Beskid Wyspowy – Szczebel z noclegiem na szczycie

W miniony czwartek, zaraz po powrocie z pracy, spakowałem plecak, zabrałem namiot i pojechałem wspinać się na Szczebel w Beskidzie Wyspowym. Spędziłem noc na szczycie, a o poranku kolejnego dnia zszedłem, wróciłem do Krakowa i niedługo później znów byłem w biurze. Bo nie chciało mi się czekać do weekendu, żeby wybrać się w jakieś fajne miejsce.

Po ostatnim wschodzie słońca na Mogielicy, nabrałem jeszcze więcej ochoty na spanie w namiocie. Mimo pewnych niedogodności, ta forma nocowania przyciąga mnie poczuciem wolności, przygodą i bliskością natury. A ponieważ wciąż jest lato i zdarzają się przyjemne, ciepłe nocy, warto korzystać z nadarzających się okazji.

W czwartek, 30 sierpnia 2018, miała się właśnie takowa trafić. Noc zapowiadała się spokojnie i bezdeszczowo, więc postanowiłem, że zaraz po przyjściu z biura i szybkim obiedzie pojadę w góry. Oczywiście, chcąc rano wrócić i być w pracy o jakiejś przyzwoitej porze, nie mogło to być zbyt daleko. Wybrałem Szczebel położony na zachodnim krańcu Beskidu Wyspowego.

Dojazd na Szczebel z Krakowa

Ponieważ góra leży praktycznie tuż przy Zakopiance, nie ma najmniejszego problemu, aby dojechać pod szlak. Właściwie, jest to jeden z najłatwiej dostępnych szczytów, które można zdobyć w ramach szybkiego wypadu z Krakowa.

Na Szczebel prowadzą trzy drogi. Czarny szlak z Kasinki Małej, czarny (ten sam) z Lubnia oraz zielony z przełęczy Glisne. Ten trzeci wymaga przesiadania się, ale na pierwsze 2 można dostać się praktycznie każdym autobusem zmierzającym do Zakopanego, Nowego Targu, Szczawnicy czy Mszany Dolnej. Przez Lubień jeżdżą również kursy na Rabkę Zdrój. Jest więc w czym wybierać i poza godzinami nocnymi odjazdy są właściwie co kilkanaście minut.

Postanowiłem, że wejdę od północnej strony, a skończę w Kasince Małej. Powód był prosty – w takiej wersji jeszcze nie szedłem, natomiast do Lubnia schodziłem już dwukrotnie (w tym raz całkiem niedawno: Luboń Wielki i Szczebel w zimie).

W autobus (relacji Kraków – Zakopane) wsiadłem na Rondzie Matecznego około 16:45. Co prawda, już na pokładzie dowiedziałem się, że on tylko przez Lubień przejeżdża i omija centrum, ale kierowca zgodził się wysadzić mnie w tej miejscowości. Wysiadłem mniej więcej o 17:45, jednak musiałem się trochę wrócić, by dojść do szlaku. I to ponad 2 kilometry, więc ostatecznie wędrówkę rozpocząłem po 18-stej.

Szczebel z Lubnia – wieczorne wejście

Czarny szlak startuje spod kościoła w centrum miejscowości. Dalej prowadzi prostą drogą na południowy – wschód i po paru minutach marszu przecina Zakopiankę (wiadukt). Kolejny kilometr to wędrówka wśród pól i jednorodzinnej zabudowy, a później szlak wchodzi do lasu.

Kierunek: Szczebel.
Początek szlaku znajduje się przy kościele w Lubniu.
Cel już widać, choć to dopiero początek wędrówki.

Początkowy odcinek nie jest szczególnie wymagający. Idzie się głównie szeroką, leśną drogą o niewielkim nachyleniu. Na szlaku jest do przekroczenia niewielki strumień, jednak nigdy nie był (wniosek na podstawie 3 wycieczek) na tyle szeroki, by sprawić jakiekolwiek problemy.

Niedługo po pierwszym wejściu do lasu.
Strumień przecinający szlak.

Niedługo później trafiam na dużą polanę, na której pasie się kilka krów. Przy trasie jest też murowana kapliczka oraz sporych rozmiarów altanka. Ładne miejsce na chwilę przerwy, jednak chciałbym dotrzeć na szczyt o świetne dziennym, więc po prostu idę dalej.

Znów wchodzę do lasu. Od teraz będę w nim aż do szczytu. Podejście póki co nie jest jeszcze zbyt strome, ale gdy w pewnym momencie szlak skręca w lewo, kąt nachylenia zbocza znacznie wzrasta. Również nawierzchnia staje się trudniejsza – idzie się po niewygodnych, często osuwających się spod nóg kamieniach.

Początek bardziej wymagającego podejścia.

