mapy niby pokazują, że potrzeba więcej, ale znam swoje możliwości – nawet z ciężkim plecakiem dotrę tam nieco szybciej.
Nie idę jednak na dworzec. Po zjedzeniu wcześniejszego obiadu, wzięciu prysznica i spakowaniu plecaka, udaję się na Rondo Matecznego, gdzie przez kilkanaście minut czekam na autobus. Gdy w końcu podjeżdża, wsiadam i nastawiam na około 2 godziny nudy.
Chciałbym napisać, że podróż przebiegła bez komplikacji, ale niestety, było inaczej. To znaczy, sam przejazd był ok, to pogoda mnie zawiodła. Bo im bardziej zbliżaliśmy się do celu, tym bardziej niepokoiło mnie ciemne niebo nad Gorcami i Pieninami. Czyżby burza?
Włączam internet, wchodzę na stronę z radarami burzowymi i z niepokojem obserwuję to, co właśnie zaczyna dziać się nad miejscem mojej wycieczki. Niby nie jest źle, tylko pojedyncze wyładowania, ale i tak wolałbym nigdzie nie wychodzić w takich warunkach.
No nic, teraz wiele nie zrobię. Na pogodę nie mam wpływu, więc dotrę na miejsce i zobaczę, co tam zastanę. W międzyczasie tworzę w głowie plany awaryjne. Najgorszym jest oczywiście natychmiastowy powrót do Krakowa. Ale są też inne. Może wejdę tylko na Szafranówkę? Może tylko Wąwóz Homole? A może przeczekać parę godzin, a później odwrócić kolejność wycieczki – najpierw Homole, później nocleg, a reszta wędrówki w poniedziałek rano?
Do Szczawnicy docieramy zgodnie z rozkładem. Jest 15:50, gdy wysiadam, biorę plecak z bagażnika i zastanawiam, co dalej. Niby na wschodzie wciąż są niefajne chmury, a tu właśnie zaczęło lekko kropić, ale grzmotów nie słychać, radary nie pokazują wyładowań w pobliżu, w prognozy na wieczór nadal są niezłe.
A więc idę. Szkoda się od razu poddawać. Będę patrzył z niebo, monitorował sytuację i w razie czego szybko zawrócę. Dotrę przynajmniej do Szafranówki i wtedy podejmę kolejną decyzję.
Wejście na Szafranówkę
Po opuszczeniu autobusu, ruszam w stronę dolnej stacji wyciągu na Palenicę. Nawet nie staram się odnaleźć oznaczeń żółtego szlaku – byłem tu już parę razy, więc dobrze wiem, gdzie iść.
Przeciskam się przed straganowo – turystyczną okolicę, obchodzę stację kolejki od lewej strony, a następnie przekraczam rzekę Grajcarek niewielkim mostkiem. Na drugim brzegu skręcam w lewo i dalej idę już za żółtymi symbolami.
Po krótkim fragmencie idącym skrajem płytkiej, poprzecinanej wodospadami rzeki, trasa skręca w prawo i utwardzoną kamieniami drogą zaczyna prowadzić ku górze. Mijam parę domków, a następnie wchodzę do lasu.
Jest dość stromo, a ja mam na sobie duży, ciężki plecak, więc zwalniam i staram się podchodzić tak, by nie sprawiało to żadnej trudności. Wiem, że cały ten odcinek będzie mocno pod górkę, więc lepiej oszczędzać siły.
W lesie spędzam kilkanaście minut. Za nim wychodzę na łąkę, która w zimie robi za stok narciarski. To właśnie tu przestaje kropić, a ja, po spojrzeniu w górę, mogę zauważyć niemal czyste niebo. Chyba tyle byłoby z zagrożenia burzą.
Nade mną ciągną się kable kolejki, która ze Szczawnicy wywozi ludzi na położoną 270 metrów wyżej Palenicę. Zainteresowanie jest spore – na co którejś kanapie siedzi po kilka osób. Widać to zresztą po liczbie wchodzących. Póki co, nie spotkałem nikogo, kto na własnych nogach zdobywałby tę górę. Mijam jedynie paru schodzących turystów.
