Grosser Hafner – wejście od zapory Kölnbrein (mój pierwszy trzytysięcznik)
Na zdobycie alpejskiego trzytysięcznika miałem ochotę już od dobrych kilku lat. Bo wiadomo: Tatry są piękne i zapewniają zabawę na długie lata, lecz mimo to, ciągnie mnie też gdzieś wyżej. Niestety, od chęci do realizacji minęło trochę czasu, a sama koncepcja wyjazdu kilkukrotnie się zmieniała. W końcu się jednak udało – pojechaliśmy w austriackie Alpy, a moim pierwszym, mierzącym ponad 3000 metrów celem został Grosser Hafner.
Relacja z tej wycieczki dostępna jest również w wersji filmowej. Aby obejrzeć materiał, kliknij tutaj.
Do Austrii przyjechaliśmy w sobotę rano. Po całonocnej podróży dotarliśmy do doliny Matlatal i tam postanowili przejść dość wymagającą via ferratę Fallbach Klettersteig. Po skończeniu trasy okazało się, że prognoza pogody na kolejne godziny wyraźnie się poprawiła, a nam do zachodu słońca zostało jeszcze mnóstwo czasu.
Rzucam więc propozycję, by spróbować wejść na jeden z pobliskich trzytysięczników. Nie każdy jest chętny, część ekipy jest już zmęczona, ale i tak postanawiamy podjechać nad zaporę Kölnbrein, gdzie startuje jedna z tras na szczyt. Ostatecznie, pójdę tam sam, podczas gdy reszta będzie się kręcić w okolicy jeziora.
Grosser Hafner – podstawowe informacje
Szczyt znajduje się w austriackich Alpach, w paśmie Wysokich Taurów, w podgrupie noszącej nazwę Ankogelgruppe. Mierzy 3076 metrów, co według niektórych kryteriów związanych z wymaganą wybitnością, czyni go najbardziej wysuniętym na wschód alpejskim trzytysięcznikiem.
Grosser Hafner jest szczytem dość łatwo dostępnym, regularnie odwiedzanym i pozbawionym większych trudności (przynajmniej na drogach normalnych). Najpopularniejsza droga prowadzi na wierzchołek zachodnią granią (szlak 548), którą z kolei osiąga się od południa (547) lub północy (541). Generalnie, znakowanych tras jest w tej okolicy sporo, więc i liczba kombinacji pozwalających na zdobycie szczytu jest całkiem duża.
W tym tekście opiszę drogę prowadzącą na Grosser Hafner od zapory Kölnbrein, która po drodze zahacza również o schronisko Kattowitzer Hütte. Jest to trasa dość krótka (około 8 kilometrów), szybka (według drogowskazów 5 godzin) i wymagająca pokonania około 1200 metrów przewyższenia. Nie znajdziemy na niej lodowców, ani wspinaczkowych trudności. Większość trasy to zwykły trekking, z tylko paroma miejscami, gdzie wymagana jest drobna pomoc rąk. Te odcinki zostały zresztą zabezpieczone linami poręczowymi.
Pod kątem atrakcyjności, szczyt oferuje piękną, rozległą panoramę na okolicę. Na wierzchołku znajduje się kilkumetrowy krzyż, a także skrzynka z zeszytem umożliwiającym wpisanie się jako zdobywca. Generalnie, uważam, że ze względu na swoją bliską Polsce lokalizację, ciekawą trasę oraz niewielkie trudności, Grosser Hafner świetnie nadaje się na jedną z pierwszych alpejskich wycieczek.
Grosser Hafner od zapory Kölnbrein – relacja z wejścia na mój pierwszy trzytysięcznik
Zapora Kölnbrein – dojazd drogą Malta Hochalmstrasse
Jak wspomniałem we wstępnie, na ten szczyt wybieram się po przejściu ferraty Fallbach Klettersteig. W tym momencie jesteśmy już w dolinie Maltatal, lecz by dostać się na szlak, musimy jeszcze podjechać kawałek na północ, do parkingu przy zaporze Kölnbrein.