To na tym odcinku spotykam jedyną podczas całej wycieczki osobę. Choć słowo „spotykam” jest w tym przypadku lekko nietrafione. Był to jakiś biegacz, który skracał sobie drogę z dół przez las kilkadziesiąt metrów od szlaku. Być może nawet mnie nie dostrzegł.

Po jakimś czasie nieustannego napierania pod górę trafiam na jedną z ciekawszych trakcje Szczebla – niewielką jaskinię o nazwie Zimna Dziura. Znajduje się bezpośrednio przy szlaku i dość łatwo można do niej wejść. W środku jest długa na kilka metrów komora, choć z tego co wyczytałem w internecie, są tam też poboczne, trudno dostępne korytarze, co daje łączną długość jaskini szacowaną na 25 metrów.

Wejście do Zimnej Dziury.
Widok z wnętrza jaskini.
A tak wygląda główna komora (niestety, łatwo zauważyć ślady dewastacji, a poza kadrem leży też trochę śmieci).

Po krótkim postoju na pobieżną eksplorację jaskini, ponownie ruszam pod górę. Wydaje mi się, że od tego momentu nachylenie szlaku nieco się zmniejsza. Niedługo później zmienia się również roślinność. Las staje się rzadszy, pojawia się więcej trawy i niskich krzewów. Nie ma jednak odcinków trudnych do przejścia – cały szlak jest w dobrym stanie i czytelnie oznaczony.

Im wyżej jestem, tym bardziej słyszalne i odczuwalne są podmuchy wiatru. Co prawda, nie miał być on tej nocy jakoś szczególnie silny, ale widzę, że bezwietrznie też nie będzie. No trudno, na szczycie jest parę osłoniętych miejsc, a i namiot powinien dać mi ochronę przed podmuchami.

W pobliżu wierzchołka trafiam na sztuczną, wyłożoną siatką i folią „polanę” z ładnym widokiem na Kasinkę Małą. Wtedy myślałem, że to jakieś miejsce biwakowe, czy ślad po punkcie kontrolnym lub mecie zawodów biegowych, ale później doczytałem, iż jest to pas rozbiegowy dla paralotniarzy utworzony tu w 2011 roku. No cóż, wygląda na to, że przechodząc tędy wcześniej dwukrotnie go nie zauważyłem.

Miejsce startu dla paralotni z widokiem na okoliczne szczyty i miejscowości.

Parę minut później docieram na szczyt. Zgodnie z przypuszczeniami, nie ma tu nikogo. I raczej nikt już nie przyjdzie, bo powoli zapada zmrok i za kilkanaście minut będzie zupełnie ciemno. Pora rozbić namiot.

Na szczyt dotarłem tuż przez zapadnięciem zmroku.
Namiot gotowy, można układać się do spania.

Nocleg na Szczeblu

Jeśli chodzi o biwakowanie „na dziko”, uważam się za totalnego amatora. Na razie robię to tylko przy dobrej pogodzie i w spokojnych miejscach, gdzie raczej nie spotkam nikogo poza ewentualnymi innymi miłośnikami górskich wędrówek. I póki nie nabiorę większego doświadczenia, niech tak zostanie.

Położyłem się około 20:30, chciałem spać do 5:00. Co z tego wyszło? Sporo wiercenia w celu znalezienie wygodnej pozycji, problemy z zaśnięciem i parę przebudzeń w nocy z ostatnim koło 4:20. Później próbowałem jeszcze wrócić do spania, ale nic z tego nie wyszło i tylko przeleżałem do 5-tej. Choć w sumie, i tak całkiem nieźle się wyspałem.

Oczywiście, znów popełniłem parę błędów. Rozbiłem namiot na takim miejscu, że w środku miałem jakąś niewygodne wypiętrzenie. Teraz wiem, że powinienem go przesunąć, ale wtedy już mi się nie chciało i wolałem się męczyć z leżeniem na nierównym. Moja karimata też mogłaby być grubsza – obecnie mam tylko kawałek cienkiej pianki obleczony srebrną folią. Zajmuje mało miejsca, ale nie oferuje prawie żadnego komfortu.

Pod głowę wziąłem nadmuchiwaną poduszkę samochodową w kształcie rogala. Zupełnie nie zdała egzaminu i ostatecznie tylko podłożyłem ją pod zwinięty plecak, na który dałem zapasową parę skarpetek. No cóż, trzeba sobie jakoś radzić.

Inna sprawa – odgłosy otoczenia. Szumiał wiatr, w dolinach szczekały psy, ptaki wydawały różne odgłosy. To pewnie kwestia przyzwyczajenia, ale moja tchórzliwa psychika nie pozwalała mi się wyciszyć i co chwilę nasłuchiwałem, czy ktoś lub coś się nie zbliża. W domu mam tylko buczenie lodówki i kroki sąsiadów zza ściany. Tutaj, zupełnie co innego. Jednak samotny nocleg w górach może być nieco straszny ;)

Ok, poleżałem do 5-tej. Później wyszedłem z namiotu i zacząłem zwijać obóz. Wokoło pełno gęstych chmur, a widoczność nie przekraczała kilkudziesięciu metrów. Kładąc się, liczyłem na fajny wschód słońca, jednak gdy podczas jednej z pobudek wychyliłem głowę z namiotu, wiedziałem już, że raczej nic z tego nie będzie. Chmury przyszły gdzieś w środku nocy i postanowiły zostać do rana.