Stok najpierw skręca w lewo, kawałek dalej w prawo, a później prowadzi już prosto pod górną stację kolejki. Mijam ją z prawej strony, gdzie roztacza się ładny widok na Tatry. Przystaję na chwilę, robię zdjęcie i ruszam dalej.
Wkrótce dopada mnie przesiąknięty komercją klimat szczytu. Na Palenicy postawiono parę barów, sklepików i placów zabaw. Nietrudno jest skojarzyć to wszystko z zakopiańską Gubałówką.
Schodzę kawałek wygodnym chodnikiem, przeciskam przez mały tłumek zgromadzony pod jednym z punktów gastronomicznych, po czym zaczynam kolejne podejście. Tym razem, jest jednak znacznie łagodniejsze niż to po stoku narciarskim.
By dostać się na szczyt, potrzebuję tylko paru minut. Choć uwaga: sam wierzchołek nie znajduje się tam, gdzie prowadzi wydeptana ścieżka. By go zdobyć, w miejscu, gdzie kończą się wyciągi, należy skręcić w lawo i drogą podejść jeszcze kawałek na punkt widokowy. Alternatywnie, można po prostu iść za żółtym szlakiem, który niewiele dalej skręca na zachód i przechodzi przez Szafranówkę od innej strony. Ja wchodzę drogą i wracam żółtym szlakiem.
Niebieskim szlakiem na Wysoką
Kawałek za kulminacją wzgórza znajduje się skrzyżowanie z inną, znakowaną na niebiesko trasą. To nią mam zamiar przejść w stronę Wysokiej.
Schodzę kilka metrów, by zaraz znów tę wysokość odzyskać. A później i tak trafiam jeszcze niżej po stromej, pełnej ostrych kamieni ścieżce.
W oczy od razu rzuca się brak ludzi. Za Szafranówkę już mało kto się zapuszcza. Nie żebym narzekał – bardzo lubię mieć ciszę i spokój w górach.
Kawałek dalej wychodzę na otwartą przestrzeń, gdzie po lewej stronie mam niezły widok na zabudowania Szczawnicy. Na niebie widzę też, że po ciemnych chmurach nie ma ani śladu. Chyba faktycznie będzie ładny wieczór i spokojna noc. Decyduję się więc na kontynuowanie wycieczki zgodnie z oryginalnymi założeniami.
Przez kolejne około 6 kilometrów poruszam się w naprawdę ślicznej okolicy. Szlak prowadzi łagodnie falującym grzbietem Małych Pienin, w większości w otwartym terenie. Ścieżka jest wygodna, a widoki po obu stronach znakomite. Największe wrażenie robią na mnie zaokrąglone, pełne soczyście zielonej trawy pagórki. Dla urozmaicenia, jest też kilka niedługich, leśnych odcinków.
Z innych napotkanych atrakcji: idące w setki sztuk owcze stado oraz jedno gospodarstwo, przy którym, bezpośrednio na szlaku stał koń. No cóż, do konia od tyłu się nie podchodzi, więc musiałem zwierzaka ominąć, po prostu wchodząc komuś na podwórko.
Poniżej kilka zdjęć z tego jakże przyjemnego do wędrowania odcinka:
Choć odwiedzane przede mnie pagórki fundują na przemian niewielkie podejścia i zejścia, generalnie trend jest wzrostowy i po około 1,5 godzinie marszu jestem jakieś 200 metrów wyżej niż mierząca 742 metry Szafranówka.
Choć do Wysokiej jeszcze kawałek, jej wybitny, zaokrąglony wierzchołek widzę już nad drzewami przed sobą. Minięty niedawno szlakowskaz twierdzi, że do szczytu zostało jeszcze jakieś 40 minut.
Otwarty teren się kończy, a las dookoła robi coraz gęstszy. Ścieżka też z czasem staje się węższa i bardziej wymagająca. Pojawiają się kamienie, korzenie, trochę błota oraz parę stromizn, wymagających wzmożonej ostrożności.