Ruszamy więc wgłąb doliny, w stronę malowniczo położonej, górskiej drogi Malta Hochalmstrasse. Wjazd na nią jest płatny i kosztuje 20 euro. Sporo, choć przy rozłożeniu kosztów na cztery osoby nie jest aż tak źle. Płacimy w przydrożnej kasie, po czym przejeżdżamy przez szlaban i jedziemy dalej, podziwiając zalesione zbocza, odległe szczyty oraz liczne wodospady. Po drodze pokonujemy typowe, alpejskie serpentyny oraz odwiedzamy kilka tuneli. Myślę, że sam przejazd tą drogą można uznać za niezłą atrakcję. Czasem trzeba się tylko uzbroić w odrobinę cierpliwości, bo światła przy niektórych tunelach potrafią przytrzymać nawet na kilkanaście minut.
W końcu docieramy do zapory. Mimo weekendu i później pory na parkingu jeszcze sporo miejsc. Tym razem nie trzeba już nic płacić – po wjeździe na Malta Hochalmstrasse możemy bezpłatnie korzystać chyba ze wszystkich przydrożnych parkingów.
W tej okolicy, zdecydowanie największą atrakcją jest sama zapora oraz utworzone za nią jezioro. Po koronie tej 200-metrowej konstrukcji można swobodnie spacerować, dostępny jest również taras widokowy. Da się też zejść nad wodę (poniżej zapory) oraz skorzystać z innych atrakcji. Gdzieś na tutejszych skałach znajduje się nawet kilka niezbyt trudnych via ferrat.
Szlak do schroniska Kattowitzer Hütte
W tym miejscu się rozdzielamy. Mnie interesuje Grosser Hafner, reszta woli relaks nad zaporą. No cóż, pójdę sam – tak może być nawet szybciej. Zostawiam więc chłopakom kluczyki do samochodu i mówię, że pewnie będę z powrotem za jakieś 5-6 godzin.
Opuszczam parking i podchodzę chwilę asfaltową drogą. Kawałek dalej mam skręt na szutrówkę, jednak wejście tam jest zagrodzone metalowym płotem. Początkowo myślę, że ktoś zamknął szlak, jednak szybko się orientuję, iż są to prostu alpejskie zapory dla zwierząt. Później, w różnej formie, spotkam je jeszcze na wielu tutejszych trasach.
Za bramą szutrowa droga ciągnie się jeszcze kawałek, wyprowadzając mnie na niezbyt wysoki, choć ładnie położony punkt widokowy nad zaporą. Całkiem nieźle widać stąd jezioro oraz liczne, otaczające go szczyty. To krajobraz zdecydowanie inny niż ten znany mi z polskich czy słowackich Tatr.
Na dalszym odcinku zaczyna się węższa, typowo górska ścieżka. Pod nogami mam to wydeptane traki, to kamienny chodnik, to jakieś niewielkie głazowisko. Akurat ten teren dość dobrze przypomina to, co kojarzę z naszych gór.
Dość długo trawersuję zbocze nad doliną, powoli nabierając wysokości. Czasem muszę wręcz nieco zejść. Taki teren ciągnie się dość długo, pokazując mi przy okazji inną charakterystyczną cechę tego szlaku: błoto. Jest go naprawdę sporo, a niektóre miejsca naprawdę ciężko ominąć. Idę dziś w lekkich butach biegowych i niestety, dość szybko udało mi się je przemoczyć.
W pewnej chwili trawers się kończy, a ja trafiam na piękną polanę z płynącym przez środek strumieniem. Świetny widok, który utwierdza mnie w przekonaniu, że mimo lekkiego zmęczenia nieprzespaną nocą, warto się było wybrać na ten szlak.
