Beskid Wyspowy – wejście na Śnieżnicę i Ćwilin
Miałem już tej zimy nie jeździć w góry. Skończyć sezon wejściem na Rysy, dużo odpoczywać i robić ostatnie szlify przed zbliżającym się półmaratonem. Pogoda w weekend była jednak tak dobra, że szkoda było zupełnie odpuścić. Padło więc na coś łatwego i w miarę krótkiego: Śnieżnicę i Ćwilin w Beskidzie Wyspowym.
Plan
Właściwie to mieliśmy wchodzić na Giewont. Martyna chciała w Tatry, mi też pomysł odpowiadał, a i ostatnie zimowe wejście tam miło wspominam. Nawet bilety na autobus do Zakopanego mieliśmy zarezerwowane. Niestety, gdy wieczorem sprawdzałem komunikat lawinowy TOPR, okazało się, że w związku z ociepleniem prognozy się pogorszyły i wskoczyła „trójka”. To już dużo. Za dużo jak na moje umiejętności, szczególnie gdy miałem jechać w kimś jeszcze mniej doświadczonym.
Kasujemy rezerwację i szukamy czegoś innego. Może bliżej, może łatwiej. Pada na Beskid Wyspowy (często pada na to pasmo, gdy chcemy czegoś blisko Krakowa). Na Śnieżnicę jeszcze nigdy nie wchodziliśmy. Jednak sama Śnieżnica to trochę mało, więc dokładamy Ćwilin. Co prawda byliśmy tam niedawno, ale od innej strony, więc się nadaje. Ok, plan sklecony na szybko, ale wydaje się mieć sens. Jedziemy.
Relacja z wycieczki
Kasina Wielka to przede wszystkim dobrze znany stok narciarski. Ale nie tylko, bo miejscowość otoczona jest ze wszystkich stron górami, zatem i piechur znajdzie coś dla siebie. Mogłoby się więc wydawać, że dojazd tam powinien być łatwy. Niestety, nic z tego. Ze względu na położenie, większość przewoźników kursujących z Krakowa na południe omija Kasinę i jedzie innymi drogami przez większe miasta. Chcąc się tam dostać bez samochodu, istnieje tylko jedna rozsądna opcja – autobus o 10:00 na linii Kraków – Limanowa.
Ten wybór pozwala nam trochę dłużej pospać, jednak skraca czas na wędrówkę, co szczególnie w krótkich, zimowych miesiącach może przekreślać wybór tej trasy. Postanawiamy jednak spróbować. Jest prawie połowa marca, znamy końcowy odcinek trasy, a z Mszany Dolnej powrót jest akurat dość prosty (odjazd średnio co pół godziny).
Dojazd do Kasiny Wielkiej
Do autobusu wsiadamy około 10:15 na Rondzie Matecznego. Trafił się jakiś wyjątkowo stary model – w dużych miastach takie już praktycznie nie występują. A szkoda, bo w przeciwieństwie do nowszych busów, tamte miały mnóstwo miejsca na nogi i całkiem wygodne fotele.
Oprócz nas jedzie tylko kilka osób. Do Kasiny docieramy bez korków, w czasie niewiele ponad godzinę. A właściwie, to pod Kasinę, bo autobus nie wjeżdża do samej miejscowości. Nie ma nawet oficjalnego przystanku. Kierowca wysadza nas przy stacji benzynowej na skrzyżowaniu drogi krajowej 28 i wojewódzkiej 964. Stamtąd do szlaku, gdzie mieliśmy zamiar startować, jest około 3 kilometry. No cóż, tego w planie nie było, ale i tak trzeba przejść.
Okolica jest jednak miła dla oka, ruch niewielki, a pogoda dopisuje. Myślę, że w słońcu będzie spokojnie ze 20 stopni. Nieźle, jak na końcówkę zimy. Niecałe 2 tygodnie wcześniej było -20, więc zmiana jest ogromna. Większość śniegu zdążyła już stopnieć i zastanawiamy się, czy w górach jeszcze zastaniemy coś oprócz błota.