Niedługo później docieram na przełęcz, gdzie niebieski szlak skręca w lewo, ku rozległej polanie pod szczytem, a na wierzchołek prowadzi inna trasa, znakowana również na niebiesko, ale tym razem trochę nietypowo, bo przy pomocy trójkątów (czasem oznacza się tak odgałęzienia szlaków).
Na przełęczy robię krótką przerwę na jedzenie, po czym ruszam na ostatni etap podejścia na Wysoką. Ten jest nieco bardziej wymagający niż dotychczasowa wycieczka. Jest kamieniście i dość stromo, choć w pokonywaniu tego ostatniego pomaga kilka zestawów metalowych schodów, które zamontowano w co trudniejszych momentach. Po drodze są też dwa odejścia na punkty widokowe. Można zajrzeć, choć na dobrą sprawę widać z nich dokładnie to samo, co ze szczytu.
Idąc spokojnym tempem, podejście od przełęczy zajmuje mi niecałe 10 minut. W drodze na wierzchołek mijam schodzącą z niego parę, od której dowiaduję się, że na szczycie są jeszcze inne osoby. Gdy jednak zbliżam się do samej góry, i one decydują się wracać, zostawiając mi Wysoką na wyłączność.
Zachód słońca na Wysokiej
Na szczyt wchodzę o 19:40, co daje mi jeszcze jakieś 40-50 minut do zachodu. Sporo, co ja tu będę tyle robił?
Zaczynam oczywiście od paru zdjęć, a potem zabieram się do jedzenia. Czas mija powoli, ale szczerze mówiąc, jest tu bardzo przyjemnie. Fajnie mieć górę tylko dla siebie.
Niestety, nie był to szczególnie piękny zachód. Bezpośrednio nad horyzontem znajdowało się trochę chmur, które przesłoniły słońce, zanim niebo zdążyło się porządnie zaczerwienić. No cóż, takie rzeczy są chyba kompletnie losowe – nie spotkałem się jeszcze z metodą przewidywania „ładności” wschodu lub zachodu w danym dniu.
Kiedy najlepsze miałem za sobą i zaczynało robić się szaro, nagle usłyszałem kogoś zmierzającego w stronę szczytu. Chwilę później okazało się, że to Słowak, który wbiegł tu od południowej strony. Też chciał zobaczyć zachód z Wysokiej.
Przegadaliśmy chyba z pół godziny, zupełnie nie przejmując się barierą językową. On po swojemu, ja po swojemu, uzupełniając sporadyczne braki językiem angielskim. Niby ludzie mówią, że Polski i Słowacki są do siebie podobne, ale i tak, gdy czasem rozmawiałem w Tatrach ze Słowakami, nie potrafiłem pojąć wszystkiego. A dziś? Bez problemu! Nie wiem, czy to ja robię postępy, czy mój rozmówca specjalnie układał zdania w łatwy do zrozumienia sposób. W każdym razie, gadało się świetnie i to pół godziny zleciało błyskawicznie. Skończyliśmy dopiero, gdy zaczęło robić się naprawdę ciemno. Na koniec jeszcze parę fotek, pożegnanie i każdy rusza w swoją stronę.
Zejście na Polanę pod Wysoką
Po stromych kamieniach pod szczytem schodzę bardzo ostrożnie. Ciężki plecak i resztki światła nie ułatwiają zadania. Chwilę później, będąc już z powrotem pomiędzy drzewami, zatrzymuję się i wyciągam czołówkę. Bez niej ciężko byłoby zejść do bazy.
Kombinacją wąskich ścieżek i metalowych schodków trafiam na przełęcz i skręcam w prawo. Na oznaczenia szlaku patrzyć nie muszę. Byłem tu już ze 2-3 razy, więc drogę znam na pamięć. Bardziej koncentruję się na patrzeniu pod nogi, bo ścieżka momentami jest stroma, a sypka ziemia i drobne kamienie nie dają butom zbyt pewnego oparcia.
Po przejściu przez las, opuszczam wytyczony w okolicy szczytu rezerwat i trafiam na wielką polanę, w sezonie letnim często goszczącą sporych rozmiarów stada owiec. Pamiętam je z zeszłych lat, są również i dziś. Oczywiście, pilnowane przez grupkę dużych, białych psów.
Stado chyba też powoli kończy swój dzień. Słyszę, jak popędzane przez pasterzy schodzi z dół polany, prostopadle do kierunku mojego marszu. Czyli raczej się dziś nie spotkamy.
Ścieżka wiedzie mnie środkiem otwartej przestrzeni, przy paru charakterystycznych, samotnych drzewach. W końcu, po 10-ciu, może 15-stu minutach, docieram na dolny kraniec wielkiej łąki. Tam skręcam w prawo, idę jeszcze z 200 metrów i wchodzę na teren opuszczonej bazy namiotowej.
Co ciekawe, opuszczona jest dopiero od wczoraj. Dziś jest 1 września, a baza czynna jest od początku lipca do końca sierpnia. Tak więc, obsługa i goście zwinęli się dopiero niedawno. Na pochwałę zasługuję czystość jaką po sobie zostawili. Nie znalazłem tu ani jednego śmienia. Porządek wręcz idealny i gdyby nie wyblakła trawa w miejscach, gdzie stały bazowe namioty, mógłbym uwierzyć, że nikogo nie było tu od naprawdę dawna.
Nocleg w bazie namiotowej pod Wysoką
Wybieram kawałek płaskiego terenu (miejsce po innym namiocie), ściągam plecak i zaczynam przygotowywać nocleg. Rozbijam namiot, wkładam tam swoje rzeczy, rozwijam karimatę i kładę na niej śpiwór. Później przebieram się w suche, czyste rzeczy, wcinam jeszcze pół kanapki i układam do spania. Od dawna jest już ciemno, więc nie ma na co czekać. Wszystkie te czynności zajęły łącznie około 25 minut. Pewnie da się szybciej, na pewno trochę brak mi wprawy.
Oprócz rozbijania namiotu, nie mam też za dużo doświadczenia w zasypianiu pod nim. Jest twardo, niewygodne, wszystko szeleści, a każdy nieznany odgłos pobudza wyobraźnie. Dziś szczególnie uciążliwe są psy (chyba te pasterskie, ale pewności nie mam), które szczekają gdzieś w oddali. Czasem, któryś szczeknie głośniej, przez co wydaje mi się, że stado się zbliża i zaraz mnie tu otoczą ;)
W końcu się przyzwyczajam. Nie przeszkadza szczekanie, szum strumienia, powiewy wiatru, czy spadające na namiot liście (igły, gałązki?). Zapadam w sen, choć oczywiście nie na całą noc. Budzę się parę minut po 3-ciej i znów przez jakiś czas nie mogę zasnąć. Z ciekawości wyglądam nawet na zewnątrz, by chwilę pogapić się w piękne, pełne gwiazd niebo.
Później wracam do śpiwora, układam i w końcu zasypiam ponownie. Kolejna pobudka o 5:25, czyli właściwie tuż przed nastawionym budzikiem. Leżę jeszcze przez chwilę, a gdy w końcu dzwoni alarm, podnoszę się i zaczynam zwijać obozowisko. W międzyczasie, przez bazę przejeżdża jeszcze jakiś traktor, który wziął się nie wiadomo skąd. Hmm, może to jest ich teren? Ale nawet jeśli, to żadnych problemów nie było. Pomachałem im przez rozsunięte wejście, któryś kiwnął głową i pojechali dalej.
Rozebranie i spakowanie wszystkiego też zajęło coś koło 20 minut. Później jeszcze małe śniadanko i na koniec zwiedzanie głównego budynku bazy. Bo stoi tu takie drewniane coś, z paroma niezamykanymi wejściami, sporą ilością miejsca w środku i niewielkim poddaszem, na które można wejść po drabince. Wewnątrz jest trochę ławek, stolików i resztki bazowego sprzętu, któremu jednak nie chciało mi się dokładniej przyglądać. Zresztą, nie moje, to nie ruszam.
Zejście przez Wąwóz Homole
Z bazy wychodzę tak, jak przyszedłem. Docieram do skrzyżowania z zielonym szlakiem (sama baza leży jakieś 200 metrów od niego) i zaczynam marsz w stronę Wąwozu Homole.