Za polną w końcu zaczyna się bardziej wymagające podejście. Wspinam się wygodną ścieżką, częściowo wśród kosówki. Trochę to trwa, jednak w końcu trafiam na głazowisko, gdzie znajduje się skrzyżowanie z innym szlakiem. Wszystko jest tu dobrze opisane, więc po prostu kontynuuję podejście do Kattowitzer Hütte, trzymając się trasy 545.
Na dalszym odcinku podchodzę w stronę pobliskiej grani, kierując się zakosami na jedną z przełączek. Teren wciąż jest łatwy, jednak na jednym z odcinków zauważam zawieszoną linę poręczową. Osobiście, nie widzę potrzeby jej używać, choć może faktycznie przydaje przy dużo gorszych warunkach.
Na przełączce wita mnie zapora z siatki, między którą wetknięto drewnianą furtkę. Myślę, że jest to kolejny przykład zapory powstrzymującej zwierzęta (w Alpach naprawdę dużo jest luźno chodzących stad owiec i krów), a przy okazji wygląda dość ciekawie.
Za bramką czeka mnie kolejny trawers jednego ze zboczy, a następnie niedługie zejście w stronę schroniska. Gdy zauważam budynek, wydaje mi się, że jest jeszcze dość daleko, jednak pozostały dystans udaje mi się pokonać dość sprawnie.
Grosser Hafner – droga od Kattowitzer Hütte
Do tej pory, na całym podejściu spotkałem tylko jedną wracającą osobę. Pod schroniskiem mijam kolejnych kilka, jednak sam postanawiam nie robić przerwy pod budynkiem. Mijam go, podchodzę pod drogowskazy kawałek dalej i tam skręcam na szlak 547. To nim pokonam kolejny kawałek trasy, który wyprowadzi mnie na zachodnią grań Grosser Hafnera.
Spod schroniska grań jest już całkiem nieźle widoczna, choć obecnie nieco spowita chmurami. Tendencja jest jednak taka, że pogoda nieco się poprawia, więc nie tracę nadziei na widoki ze szczytu. Póki co, na wspominany w prognozach deszcz raczej się nie zapowiada.
W stronę grani podchodzę umiarkowanie stromym zboczem, po trawkach oraz między luźno leżącymi głazami. Kawałek od budynku mijam niewielkie stado owiec, a później trafiam na kolejne skrzyżowanie szlaków. Następny odcinek będę jednak pokonywał tym samym numerem, co do tej pory.
Z czasem teren robi się bardziej kamienisty, a nachylenie zbocza wzrasta. Szlak też stopniowo zmienia się w zakosy, które po pewnym czasie wyprowadzają mnie na przełęcz.
Dostawszy się na przełęcz, skręcam w prawo i zaczynam iść zwężającą się granią. Do tej pory było łatwo, tu już trudności nieco wzrastają. Pojawia się ekspozycja, czasem trzeba też lekko pomóc sobie rękami. Na kilku odcinkach rozwieszono nawet linę poręczową. Bez niej, wycena odcinka pewnie sięgałaby tatrzańskiego 0+.
Wkrótce grań znów się rozszerza, a trudności maleją. Można się rozluźnić i kontynuować bezstresowe podchodzenie łagodnie nachylonym terenem. Co więcej, chmury w okolicy szczytu zaczynają się rozchodzić, a ja coraz częściej dostrzegam stojący tam, kilkumetrowy krzyż.
Kawałek dalej teren robi się naprawdę ciekawy. Jestem teraz miejscu pełnym sterczących pionowo głazów. Nie mam pojęcia, jak mogły powstać, ale przyznam, że wzbudzają u mnie niemałą fascynację. Taki krajobraz towarzyszy mi przez parę minut, bliżej szczytu znów mam „normalną” grań.
Z czasem nachylenie grani spada coraz bardziej. Podchodzę nią jeszcze parę minut, aż w końcu wyrasta przede mną najwyższy z głazów. Usypano na nim kamienny kopczyk, a kawałek dalej postawiono krzyż z metalową skrzynką. W środku można znaleźć ładnie oprawiony zeszyt oraz coś do pisania. Ciężko byłoby mi odmówić okazji, by wpisać tu swoje nazwisko oraz datę wejścia.
Na szczycie jestem zupełnie sam. Wbrew temu, czego się spodziewałem zaczynając tę wycieczkę, na trasie spotkałem tylko parę pojedynczych osób. Zaczynam podejrzewać, że Alpy to jednak dość puste góry. I faktycznie, przejścia z kolejnych dni tylko to potwierdzą. Poza kilkoma popularnymi szczytami, ciężko tu o tłumy na szlakach.
Co do widoków, jest umiarkowanie dobrze. Na niebie sporo chmur, ale co chwile coś się odsłania, więc spędzając tu trochę czasu jestem w stanie „skompletować” panoramę. Ta jest całkiem niezła, choć dla mnie zupełnie obca. Pomijając jezioro nad zaporą oraz położony z oddali, najwyższy w okolicy szczyt Hochalmspitze, nie mam podjęcia, co składa się otaczający mnie krajobraz. Ale czy to ważne? Po prostu cieszę się, że tu jestem – powyżej 3000 metrów, po kilku latach marzeń, by w końcu ruszyć się gdzieś wyżej niż Tatry.
Zejście z Grosser Hafnera do schroniska Kattowitzer Hütte
Po nasyceniu się widokami, stwierdzam, że pora wracać. Ciągle pamiętam, że prognozy wspominały coś o możliwym deszczu, a dodatkowo, reszta znajomych czeka na mnie nad jeziorem. Odwracam się więc w stronę pokonanej wcześniej grani i zaczynam nią schodzić.
Szybko opuszczam okolice wierzchołka, dostając się w teren tych niezwykłych, stojących pionowo kamieni. Później grań się zwęża i funduje mi trochę trudności z zakresu 0+. Nie trawa to jednak długo – parę pojedynczych minut i trafiam na przełęcz, gdzie odbijam w stronę Kattowitzer Hütte.
Kawałek za skrętem dostrzegam, że coś złego dzieje się z pogodą. Od południa zbliżają się ciemniejsze, niskie chmury. Z tego już może popadać, pytanie tylko kiedy. Odpowiedź poznam całkiem niedługo,
Z przełęczy schodzę zakosami, później idę przez teren pełen kamieni. Im niżej, tym więcej pojawia się trawek. Gdy mam już nie więcej niż kilka minut do schroniska, zaczyna kropić. Zakładam więc kurtkę i przyspieszam kroku.
Dotarłszy do budynku, postanawiam wejść na chwilę do środka. Tam też zakładam przeciwdeszczowe spodnie. Z butami nic nie zrobię, ale to akurat nie problem. I tak już parę razy przemakały i zdążyły wysychać. Dziś jest ciepło, więc nic mi nie będzie.
Siedzę chwilę pod dachem, przy okazji zaliczając niezbyt udaną konwersację z właścicielami budynku. Oni nie umieją po angielsku, ja po niemiecku. Pokazuję im tylko, że chcę się przebrać, a zaraz potem idę. I tak nie wygląda na to, by miało wkrótce przestać padać, więc czekanie tutaj nie ma większego sensu.
Powrót nad zaporę Kölnbrein
Godząc się z częściowym zmoknięciem opuszczam Kattowitzer Hütte i kieruję na zachód. Przez jakiś czas lekko podchodzę, później trawersuję zbocze, które w końcu doprowadza mnie na „przełęcz z bramką”. To poszło łatwo, choć niestety, w oddali słyszałem też jakieś grzmoty. Oby przeszło bokiem…
Za przełęczą przez chwilę schodzę zakosami. Później teren robi się łatwiejszy, choć wysokości do wytracenia zostało jeszcze sporo. Trzeba też uważać na mokre kamienie, co powoduje, że moje tempo zejścia nie jest tu zbyt duże. Z zapowiadanych znajomym 5-6 godzin na całą trasę wyjdzie pewnie coś bliżej 6-7.
Po dłuższej chwili schodzenia docieram na opisywaną wcześniej polanę ze strumieniem. Tym razem przejście przez nią nie będzie jednak łatwe. I wcale nie chodzi o pogodę, lecz pasące się tam krowy. Weszły na szlak i to w dość licznym stadzie. A ja, nie chcąc wchodzić w jego środek, postanawiam ominąć zwierzęta szerokim łukiem, wiodącym częściowo przez kosówkę i nieco wyższe trawki.
Później takich niespodzianek już nie ma. Za polaną schodzę jeszcze kawałek, potem przez kilka kilometrów poruszam się wzdłuż zbocza. Tu różnice wysokości nie są już duże, choć o swoim istnieniu przypomina mi tych parę zabłoconych odcinków. Choć tak na dobrą sprawę, buty i tak mam już całe mokre, więc nieszczególnie się mini przejmuję.
Stopniowo zbliżam się do zapory. Wąska ścieżka zmienia się w szutrową drogę, ta z kolei prowadzi mnie do asfaltu. Jeszcze tylko kawałek i jest na parkingu przy zaporze. Tam, w środku mojego, już całkiem zaparowanego samochodu czeka reszta ekipy. Deszcz padał do końca, ale burza faktycznie przeszła bokiem – tym razem miałem więc trochę szczęścia.
Wejście na Grosser Hafner – podsumowanie
No i pierwszy trzytysięcznik zdobyty! Po nocy spędzonej za kółkiem, po wcześniejszym przejściu trudnej via ferraty. Nie było jednak źle. We wcześniejszych dniach solidnie odpocząłem, a tu nie najgorzej rozłożyłem siły. Technicznie było łatwo, wysokości też jakoś szczególnie nie odczułem. Myślę, że dość dobrze dobrałem cel na swój pierwszy raz.
Grosser Hafnera oczywiście mocno innym polecam. Ciężko o bliższy Polsce trzytysięcznik, do tego bez lodowców i technicznych trudności. Poza tym, jest po prostu bardzo ładna góra z ciekawą, choć niedługą drogą prowadzącą na wierzchołek z niezłymi widokami na okolicę.
Dla mnie jest to również bardzo udany początek tego wyjazdu. Mimo średnich prognoz i zmoknięcia w końcowych godzinach, udało się zrealizować aż 2 przejścia w jeden dzień. Oby tak dalej, bo w tej okolicy naprawdę jest co robić!
Hej.
Właśnie trafiłem na Twoje opisy wejść na 3tys. w Austrii. Jestem mega zadowolony z opisów i relacji filmowych.
Ja podobnie jak Ty od dłuższego czasu myślę o czym wyższym niż Rysy(zdobyte kilka razy), Orla Perć, Świnica, całe zachodnie Tatry. Chciałem od razu zacząć wejście na Globklocknera ale na szczęście znalazłem Twoje opisy wejść na Grosser Hafner i inne. Już zaczynam realizacje planów.
Pozdrawiam.
Myślę, że lepiej mieć jakąś rozgrzewkę przed Grossem, choć z drugiej strony, jest sporo osób, które robią go jako pierwszy Alpejski szczyt. Sam wolałem się jednak najpierw sprawdzić na wysokości w łatwiejszym terenie, a dopiero później iść w techniczne trudności.
Myślałem o wejściu na Hafner. Co jeszcze Polecasz na wejście w tym rejonie. Planujemy przyjechać na 3 dni.
Säuleck drogą normalną. Też niewiele ponad 3000 metrów, łatwe wejście, świetne widoki ze szczytu.
Niezbyt wymagający jest również Ankogel.