Beskid Sądecki – Radziejowa z Rytra do Szczawnicy
Wyprawa po kolejny szczyt należący do Korony Gór Polski. Z Rytra czerwonym szlakiem wchodzę na Radziejową, przy okazji zdobywając również m. in. Wielki Rogacz, Złomisty Wierch i Przehybę. Dość długa, choć ciekawa trasa w Beskidzie Sądeckim, przebyta w jesienno-zimowych warunkach.
Pomysł na Radziejową narodził się już jakiś czas temu. Był to najbliżej położony, wciąż niezdobyty przede mnie szczyt należący do tak zwanej Korony Gór Polski (listy 28 najwyższych szczytów poszczególnych pasm górskich). Gorzej było z realizacją. Konieczność dalekiego dojazdu oraz długość szlaku sprawiały, że wolałem skupiać się na innych celach.
Czas jednak płynął, dni robiły coraz krótsze, a lada chwila miała zaatakować zima. Trzeba było wziąć się w garść i w końcu zdobyć tę górę. Początkowo chciałem podzielić wypad na 2 dni (pierwszy dzień dojazd, wejście na coś mniejszego i nocleg, nazajutrz z samego rana wyjście na szlak, zdobycie Radziejowej i powrót), ale ostatecznie zmieniłem plany na intensywną jednodniówkę.
Głównym problemem był czas. Po pierwsze, góra leży dość głęboko wewnątrz Beskidu Sądeckiego i dojście niemal z każdej, położonej w dolinie miejscowości jest długie. A przecież trzeba jeszcze wrócić, co razem daje (według oznaczeń szlakowych) około 7-9 godzin marszu. Niby nie tak dużo – robiłem już znacznie dłuższe trasy – ale dodając do tego konieczność dojazdu w obie strony i krótkie listopadowe dni, wiedziałem, że trzeba będzie się spieszyć.
Ostatecznie zdecydowałem się na start z Rytra oraz zejście do Szczawnicy. To kompromis pomiędzy łatwością dojazdu, długością trasy oraz liczbą atrakcji na szlaku.
Na miejscu miałem być parę minut przed 9-tą, a według mapy, trasa powinna zająć 8:45 h (nie licząc przerw). Czyli planowany koniec prawie o 18-stej, podczas gdy obecnie słońce zachodzi już przed 16-stą. No nic, trzeba będzie iść szybciej i jakoś ściąć te 2 godziny. Ewentualnie schodzić z latarką. Robiłem już górskie trasy nocą, więc źle nie będzie.
Planowana trasa wyglądała tak:
Radziejowa – dojazd z Krakowa
Biorąc pod uwagę miejsca łatwo dostępne publicznych transportem, na Radziejową można iść z następujących miejscowości (w nawiasach podane teoretyczna czasy dojścia).
- Rytro (4:35 h),
- Piwniczna Zdrój (4:20 h),
- Szczawnica (5:15 h),
- Jaworki (3:55 h).
Najłatwiej dojechać do Szczawnicy, jednak szlak stamtąd jest najdłuższy i najbardziej stromy. Autobusy kursują często, jest kilku przewoźników, na miejscu można być około 9-tej.
Rytro i Piwniczna Zdrój to ta sama trasa, dostępna autobusami lub pociągiem. Można jechać bezpośrednio z Krakowa albo przesiąść się w pobliskim Nowym Sączu. W weekendy na szlaku można być już około 6:30, jednak wymaga to wyruszenia o 3:30 z dojazdu dość drogim PKP Intercity. Tańszą opcją, w dodatku dostępną cały tydzień jest Polregio, które do Rytra dociera w okolicy 9-tej, a do Piwnicznej Zdrój parę minut później. Autobusem, na mój obecny stan wiedzy, jedzie się krócej, ale pierwszy z nich na miejscu jest później niż pociągi.
Do Jaworek nie ma bezpośredniego dojazdu z Krakowa. Trzeba się przesiadać w Szczawnicy. Busy na trasie Szczawnica – Jaworki jeżdżą regularnie, choć liczba kursów zależy od sezonu. Problemów z dojazdem nie powinno być nawet teraz (późny listopad), lecz ciężko mi dokopać się w internecie do aktualnego rozkładu jazdy. Nawet przyjmując dość optymistyczną wersję, z Jaworek wyruszyć można dopiero koło 9:30.