Początkowy odcinek to szeroka, niezbyt ciekawa droga gruntowa. Idę nią parę minut, aż trafiam na niewielką polanką ograniczoną w jednej strony wapiennymi skałkami.
Skręcam w lewo i rozpoczynam zejście wąskim, kamiennym chodnikiem. Pod względem walorów krajobrazowych jest tu ciekawiej, ale idzie się mniej przyjemnie. Kamienie są mokre, ubłocone i bardzo śliskie. Tempo marszu znacznie spada, a ja tylko czekam aż ten odcinek się skończy.
Mam go za sobą po kilku kolejnych minutach. Dalej znów jest nieduża polana, z ławkami i paroma skałkami, które w ciągu dnia też są licznie oblegane przez turystów, którzy nierzadko w tym właśnie miejscu kończą wycieczkę do wąwozu.
Później zaczyna się główna atrakcja dzisiejszego poranka. Przejście przez wąwóz nie jest długie (to tylko jakieś 800 metrów, które można spokojnie przejść w około 20 minut), ale potrafi zapaść w pamięć.
W górnej części znajduje się kilka metalowych schodów, którymi wśród gęstej roślinności schodzę na dno wąwozu. Kolejny odcinek to przemarsz wzdłuż potoku Kamionka. Chociaż słowo „wzdłuż” może nie najlepiej oddaje, jak wygląda ta trasa. W całym wąwozie znajduje się bowiem sporo mostków, którymi co chwilę przeskakuję z jednego brzegu na drugi.
Wąwóz jest dość wąski i od obu stron ograniczony skalistymi ścianami, co szczególnie widać w jego końcowym fragmencie. Tam też kończą się mostki i ostatni odcinek pokonuję już łatwą, płaską ścieżką po zachodniej stronie strumienia.
Powrót do Krakowa
Opuszczam Homole, dochodzę do ulicy i skręcam w lewo. Ruszam chodnikiem (który niedługo i tak się skończy) w stronę Szczawnicy. Wiem, że to kawał drogi i pewnie zająłby mi około 1,5 godziny, ale jest dopiero 6:30 – o tej porze nie ma co liczyć na busa.
Oczywiście, wiedziałem o tym i zupełnie się nie przejąłem. Plan jest następujący: idę w stronę Szczawnicy, próbując przy okazji załapać „stopa”. Tu nie powinno być trudno, bo jest tylko jedna, w dodatku niezbyt ruchliwa droga. Jak się uda, to zaoszczędzę trochę czasu i sił, jak nie – trudno, półtorej godziny to nie tak dużo.
Po przejściu może 100 metrów słyszę jakiś nadjeżdżający samochód. Kierunek się zgadza, więc kciuk w górę, uśmiech, a reszta już nie zależy ode mnie. Początkowo, mam wrażenie, że nic z tego, ale już po minięciu mnie, samochód zwalnia i zatrzymuje się. Wow, to było szybkie – tak łatwo jeszcze nigdy w życiu stopa nie złapałem.
Wsiadam i daję podwieźć jakieś starszej, miejscowej parze. Jadą do Krościenka, wiec jak najbardziej po drodze. A jako, że samochodem o wiele szybciej niż na piechotę, to już 5 minut później się żegnamy i życzymy miłego dnia. Niestety, wysiadając widziałem odjeżdżający autobus, więc spóźniliśmy się dosłownie minutę…
No trudno, kolejny jest za 40 minut, więc jakoś przeżyję. Siadam na ławce i wciskam w siebie trochę jedzenia, które jeszcze zostało w plecaku. Chyba bardziej dla zabicia czasu niż z głodu.
W końcu podjeżdża kolejny autobus. Wrzucam plecak do bagażnika, pakuję się na pokład i wygodnie rozsiadam na jednym z wielu wolnych miejsc. Reszta poszła już bez żadnych przygód czy komplikacji.
Do mieszkania wchodzę około 10-stej. W miarę sprawnie się ogarniam, włączam laptopa i zupełnie normalnie zabieram za zawodowe obowiązki. Jak to dobrze móc czasem popracować zdalnie!
Mapka przebytej trasy:
Takich informacji szukałem. Dobrze się czyta.