Poranny widok z namiotu – niestety, dość ponury.

Mimo to, postanowiłem chwilę poczekać w nadziei, że lada chwila się rozpogodzi i jednak coś z tego wschodu wyjdzie. Złożony namiot i plecak położyłem pod jedną z licznych tabliczek i poszedłem pokręcić się w po szczycie. Początkowo z latarką, choć dość szybko zrobiło się jaśniej i przestała być potrzebna.

Kapliczka na Szczeblu. Jeden z wielu związanych z religią przedmiotów, które tam występują.
Tabliczka z nazwą góry i wysokością.
Po prawej kamień poświęcony Janowi Pawłowi II, które parę razy odwiedzał ten szczyt. Na środku maszt z polską flagą, a obok tablice z mapami okolicznych szlaków.
Miejsce, gdzie można usiąść i odpocząć.
Widoczność nadal kiepska – pora schodzić.

Szczebel – Kasinka Mała

Około 5:45 ostatecznie porzuciłem nadzieje na rozejście się chmur i zacząłem schodzić w stronę Kasinki Małej. Według mapy, powinno zająć to godzinę do półtorej. Dokładniej nie napiszę, bo w różnych miejscach spotkałem się z różnymi wyliczeniami (od 1:00 do 1:30). Oczywiście, spore znaczenie ma też tempo marszu danej osoby i panujące warunki. Ale faktem jest, że to dość krótka trasa.

Niemal od początku jest stromo i trzeba uważać na mniejsze lub większe kamienie. A im dalej, tym trudniej. Zejście ze Szczebla w kierunku południowo – wschodnim jest jednym z najbardziej stromych w Beskidzie Wyspowym (choć nie aż tak strome, jak szlak na Lackową w Beskidzie Niskim).

Początek zejścia ze Szczebla.
Górna część szlaku prowadzi cały czas przez las.
Strome zejście jest pełne korzeni i kamieni.
Nachylenie zbocza na tym trudnym odcinku.

Niedługo po tym, jak rozpocząłem marsz w dół, zaczęło padać. Nie mocno, ale wystarczyło, żeby kamienie szybko stały się mokre. Ponieważ nie zabrałem ze sobą butów trekkingowych, musiałem nieco zwolnić i pokonywać zbocze ze szczególną ostrożnością, często wybierając wariant zakosami, zamiast iść prosto w dół.

Na dole trafiłem na niewielki potok – już drugi, przez który musiałem przedostać się podczas tej wycieczki. Podobnie jak wcześniej, nie był on jednak wymagającą przeszkodą. Można go spokojnie przeskoczyć albo przejść po którymś z wystających kamieni.

Tutaj trudności się kończą. Najpierw idzie się kawałek szeroką drogą gruntową, potem wychodzi z lasu na dobre. Chwilę później jest się już wśród domów i pól uprawnych. Dojście do drogi 968, skąd może mnie zabrać autobus, zajmuje kolejne kilkanaście minut.

Końcówka drogi przez las.
Do drogi 968 już tylko kilkaset metrów. W tle widać Lubogoszcz – inny, łatwo dostępny szczyt Beskidu Wyspowego.

Powrót i podsumowanie

Dojście do głównej drogi niestety nie oznaczało końca marszu. Aby trafić na przystanek, musiałem iść jeszcze prawie kilometr na północ. Zatrzymałem się mniej więcej o 6:50. Z wiszącego na przystanku rozkładu dowiedziałem się, że autobus będzie parę minut po 7-mej. Zostało więc trochę czasu, by popatrzeć na okoliczne, skąpane w chmurach szczyty.

Szczebel po prawej stronie zdjęcia. Jak widać, pogoda nad ranem była dość ponura.

Wsiadam, jadę, godzinę później jestem w Krakowie. Idę do mieszkania, biorę prysznic, przygotowuję jedzenie i zmykam do pracy. Na nic więcej nie mam czasu. Organizując wypad w góry w środku tygodnia, liczy się każda godzina. Ale i tak myślę, że warto.

Uznaję ten krótki wypad na Szczebel za całkiem udany. Oczywiście, znów popełniłem parę błędów i mam z czego wyciągać wnioski na przyszłość, ale przeżyłem fajną przygodę i na pewno chcę kolejnego razu. Mam nadzieje, że pomimo coraz krótszych dni i zimniejszych nocy, wydarzy się on jeszcze w tym roku.

6 komentarzy

Skomentuj Michał Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *