Beskid Makowski – Kotoń (z Tokarni do Pcimia)
Plan był prosty. Krótkie, niezbyt wymagające przejście gdzieś blisko miasta. Tak, żeby wypocząć, nie zmęczyć się oraz zdążyć przed zapowiadanym na popołudnie deszczem. Padło na trasę z Tokarni do Pcimia, poprowadzoną przez pasmo Kotonia w Beskidzie Makowskim.
Ten weekend chciałem przeznaczyć głównie na trening biegowy oraz porządną regenerację. Czuję, że od jakiegoś czasu moje zmęczenie się kumuluje, więc pora trochę zwolnić tempo. Nie chciałbym wchodzić w rozpoczynający się już niedługo zimowy sezon bez ochoty na jakiekolwiek bardziej ambitne działanie.
Oczywiście, wcale nie oznacza to siedzenia w domu. Po prostu weekendowy wypad miał być krótszy i spokojniejszy. Zdecydowałem się pojechać w leżący blisko Krakowa Beskid Makowski. Od jakiegoś czasu chciałem sprawdzić trasę pomiędzy Tokarnią a Pcimiem, więc teraz miałem ku temu sprzyjające okoliczności.
Dojazd do szlaku oraz powrót
Obie miejscowości leżą na popularnych trasach, więc nie jest żadnym problemem, by dostać się do nich przy pomocy komunikacji publicznej. Przez Tokarnię jeżdżą autobusy na Jordanów i (niektóre) na Rabkę Zdrój. Z kolei Pcim leży na popularnej Zakopiance, więc nada się wszystko, co kieruje się do Zakopanego, Szczawnicy, Mszany Dolnej, Rabki Zdrój i Jordanowa.
Na każdej z wymienionych tras kursuje wielu przewoźników, więc raczej nikomu nie grozi zbyt długie stanie na przystanku. Czas jazdy do Pcimia to godzina lub mniej, w zależności od miejsca wsiadania. Tokarnia to jakieś 10-15 minut więcej.
Z Tokarni na Kotoń i dalej do Pcimia
Ponieważ na popołudnie zapowiadano drobne załamanie pogody, zdecydowałem się pojechać wcześnie. W busa wsiadłem parę minut po 7-mej, a w centrum Tokarni byłem koło 8-mej. Ponieważ przystanek znajdował się tylko kilkadziesiąt metrów od czarnego szlaku, nie miałem żadnych problemów z rozpoczęciem wędrówki.
Początek to standardowe w tych okolicach przejście asfaltową drogą wśród zabudowań. Ciągnie się ona przez jakieś półtora kilometra, powoli nabierając wysokości. Gdy domy stają się rzadsze, idzie się nawet przyjemnie. Mam widok na pofałdowane pola uprawne, niewielkie skupiska drzew, górskie szczyty w oddali oraz wciąż lekko zaczerwienione niebo po niedawnym wschodzie słońca.
Gdy urywa się asfalt, zastępuje go leśna droga. Wciąż szeroka, równa i ze śladami samochodowych opon. Odcinek wśród drzew nie jest jednak długi – parę minut później, w miejscu zwanym Pod Groniem Tokarskim znów zaczyna się cywilizacja.
Na szczęście, zanim wejdę pomiędzy budynki, szlak skręca do lasu i zaczyna się pierwsze, nieco bardziej wymagające podejście. To również jeden z najładniejszych fragmentów na całej trasie. Po krótkim, ale mogącym się podobać odcinku przez pełen opadniętych liści las, trafiam na polanę, skąd mam świetny widok w kierunku południowo-wschodnim na położone w pobliżu szczyty Beskidu Wyspowego.
Za polaną jeszcze chwila przez las, a później kolejna ludzka osada. Szczerze mówić, nie lubię takich sytuacji. W góry jeżdżę, by uciec od cywilizacji i przebywać wśród możliwie nieskażonej przyrody. Niestety, podkrakowskie Beskidy od dawna nie mają z taką dzikością wiele wspólnego. Tu niemal każde górskie zbocze zostało już mniej lub bardziej zabudowane.
Gdy już uporam się z przejściem przez wioskę, docieram na skrzyżowanie szlaków Pod Gorylką. Do czarnego szlaku, którym szedłem z Tokarni oraz zielonego, który dołączył podczas wędrówki teraz dochodzi żółty. To nim przejdę przez grzbiet Kotonia oraz zejdę do Pcimia, gdzie planuję zakończyć wycieczkę.
Za skrzyżowaniem znów asfalt. Gdy jednak mijam duży kemping, droga skręca w dół do Zawadki, a ja kieruję się pomiędzy drzewa. Chwilę później docieram do skrzyżowania na Kotoniu Zachodnim. Nie mogę niestety powiedzieć, że jest to szczególnie ciekawe miejsce. Dwie prostopadłe drogi, parę szlakowskazów, zero widoków.