Ja wybrałem dojazd do Rytra pociągiem startującym o 5:33. Taka opcja pozwala mi na tani i wygodny (choć długi – niemal 3,5 godziny) dojazd oraz przejście większości zakładanej trasy po Głównym Szlaku Beskidzkim. Wracać postanowiłem ze Szczawnicy, ze względu na mnogość połączeń i ich dostępność aż do późnych godzin wieczornych.
Z Rytra na Radziejową
Pociąg dociera na miejsce niemal punktualnie. O 8:57 wysiadam na dworcu w centrum Rytra. Jestem wypoczęty i gotów do drogi. Mimo długiej podróży, nie mam żadnego powodu do narzekania. Ludzi było niewiele, w wagonie panował spokój, udało się nawet chwilę przespać.
Wędrówkę zaczynam od znalezienia czerwonych oznaczeń szlaku. Z mapy wiem, że powinny być gdzieś przy głównej drodze, na wschód od dworca. Trafiam tam bez problemu, ale już chwilę później się gubię. Skręt w jedną z ulic nie jest oznaczony (albo przegapiłem) i idę za daleko. Po chwili dostrzegam problem, sięgam po mapę, wracam kilkaset metrów i trafiam na właściwą trasę.
Później jest już bez problemów. Wchodzę między domy i niemal od razu rozpoczynam wspinaczkę na jedno z pobliskich wzgórz. Szybko nabieram wysokości, więc na ładne widoki nie muszę zbyt długo czekać. Od czasu do czasu z przyjemnością oglądam się za siebie i patrzę na położoną w dolinie miejscowość.
Asfalt się kończy, później szutrowe drogi przechodzą w leśne ścieżki, ale zabudowa nie znika. Idąc wśród drzew i polan od czasu do czasu napotykam pojedyncze budynki lub ich niewielkie skupiska. Wzgórz wokół Rytra i Piwnicznej na pewno nie można nazwać dzikimi.
Zdarza się, że trafiam na jakieś trudniejsze podejście. Nigdy nie jest długie, ale nachylenie potrafi zmusić do większego wysiłku. Na szczęście, zaraz potem robi się płasko lub nawet trzeba trochę zejść. Generalnie, teren mogę określić jako pofałdowany z tendencją do powolnego nabierania wysokości.
Staram się trzymać mocne tempo, bo wiem, że czas leci, a wolałbym jednak nie schodzić w nieznanym terenie po ciemku. Z drugiej strony, nie chcę przesadzić. Jak mnie „odetnie”, to nie dość, że zwolnię, to jeszcze stracę sporo przyjemności z wędrówki.
Niektórzy pewnie postawią pytanie, czy takie gonienie po szlaku w ogóle ma sens. Czy nie lepiej zrobić to na spokojnie, delektując widokami i ciesząc przebywaniem wśród natury. Cóż, mi to żadnej przyjemności nie odbiera. Nie ma większej różnicy, czy przejdę przez las z prędkością 3 czy 4 km/h. Jedzenie i picie podczas marszu nie zamyka mi oczu na otaczający krajobraz. Szybkie, męczące podejścia wcale nie tłumią myśli „ach, ale tu ładnie”. Mam dobrą kondycję, to z niej korzystam póki mogę. Przy okazji trenuję dobre rozkładanie sił oraz prawidłowe odżywanie podczas długotrwałego wysiłku.
Gdzieś po drodze tracę za to dobrą pogodę. Wysiadając w Rytrze miałem nad sobą niebieskie, bezchmurne niebo. Teraz zaszło białymi chmurami i wygląda na to, że prędko one nie przejdą. Na szczęście są dość wysoko, więc nie powinny przesłaniać widoków.
Nie tylko niebo zrobiło się bielsze. Wraz ze wzrostem wysokości, coraz częściej trafiam na zamarznięte kałuże, pokryte szronem łąki czy niewielkie skupiska świeżego śniegu. Ciekawe ile tego będzie na szczycie?