Wejście na Śnieżnicę
Na niebieski szlak, który rozpoczyna podejście na Śnieżnicę docieramy około 12-stej. Startuje on przy dolnej stacji wyciągu narciarskiego. Tu akurat sezon w pełni, zjeżdżają dziesiątki, jak nie setki ludzi. Wygląda na to, że wszystko w najbliższej okolicy zostało podporządkowane temu sportowi, bo idąc niebieskim szlakiem już na samym początku trafimy na szlaban zamkniętego parkingu.
Wątpię jednak, by był to prywatny teren, raczej zwykły kawałek drogi zamieniony w miejsca postojowe, więc wchodzimy i idziemy w stronę wyciągu. Mijamy sporą grupę narciarzy i snowboardzistów na dole, po czym… gubimy szlak. Oznaczenia na początku nie są zbyt dobre, więc sięgam po GPS i rozpoczynamy podejście według jego wskazań.
Początkowo jest łatwo. Idzie się szeroką leśną drogą, na której występuje mieszanka błota i zmarzniętego śniegu. Na szczęście nie wpływa ona jakoś szczególnie na przyczepność naszych butów, więc podejście nie stwarza problemów. Temperatura w lesie również jest o wiele przyjemniejsza niż poza nim. Już dawno zdążyłem zdjąć kurtę i idę w krótkim rękawie.
Podchodząc po prawej stronie mamy stok narciarski (bardziej go słychać niż widać), po lewej natomiast tory do zjazdów rowerowych. O tej porze roku oczywiście nikt z nich nie korzysta, ale widać, że są dobrze zrobione i na pewno dostarczają sporo frajdy. Jest parę wariantów do wyboru, różniących się przebiegiem i poziomem trudności. Te najcięższe mają mnóstwo zakrętów, uskoków i „hopek”, gdzie można sobie trochę polatać.
Tuż pod górną stacją wyciągu odnajdujemy zaginione oznaczenia niebieskiego szlaku. Do tej pory nie wiemy jednak, czy wcześniej po prostu ich nie było (albo nie zauważyliśmy żadnego?), czy też po prostu pomyliliśmy się i wraz z moim GPS-em wybraliśmy jakąś równoległą drogę. No trudno, nie będziemy tracić czasu na szukanie, szczególnie, że i tak nie zamierzamy się go ściśle trzymać. Według oficjalnego przebiegu trasy, trzeba by teraz przeciąć stok i przejść na jego drugą stronę – niezbyt dobry pomysł przy tak dużej liczbie zjeżdżających. Trzymamy się więc swojej części lasu i kontynuujemy podchodzenie.
W okolicach górnego końca stoku robimy chwilę przerwy na jedzenie. Ja z ciekawości podchodzę bliżej, by zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Ludzi faktycznie sporo – myślę, że całym stoku jest ich dobre kilka setek. Część jeździ, reszta odpoczywa. Pogoda sprzyja obu grupom.
Z tego miejsca mamy jeszcze kawałek do szczytu. Dalej idziemy już zgodnie ze szlakiem, choć ciągle tą samą leśną drogą, co wcześniej. Zwiększa się jednak ilość śniegu. Na dole było tylko miejscami po parę centymetrów, teraz łatwo trafić na nawet 30 lub więcej. Przydałyby się stuptuty, ale z drugiej strony w nogi i tak już nam ciepło. Nie zakładamy – uznajemy, że lepiej niech od czasu do czasu coś wpadnie do buta.
Po kilkudziesięciu minutach niezbyt stromego podejścia docieramy na wierzchołek. W sumie niczym szczególnym się nie wyróżnia – ot, typowy szczyt Beskidu Wyspowego. Niewielka polana, parę ławek, tablica informacyjna i krzyż. Oprócz nas jest tam parę innych osób i kilka grubych psów tej samej rasy. To chyba dwie niezależne grupy, jednak zdążyły już wejść ze sobą w zażyłe interakcje.
Siadamy na jednej z ławek, znów coś jemy, robimy kilka zdjęć i łapiemy chwilę odpoczynku po prawie półtoragodzinnym podchodzeniu. Nie, żeby było to jakieś trudne i strome, ale zregenerować siły zawsze warto. Niestety, chcąc wejść jeszcze dziś na inną górę, nie możemy tu zostać zbyt długo.