Ruszam dalej. Drogę nadal mam szeroką i wygodną, choć pojawia się coraz więcej błota. Kolejną atrakcją jest postawiony niedaleko szlaku krzyż upamiętniający miejsce śmierci jednego z żołnierzy Armii Krajowej. Kiedyś był w lesie, teraz jednak większość otaczających go drzew wycięto. Dla tych, który nie dadzą rady dostrzec go ze szlaku, pomocny będzie pomarańczowy napis na jednym z pni. Można dołożyć parę minut do wycieczki, podejść i poczytać.
Po powrocie na szlak kieruję się na wschód. Napisałbym, że idę w stronę Kotonia, ale wiem, że wytyczona trasa nie przechodzi przez ten najwyższy wierzchołek masywu. Aby się na niego dostać, konieczne będzie zejście ze szlaku i trochę przedzierania przez zarośla. Niekoniecznie warto, bo w sumie nie ma tam nic ciekawego, ale ja wolałem to sprawdzić samodzielnie.
Jak więc trafić na Kotoń? Najłatwiej będzie kierować się GPS-em, jednak są też inne sposoby. Około pół kilometra za krzyżem AK, po lewej stronie szlaku zacznie się teren zarośnięty młodymi drzewkami iglastymi. Wtedy należy zacząć wypatrywać po prawej stronie ścieżki drzewa z żółtymi przerywanymi liniami (pokażę go na zdjęciu niżej). Za drzewem skręt w prawo i wspinaczka po zboczu aż do momentu, gdy już wyżej się nie da. Oczywiście, jak psiałem wcześniej, na szczycie nic ciekawego nie ma. Musi wystarczyć fakt, że jest się w najwyższym miejscu całego masywu (857 m n.p.m).
Wejście na ten pozaszlakowy wierzchołek oraz powrót zajęły mi dobre kilkanaście minut. Co prawda sam szczyt nie leży daleko od znakowanej trasy (jakieś 150-200 metrów), ale teren był miejscami zarośnięty i nie pozwalał na szybkie poruszanie się.
Kilkaset metrów dalej, na żółtym szlaku znajduje się skrzyżowanie z czarnym – tym samym, którym szedłem z Tokarni, i który opuściłem, gdy odbijał do miejscowości Zawadka. Zauważam też, że pogoda powoli się psuje. Na niebie coraz mniej błękitu, porywy wiatru stają się gwałtowniejsze. Mam nadzieję, że zdążę z zejściem, zanim popsuje się jeszcze bardziej.
Atrakcyjność trasy nieco spada. Dość długo idę sprzed mało ciekawy, leśny odcinek pozbawiony jakichkolwiek widoków. Dopiero po kilkudziesięciu minutach trafiam na polanę, skąd rozpościera się ładna panorama na Szczebel oraz inne, otaczające go góry.
Później znów do lasu i zaczyna się właściwie zejście. Coraz częściej jest w dół, choć raczej bez stromizn. W ogóle, cała dzisiejsza trasa jest łatwa i do pokonania nawet przez bardzo początkującego piechura.
W pewnym momencie las się kończy. Dalej czeka mnie kilkanaście minut marszu przez otwarty teren, głównie wśród pól. I dopiero w tym miejscu spotykam pierwszą osobę na szlaku. Do tej pory wycieczka była całkowicie samotna. No cóż, ani pora roku, ani to pasmo górskie nie cieszą się wśród turytów dużą popularnością.
Ostatni odcinek to coraz gęstsze zabudowania, ciasne uliczki miejscowości i niestety również drażniący zapach smogu. Po dotarciu do centrum, udaję się na najbliższy przystanek i tam czekam około 10 minut na autobus, którym będę mógł wrócić do domu. Udaje się zdążyć przed deszczem. Dopiero, gdy wysiadam w Krakowie, zastaje mnie lekka mżawka.
Podsumowanie wycieczki
Całą trasę udało się przejść w około 3,5 godziny. Szedłem spokojnie, nie żałując czasu na schodzenie ze szlaku. Odpocząłem, zobaczyłem coś nowego. Więc w sumie cel zrealizowany. Ale raczej nie zapamiętam tej trasy jako wartej szczególnej uwagi. Atrakcji było niewiele, widoki sporadyczne, nawet trudności znikome. Za dużo chodzenia po asfalcie i przedzierania przez wioski.
Tak więc, niezbyt polecam potencjalnym zainteresowanym. W pobliżu są o wiele ciekawsze miejsca, nawet jeśli ograniczymy się do tych położonych nie dalej niż 1 – 1,5 godziny jazdy od Krakowa. Poniżej kilka propozycji:
- Zembalowa – z Lubnia do Tokarni,
- Szczebel – z Lubnia do Kasinki Małej (w tu wersji z nocowaniem na szczycie),
- Lubomir – z Lubnia do Myślenic,
- Lubogoszcz – z Kasinki Małej do Mszany Dolnej,
- Pasmo Barnasiówki – z Myślenic do Sułkowic.
Na koniec jeszcze mapa trasy, przebytej podczas dzisiejszej wycieczki:
Na Koton Zachodni wchodzilam zielonym szlakiem z Trzebuni, dalej zoltym, jak w opisie, do Pcimia. Sympatyczny spacer. W scenerii jesiennej niektore fragmenty… bajkowe:) Dzieki za kolejna inspiracje:)