Docieram na Polanę Niemcową. Tu czerwony szlak łączy się z żółtym, który wiedzie z Piwnicznej Zdrój. Teoretycznie, dojście tu powinno mi zająć 2:50 h. Minęło około 1:40, więc faktycznie tempo jest niezłe. Mógłbym bez obaw nieco zwolnić i faktycznie, kolejny odcinek staram się iść nieco spokojniej. Przede mną jeszcze sporo drogi.
Kolejny przystanek to Wielki Rogacz. Idę tam wygodną, szeroką drogą, na której co jakiś czas przez drzewa przebijają się ciekawe widoki na okoliczne szczyty. Widzę nawet cel mojej dzisiejszej wędrówki. Radziejowa wciąż jest jednak parę kilometrów ode mnie, więc nie ma co zbyt dużo o niej myśleć.
Co jakiś czas mijam innych turystów, choć nie ma ich zbyt wielu. Późny listopad to już daleko poza sezonem i w góry zapuszczają się głównie „koneserzy”. Niemal wszyscy wyglądają na dobrze wyposażonych i zaprawionych w wędrówkach. Osobiście, bardzo lubię chodzić o tej porze roku. Stwierdzę nawet, że najmniej ciągnie mnie w góry latem, gdy pełno w nich ludzi, a trasy nierzadko są zarośnięte gęstymi chaszczami.
Po kilkudziesięciu minutach od opuszczenia Polany Niemcowej wchodzę na mierzący 1182 metry Wielki Rogacz. Co tam znajduję? W sumie niewiele, bo szczyt nie należy do szczególnie okazałych. Jest mapka i parę drogowskazów, jest początek zejścia niebieskim szlakiem w stronę Jaworek. No i widoki. Na południowym-zachodzie widzę kawałek Tatr, na zachodnie sporo mniejszych, wystających ponad chmury szczytów.
Na Wielkim Rogaczu spotykam też sympatycznego, trochę starszego mężczyznę z psem, którego tempo chodzenia po górach robi na mnie spore wrażenie. Rozmawiamy przez chwilę. Dowiaduję się, że był już dziś na Lackowej w Beskidzie Niskim, obecnie zmierza na Radziejową, a potem chce jeszcze zdobyć Wysoką w Pieninach. Robi Koronę Gór Polski – jak twierdzi, głównie dla swojego psa.
Po paru minutach, rozstajemy się. A właściwie, to ja zostaję w tyle, bo gość niemal zbiega z góry i pędzi dalej w stronę Radziejowej. Ja schodzę na Przełęcz Żłobki swoim tempem.
Za przełęczą po raz drugi tego dnia mylę szlak. Wyłącznie moja wina, bo oznaczenie skrętu jest dobre i nietrudno go zauważyć. Po prostu poszedłem za szlakiem narciarskim, który do tej pory szedł tak samo jak czerwony (GSB). Okazało się jednak, że ten pierwszy na Radziejową nie wchodzi, a omija wierzchołek od zachodu. No nic, zorientowałem się dość szybko, więc straciłem tylko kilka minut.
Po powrocie na Przełęcz Żłobki zaczynam kolejne bardziej wymagające podejście. Droga wiedzie przez las, jest usiana kamieniami i w około połowie pokryta śniegiem. Choć na przyczepność butów (Quechua Forclaz 500 High, obecnie dostępne pod nazwą Forclaz Trek 100) nie mogę narzekać, to i tak parę razy noga „ucieka”. Idę więc ostrożnie, powoli nabierając wysokości.
Przed szczytem nachylenie szlaku zmniejsza się. Ostatnie 100-200 metrów jest wręcz bardzo łatwe. W końcu docieram na niewielką polanę, gdzie stoi wieża widokowa, betonowy obelisk oraz parę map i tablic. Udało się, Radziejowa zdobyta.
Docieram tu o 11:35, więc po niecałych 2:40 h marszu. Według wskazań z serwisu mapa-turystyczna.pl powinno być 4:35. Jest dobrze, teraz mógłbym już iść „szlakowo” i wciąż zdążyć przed zachodem słońca. Znając życie, pewnie urwę jeszcze z godzinę.