Ze Śnieżnicy na Ćwilin
O ile sypki śnieg niezbyt pomagał przy podejściu, schodzi się po nim wyśmienicie. Nie jest śliski i dobrze wyhamowuje kroki, więc szybko wytracamy wysokość. Zejście jest zresztą dość proste – znowu szeroka droga przez las. Przy dzisiejszej pogodzie okolica wygląda ponadprzeciętnie kolorowo. Spośród drzew słychać również znacznie więcej piskląt niż jeszcze parę weekendów temu.
Trochę gorzej robi się pod koniec zejścia. Śnieg zamienia się najpierw w morką breję, a potem coraz bardziej upodabnia do płynącego w dół strumienia. Ciężko znaleźć jakieś suche miejsce, co doprowadza do szybkiego przemoczenia dołów nogawek. Nie jest to jednak problem póki buty wytrzymują (a wytrzymać powinny jeszcze sporo), więc schodzimy niespecjalnie zwracając uwagę na nawierzchnię.
Całe zejście zajmuje nam koło pół godziny. Na jego końcu trafiamy na przełęcz Gruszowiec. To dość ładnie położone miejsce we wsi o tej samej nazwie między Śnieżnicą a Ćwilinem. Idziemy tam krótką chwilę asfaltem, a potem znów wchodzimy do lasu, by zmierzyć się z ponoć najbardziej stromym podejściem w Beskidzie Wyspowym.
Na Ćwilin wchodziliśmy parę miesięcy temu od strony Jurkowa. Tam było łagodnie i sympatycznie. Jak będzie od tej strony? Zaraz zobaczymy, choć już początek sprawia lekkie problemy. Powodem jest jednak nie tyle sam szlak, co warunki na nim panujące. Jest ślisko i każdy krok może przerodzić się w wywrotkę. Parę potknięć i tak się nam zresztą przytrafiło. Na szczęście konsekwencją były tylko mokre lub brudne ręce.
Im wyżej, tym więcej śniegu, jednak w tym wypadku nie wpływa to w żaden sposób na trudność podejścia. Trzeba tak samo ostrożnie stawiać kroki, wyszukiwać odpowiednich ścieżek, a czasem nawet łapać się gałęzi. Może trochę pomogłyby raczki lub nakładki antypoślizgowe, ale nie mamy ich przy sobie (no dobra, Martyna ma raki w plecaku, ale to jednak przesada na te warunki – przeważnie i tak wbijałyby się w błoto).
Powolna wspinaczka zajmuje nam około godziny. Pod szczytem jest już nieco łatwiej, a później niemal zupełnie się wypłaszcza. Nie jest to jednak koniec drogi, na sam wierzchołek trzeba jeszcze kawałek podejść. Pamiętam, że w grudniu było tu sporo śniegu. Dziś miejsce jest zdecydowanie inne – większość śniegu wywiało, dominują kępki trawy i błoto.
Pogoda nadal dopisuje. Mimo późnego popołudnia wciąż jest ciepło, wiatr niewielki, a przejrzystość powietrza pozwala nawet dostrzec Tatry w oddali. Pod szczytem jakaś para rozwaliła ognisko i piecze kiełbaski, których zapach szybko sprawia, że robimy się głodni. Idziemy więc w stronę szczytu, by przysiąść i też coś w spokoju zjeść.
Nie mamy jednak szczęścia. Spokój szybko niszczy grupa idio… to znaczy ludzi na quadach. Słychać ich z oddali, a przejeżdżając obok nawet nie zwalniają, ochlapując nas błotem. Zatrzymują się na szczycie, wydzierają, piją alkohol(!).
Niestety, z tego co wiem, jest to spory problem w okolicy. Policja jest bezradna (bo jak ich gonić po górskim lesie?), szlaki i pola uprawne niszczone, a turyści poirytowani. Miałem okazje już parę razy spotkać quadowców / crossowców i tylko raz pamiętam, że potrafili się w miarę przyzwoicie zachować. Reszta zachowuje się po prostu jak bydło (albo gorzej, w sumie napotkane na szlakach bydło nigdy nie sprawiało mi problemów).