Oprócz mnie jest tu jeszcze para starczych turystów oraz… grupa motocyklistów. Na szczęście stoją na uboczu i zachowują się kulturalnie, więc nawet mnie ich nielegalna obecność tutaj bardzo nie drażni. Chwilę później zjeżdżają ze szczytu i zostajemy we trójkę. Proszę o pamiątkowe zdjęcie i rewanżuję się tym samym.
Potem chwila przerwy. Chodzę o szczycie, oglądam wszystko, co tu postawiono, czytam tabliczki. Żałuję, że nie mogę wejść na wieżę widokową. Ze względu na spróchniałą konstrukcję, zakazano wejścia i nawet zdemontowano dolny fragment schodków, żeby nikogo nie kusiło.
Radziejowa – Przehyba
Pora schodzić. Do Przehyby mam półtorej godziny. Albo i dwie, bo na szczycie Radziejowej obok siebie wiszą drogowskazy podające różne czasy. W każdym razie, czeka mnie dość ciekawy odcinek, gdzie niemal co chwilę będę zdobywał jakiś pomniejszy szczyt lub przełęcz.
Na pierwszy ogień idzie Mała Radziejowa. Nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jest tylko tabliczka z nazwą i wysokością (1207 metry n.p.m.), a także strzałka wskazująca wieżę widokową. Fakt, że jest nieczynna postanowiono przemilczeć (przynajmniej w tym miejscu, gdzie indziej są takie informacje).
Parę minut później, znów dość łagodnym zejściem, docieram na Długą Przełęcz. Tu do szlaku dołącza trasa narciarską, która omijała szczyt Radziejowej. Niedługo potem wchodzę na Bukowinę (lub Bukowinki – ta nazwa też występuje). Szczyt jest nieciekawy, niezbyt wybitny i całkiem zalesiony, więc przechodzę przez niego nie zatrzymując się nawet na chwilę.
Kolejna atrakcja to południowy wierzchołek Złomistego Wierchu, a niedługo później – północny. Poza szczytowymi tabliczkami nie ma tu jednak na czym zawiesić oka. Idę dalej.
W oddali widać już wieżę nadajnika na Przehybie. Ma 87 metrów wysokości i służy do transmisji programów radiowo-telewizyjnych. Oprócz tego, na niemal całym odcinku od Radziejowej mam świetne widoki na okoliczne szczyty i pasm górskie. Mimo zachmurzenia, przejrzystość powietrza jest dobra, więc sięgam wzrokiem na dziesiątki kilometrów. Jest ładnie, dobrze mi tu.
Pod schroniskiem na Przehybie staję o 12:37. Więc jednak szybciej niż 2 godziny. Szybciej nawet niż półtorej, co podawała bardziej optymista z tabliczek oglądanych na Radziejowej. Ale teren był łatwy i pozbawiony stromych podejść, więc szło się niemal bez wysiłku.
Spotykam tu największą do tej pory grupę turystów. Każdy z nich ma co najmniej jednego psa. Ze schorniska wychodzą kolejne, ludzko-zwierzęce grupy, więc zakładam, że to jakaś zorganizowana akcja. Nie chce mi się jednak dochodzić jej celu.
Udaję się pod nadajnik, a potem jeszcze na chwilę schodzę ze szlaku. Kusi mnie strzałka z napisem „punkt widokowy”. Oprócz tabliczki z oznaczeniem wierzchołka Małej Przehyby, paru ławek i budynku związanego z obsługą nadajnika, nie ma tam jednak nic specjalnego. Jakiś widok faktycznie jest, ale niezbyt rozległy. Większość zasłaniają drzewa. Parę minut wcześniej, ze szlaku mogłem podziwiać ciekawsze panoramy.
Zejście z Przehyby – niebieskim szlakiem do Szczawnicy
Wracam na właściwą ścieżkę i obieram kierunek na zachód. Po chwili docieram do rozdroża. Pora opuścić Główny Szlak Beskidzki i zacząć zejście w stronę Szczawnicy. Prowadzą do niej dwie trasy: niebieska i zielona. Początkowo idą razem, później rozdzielają się. Obie teoretycznie powinny zająć 3 godzin. Decyduję się na niebieską. Bez konkretnego powodu, po prostu musiałem coś wybrać.
Na początku zejścia znów mam ciekawe widoki. Przede mną coraz niższe pasma Beskidu Sądeckiego, dalej Pieniny, gdzieś na horyzoncie znów kawałek Tatr. Cieszę się póki mogę, bo pewnie niedługo znów wejdę w las i stracę z oczu tę piękną, rozległą przestrzeń.
Zaczyna się dość łatwo. Ścieżka jest delikatnie pofałdowana. Płaskie odcinki przeplatają się krótkimi zejściami i niewielkimi podejściami. Sytuacja zmienia się dopiero po kilkudziesięciu minutach. Gdy docieram do Skrzyżowania pod Przehybą, szlaki rozdzielają się. Niebieski, którym zdecydowałem się iść, nurkuje ostro w dół.
W przeciwieństwie do szlaku z Rytra, gdzie krótkie stromizny mieszały się z prostymi odcinkami, tu niemal cały czas występuje duże nachylenie. Podejście byłoby męczące, ale to nie znaczy, że droga w dół nie potrafi dać w kość. Na odcinku niecałych 4 km trzeba zejść ponad 500 pionowych metrów, przy czym pierwsza połowa jest moim zdaniem bardziej wymagająca (głównie ze względu na podłoże)
Otoczenie nadal jednak jest ładne. Po zejściu do lasu straciłem co prawda widok na górskie szczyty, ale zieleń iglastych drzew pomieszana z brązem opadniętych liści również może się podobać. Standardowo, muszę tylko uważać, żeby nie poślizgnąć się na tych ostatnich.
W końcu leśna ścieżka dobiega końca. Po kilkudziesięciu minutach męczącego zejścia docieram na wygodną, szutrową drogę, która prowadzi mnie wzdłuż Sopotnickiego Potoku. Na jej końcu znajduje się szlaban oraz parking dla turystów.
Za szlabanem zaczyna się asfalt. Idąc nim, po kilku minutach mijam kilkumetrowy wodospad. Niestety, jest to ostatnia atrakcja w tej okolicy. Teraz czeka mnie nudny, ponad 3-kilometrowy marsz w stronę centrum miasta. Wśród domów, po twardej nawierzchni i niestety z coraz bardziej wyczuwalnym zapachem smogu.
Trasę umila widok na Pieniny. W oddali widzę Wysoką, nieco bliżej Palenicę, gdzie ze Szczawnicy można dojechać wyciągiem krzesełkowym. Po około pół godzinie jestem już na dole.
Ku lekkiemu zaskoczeniu, ostatni odcinek okazuje się dość ciekawy. Wiedzie przez uzdrowiskową część miasta, przy parku oraz licznych ośrodków wypoczynkowych. Większość jest ładna i zadbana, ale są też takie, co lata świetności mają już za sobą. O dziwo, to one bardziej przyciągają moją uwagę. Starzeją się godnie – podwórka nie są przesadnie zarośnięte, a mury jakoś udało ochronić się przed zabazgraniem graffiti.
Zejście kończę w centrum, przy głównej ulicy. Od rozpoczęcia wędrówki mija 5 godzin i 24 minuty. Wiele szybciej niż zakładane 8:45 h. Lekko zmęczony siadam na ławce i czekam na autobus, który po kilkunastu minutach zabiera mnie w stronę Krakowa.
Podsumowanie
Ach, co to była za wycieczka. Udało się zdobyć fajny szczyt oraz przebyć trasę, na której nigdy wcześniej nie byłem. I to w świetnym stylu. Szybko, ale bez wykończenia się w sposób, który wymagałby kilkudniowej regeneracji. Dobrze rozkładałem siły, w odpowiednich momentach jadłem i piłem. Świetne przejście, która daje nadzieje na dobry zimowy sezon w Tatrach. Tam długości i suma podejść będą pewnie podobne (lub odrobinę większe, ale za to nie zamierzam forsować aż tak mocnego tempa).
Radziejowa dołącza do mojej listy zdobytych szczytów Korony Gór Polski. Mam ich już 12 na 28 istniejących. Po wschodniej stronie kraju brakuje tylko Łysicy (Góry Świętokrzyskie) i Tarnicy (Bieszczady). Oba mam zamiar zdobyć w przyszłym sezonie. Co do szczytów na zachodzie – może kiedyś. Póki co, więcej myślę o nieco wyższych górach.