Ćwilin – Mszana Dolna
Ruszamy w dół, żółtym szlakiem w kierunku Mszany. To będzie kopia grudniowej trasy, więc ciągle mamy ją dobrze w pamięci. Dziś to nawet dobrze, bo powoli robi się późno i do miasta będziemy najprawdopodobniej wchodzić już po zmroku. Dobrze, że zabrałem latarkę (w góry zawsze należy brać latarkę).
Początek zejścia jest łagodny i zapewnia atrakcyjne widoki na okolicę. Wydaje mi się, że zawdzięczamy je głownie jakiejś niedawnej wichurze, które połamała większość drzew na szczycie, bo wyraźnie widać, że drzewostan jest przerzedzony. Na powalone sztuki i kikuty pni wciąż można zresztą trafić.
Ze względu na mieszaninę błota i śniegu nie możemy iść zbyt szybko. Gdy robi się stromiej trzeba szczególnie uważać, żeby się poślizgnąć. Samo zejście nie trwa jednak długo i już po około pół godzinie idzimy niemal płaskim leśnym odcinkiem. Ten ostatni jest dość długi i raczej monotonny. Z wartych wspomnienia atrakcji, po drodze przecina on tylko lokalny wierzchołek o nazwie Czarny Dział, który jednak nie wyróżnia się niczym szczególnym. Gdyby nie tabliczka z oznaczeniem, nie byłoby szans zorientować się, że to jakaś znaczące wzniesienie.
Poza tym, idziemy albo lasem, albo przy niezagospodarowanych łąkach. Od rozpoczęcia zejścia z Ćwilina nie spotkaliśmy ani jednej osoby. Nic dziwnego – jest już dość późno i choć dzień wyjątkowo zachęcał do ruszenia się z domu, większość osób pewnie dawno pokończyła swoje wycieczki.
W końcu w oddali widzimy zabudowania. Cieszy nas to, bo światła coraz mniej, a oznaczenia szlaku na końcowym odcinku nie należą do najlepszych. Będąc tu w grudniu, trochę błądziliśmy w paru miejscach. Teraz na szczęście znamy już trasę, więc obywa się bez problemów. Do miasta wchodzimy parę minut po zmroku, ale ostatecznie udaje się przebyć całą trasę bez sięgania po latarkę.
Powrót
Tu mieliśmy szczęście. Na dworcu w Mszanie czekaliśmy tylko kilkanaście minut. Miła odmiana od tego, przez co przechodziliśmy w grudniu, gdy marzliśmy niemal 1,5 godziny czekając na autobus z miejscem na pokładzie. Co więcej, dziś nawet było sporo wolnych foteli, a i korki na Zakopiance nie zajęły wiele czasu. Do Krakowa dotarliśmy więc o wiele szybciej i przyjemniej, niż się spodziewali (a raczej obawiali, bo powroty w niedzielne wieczory rzadko należą do bezproblemowych).
Podsumowanie
Całkiem udana wycieczka. O dziwno, trochę mnie zmęczyła, ale to raczej nie wina trasy, a bardzo mocnego treningu biegowego, który robiłem dzień wcześniej. Po czymś takim powinienem mieć raczej dzień wolny zamiast pchać się w góry, ale z drugiej strony – szkoda pogody, odpocznie się w tygodniu ;)
Samą trasę mogę polecać, choć raczej tylko komuś, kto już sporo w okolicy Krakowa widział, i szuka nowości. W samym Beskidzie Wyspowym jest parę ciekawszych miejsc (na przykład Mogielica, Luboń Wielki czy Lubomir), z lepszymi widokami, atrakcjami i dojazdem. W przypadku wycieczki opisanej powyżej logistyka jest nieco trudniejsza, szczególnie, gdy nie jedzie się własnym samochodem albo nie chce wracać ze szczytu tą samą drogą. Ale i tak było fajnie. W górach zawsze jest fajnie.
Na koniec jeszcze mapki: