Pieniny jesienią – Trzy Korony i Sokolica
Są takie szlaki, które można pokonywać wielokrotnie i nigdy się nie nudzić. Są góry, które choć znane na pamięć, wraz potrafią cieszyć i pozwalają odkryć coś nowego. Dla mnie czymś takim są Pieniny oraz ich najpopularniejsze szczyty: Trzy Korony i Sokolica. Właśnie odwiedzamy je po raz kolejny, tym razem w jesiennej odsłonie.
Pomysł na jesienny wypad w Pieniny mieliśmy z Martyną już od jakiegoś czasu. Ciągle jednak coś stawało na drodze do realizacji: a to jej zajęty weekend, a to mój start w półmaratonie. Na szczęście, w końcu udało nam się zgrać, pogoda też miała być znośna, więc zapadła decyzja o sobotnim wyjeździe.
Plan zakładał dojazd do Krościenka nad Dunajcem (niewielkiej, choć fantastycznie położonej górskiej miejscowości na styku pasm Gorców, Pienin i Beskidu Sądeckiego), przejście kilkugodzinnej pętli po najpopularniejszych terenach Pienińskiego Parku Narodowego oraz powrót tego samego dnia.
Dojazd w Pieniny z Krakowa
Jadąc komunikacją publiczną, sprawa jest jednocześnie prosta i trudna. Do wyboru jest trzech przewoźników kursujących na trasie Kraków – Szczawnica. Jeżdżą często (1-2 na godzinę), a flota jest w całkiem dobrym stanie. Niestety, w większości przypadków busy są przepełnione do tego stopnia, że na niektórych przystankach kierowca w ogóle nie zabiera pasażerów. Problemem jest też brak trzymania się rozkładów jazdy – spóźnienia są normą, czasem trafiają się również odwołane kursy.
Mimo to, czasem korzystamy z tych usług. Trasę przecina zbyt wiele atrakcyjnych szlaków, żeby po prostu odpuścić. Komfort podróży można jednak nieco zwiększyć trzymając się paru prostych zasad:
- Warto wyruszyć jak najwcześniej (pierwszy bus jest na dzień dzisiejszy o 6:45), dzięki czemu uniknie się trudnego wieczornego powrotu.
- Wsiadając jak najbliżej dworca w Krakowie jest większa szansa zmieszczenia się na pokładzie.
- Nie jechać „wtedy, co wszyscy” – końcówka długiego weekendu albo pogodna niedziela to proszenie się o nerwy na przystanku i tłok na pokładzie. Najlepiej wybrać się tam w tygodniu.
- Pamiętać, że przy nieco gorszej pogodzie góry też są piękne, za to chętnych na chodzenie po nich o wiele mniej.
My wyruszamy pierwszym busem w sobotę. Na Rondzie Matecznego wsiadamy parę minut po 7-mej, zajmując jedne z ostatnich miejsc. Jazda obywa się jednak bez korków, więc w Krościenku jesteśmy już przed 9-tą. Wysiadamy w centrum, łatwo odnajdujemy szlak i zaczynamy marsz.
Szlak Krościenko – Trzy Korony
Decydujemy, że w pierwszej kolejności odwiedzimy Trzy Korony. To tam przeważnie są większe kolejki do kasy przed szczytem, więc zakładamy, że bliżej poranka będzie tam mniej ludzi niż w godzinach około-południowych.
Żółty szlak prowadzi nas kilkaset metrów na zachód wzdłuż głównej ulicy miasta. Następnie skręcamy w lewo, mijamy tabliczkę z drogowskazem (Trzy Korny, 2 i 1/4 godziny) i rozpoczynamy pierwsze podejście. Najpierw chwila wśród budynków, później ścieżka znika w lesie.
Dość szybko nabieramy wysokości. Cała trasa ma tylko 4 kilometry długości, jednak aż 560 metrów przewyższenia, co sprawia, że niemal non stop idzie się mniej lub bardziej stromym podejściem.
Wychodząc na pierwszą polanę warto się odwrócić i rzucić okiem na pozostawione w dole miasteczko. Widać Dunajec, ogromny kościół oraz łagodne zbocza Gorców i Beskidu Sądeckiego po obu stronach rzeki. Pomiędzy nimi postawiono mnóstwo niewielkich domków, z których większość to wille i pensjonaty tworzące bogatą bazę noclegową Krościenka.
Idąc dalej, znów jesteśmy wśród kolorowych drzew. Mijamy miejsce, gdzie zaczyna się teren Pienińskiego Parku Narodowego. Zielony, towarzyszący nam do tej pory szlak, skręca w lewo na Czertezik. My trzymamy się dalej żółtego, którym mamy zamiar iść aż do położonej niedaleko szczytu Przełęczy Szopka.
Wkrótce do żółtego szlaku dołącza niebieski. Na rozdrożu możemy iść albo prosto, albo w lewo na Sokolicę (1,5 godziny drogi). Co prawda tam też się chcemy się dostać, jednak dopiero w później, więc wybieramy pierwszą opcję.
Kolejną atrakcją na trasie jest Pieniński Potok. Mniej więcej w połowie drogi przecina on szlak w miejscu z charakterystyczną drewnianą rynną. Można się napić, przemyć twarz, albo po prostu usiąść na pobliskich ławkach i odpocząć chwilę przed dalszą wędrówką.
Znów las, trochę podejścia i kolejne rozdroże. Niebieski szlak, który przed chwilą zaczął nam towarzyszyć teraz odbija w stronę ruin Zamku Pienińskiego. Tamtędy też można dojść na szczyt, jednak dokłada się jakieś 20-30 minut marszu. Oczywiście zamek też chętnie odwiedzimy, jednak postanawiamy to zrobić dopiero w drodze powrotnej.
Wchodzimy w chmurę. Im jesteśmy wyżej, tym bardziej gęstnieje, budząc coraz większe obawy o widoki ze szczytu. My tymczasem powoli docieramy na Przełęcz Szopka. Tu żegnamy się z żółtym szlakiem, który od tej pory prowadzi w dół, ku pięknemu Wąwozowi Sobczańskiemu i dalej w stronę Sromowców Niżnych. Skręcamy w lewo i po niebieskich oznaczeniach rozpoczynamy podejście w stronę szczytu.
To jeden z bardziej stromych odcinków na trasie. Niektórzy z idących w pobliżu nas ludzi są zmuszeni do postojów. Nam na szczęście kondycja pozwala piąć się w górę bez przerw. Na pewno pomaga tu fakt, że robimy trasę „na lekko”, a nie jak co niektórzy, z ogromnymi plecakami wypchanymi śpiworami, namiotami i innym sprzętem pozwalających na wielodniowe, samodzielne podróżowanie.
Las jest bardzo kolorowy, klimatyczny, ale niestety z każdym krokiem coraz mniej przejrzysty. Jesteśmy w chmurze i raczej w najbliższym czasie nie opuści ona tego miejsca. Pod umieszczoną jakieś 50 metrów poniżej szczytu kasę docieramy już z widocznością rzędu kilkudziesięciu metrów.
Stoję chwilę w kolejce i kupuję bilety. Kosztują 5 zł lub 2,50 zł w wersji ulgowej. Miłe jest to, że uprawiają do wejścia nie tylko na ten szczyt, ale i na odległą o parę kilometrów Sokolicę.
Dalsza droga prowadzi przez metalowe kładki i schody. Jest trochę do podejścia, jednak odcinek nie jest na tyle długi, by dać komukolwiek w kość. Po paru minutach jesteśmy już na wysokości 982 metry. Zdobywamy wierzchołek, z którego jednak nie możemy nic zobaczyć. W zasięgu wzroku mamy tylko kawałek ostro opadającego w dół zbocza i masę żelastwa, po której kolejni, nieco rozczarowani ludzie zmierzają w stronę szczytu.
Widoków brak, jest za to coraz zimniej i nieco wietrznie, więc już po paru minutach decydujemy się schodzić w stronę kas.
Z Trzech Koron na Sokolicę przez Sokolą Perć
Nie wracamy po własnych śladach. Tym razem, zamiast na przełęcz Szopka, idziemy w stronę Polany Kosarzyskiej, a później pod ruiny zamku, który odpuściliśmy wcześniej. Droga początkowo jest dość stroma i musimy trochę uważać, aby nie poślizgnąć się na mokrych kamieniach przykrytych dodatkowo opadniętymi liśćmi.
Później ścieżka łagodnieje. Dodatkowo, za polaną, okolica robi się na prawdę piękna. Widoczność jest już lepsza, a jesienne kolory wraz ze stromymi skałami i głębokimi wąwozami tworzą niesamowity krajobraz. To chyba jedno z moich ulubionych miejsc w górach. Co więcej, jest o wiele mniej popularne niż trasa, którą wchodziliśmy na szczyt. W efekcie, mamy cały ten teren niemal wyłącznie dla siebie.
W samym zamku chyba stało się ostatnio coś niedobrego. Wejście na teren ruin jest zagrodzone i obwieszone tabliczkami o zawalonym stropie. Wygląda więc na to, że tym razem nie pochodzimy sobie po resztkach murów. No trudno, w takim razie odwiedzamy tylko Grotę Świętej Kingi i idziemy dalej.
Po wyjściu z tego niezwykle klimatycznego lasu idziemy jeszcze chwilę przez dużych rozmiarów Polanę Wyrobek i docieramy do znanego nam już rozdroża. Dołączamy na chwilę do żółtego szlaku i schodzimy nim w dół, mijając po raz drugi tego dnia Pieniński Potok. Dalej trafiamy na kolejne skrzyżowanie i tym razem skręcamy w kierunku Sokolicy.
Tu może parę słów o czasach na szlakowskazach. Z Krościenka na Trzy Korony było ponoć 2 i 1/4 godziny. Zrobiliśmy to w niecałe 1,5h idąc spokojnie i robiąc jedną, około 10-minutową przerwę. Wartość ta jest więc lekko przeszacowana. Natomiast z miejsca, w którym jesteśmy teraz, znak pokazuje 1,5h na Sokolicę. Ten czas jest już o wiele bardziej wyśrubowany – pamiętam, że nawet idąc dość żwawo, ciężko było się z nim zmieścić. Co prawda to niecałe 3 km marszu, jednak w dość trudnym terenie, więc może lepiej dać sobie więcej rezerwy planując wycieczkę (mapa-turystyczna.pl przesadza na tym kawałku jeszcze bardziej, zakładając jego przejście w 1:05).
Ok, wracając do relacji. Ruszamy niebieskim szlakiem, gdzie już po chwili teren robi się kamienisty. O ile zejście z Trzech Koron w znacznej mierze prowadziło udeptaną, leśną ścieżką, to droga na Sokolicę jest większym wyzwaniem dla stóp. Trzeba też nieco bardziej uważać, bo w wielu miejscach pojawia się ekspozycja, a tylko niektóre miejsca zabezpieczono barierkami.
Wygląda na to, że poranne chmury powoli znikają. Widoczność mamy coraz lepszą i zaczynamy wierzyć, że chociaż z drugiego szczytu będziemy w stanie podziwiać okolicę. I pewnie nie tylko my, bo szlak robi się coraz bardziej zatłoczony – mimo dalekiej od ideału pogody, sporo ludzi postanowiło przyjść dzisiaj w góry.
Najciekawszym odcinkiem tej trasy jest Sokola Perć. Nazwa pewnie niejednej osobie skojarzy się z Orlą Percią, jednak tutejszym trudnościom daleko do słynnego tatrzańskiego szlaku. Wspólna jest natomiast postać twórcy – obie percie wytyczył ksiądz Walenty Gadowski w początkowych dekadach XX wieku.
Co tu mamy? Jakieś 10-15 minut marszu skalistą granią, prowadzącą przez lokalny wierzchołek o nazwie Czerteż. Sporo ekspozycji (o której ostrzegają znaki po obu stronach szlaku), jednak z niewielkim ryzykiem upadku, bowiem chyba wszystkie groźniejsze przepaście ogrodzono barierkami. Do tego sporo kamieni, korzeni i parę okazji do użycia rąk – do obłapiania metalowych płotków albo, jeśli ktoś woli wersję bliższą naturze, trzymania się skały.
Brzmi fajnie, choć jeśli kogoś taka zabawa nie pociąga, Sokolą Perć może obejść. Równolegle do niej, nieco niżej jest poprowadzony zielony szlak, który za graniowymi trudnościami z powrotem łączy się z niebieskim.
Za Percią jest już o wiele łatwiej. Chwilę idziemy po względnie równym terenie, a potem rozpoczynamy zejście z Czertezika. Szlak prowadzi zakosami i daje świetny widok na Przełęcz Sosnów – obniżenie, gdzie do trasy dołącza szlak prowadzący na Sokolicę bezpośrednio z Krościenka i gdzie zaczyna się ostatnie podejście na szczyt.
Po drodze robimy chwilę przerwy na jedzenie, a następnie z przełęczy ruszamy na wierzchołek. Mijamy kasę pokazując zakupiony na Trzech Koronach bilet i rozpoczynamy strome, kamieniste podejście. Tu również trasę zabezpieczają barierki. Trzeba jednak uważać nie tylko na śliską, zdradliwą nawierzchnię, ale i schodzących ze szczytu ludzi, których trzeba co chwilę wymijać na tym wąskim odcinku.
Mija parę minut i jesteśmy u góry. Niezbyt wysoko, bo ledwie na 747 metrach, ale za to widoki są świetne. Chmury niemal całkiem się podniosły, więc mamy w zasięgu wzroku wszystko w promieniu kilku, może kilkunastu kilometrów.
Na dole, pod ostro opadającym zboczem wije się Dunajec. Przy jego brzegu, na Drodze Pienińskiej, widać zmierzających pod Czerwony Klasztor pieszych i rowerzystów. Wokół nas pełno innych górskich szczytów mieniących się odcieniami żółci, brązów i ciemnej zieleni. A tuż obok – słynna karłowata sosna będąca symbolem Pienin. Po niedawnym wypadku trochę skromniejsza (helikopter TOPR-u, który zawisł nad nią by zabrać ranną turystkę, podmuchem wirnika uszkodził jedną z gałęzi i konieczne było przycięcie drzewka), ale na szczęście wciąż żywa.
Oprócz nas jest tu dziś sporo ludzi (i jeden kot, który nie wiadomo skąd się wziął), więc ciężko swobodnie chodzić po kamienistym wierzchołku. Czasem trzeba się przeciskać, kiedy indziej nieco zaczekać aż zwolni się co bardziej atrakcyjne miejsce. Nie jest to wielki problem – mamy sporo czasu, a pogoda sprzyja coraz bardziej, więc zanim zaczynamy zejście, spędzamy na szczycie kilkanaście minut podziwiając co prawda już dobrze znane, ale ciągle bardzo lubiane widoki.
Sokolica – Krościenko
Śliską ścieżką ostrożnie schodzimy w dół do poziomu Przełęczy Sosnów. Ja po drodze wstępuję jeszcze na chwilę na położony parę metrów od szlaku punkt widokowy ze świetnym podglądem na stromy szczyt. Tu też byłem już wcześniej, ale i tak nie mogę sobie odmówić kolejnego spojrzenia.
Na przełęczy skręcamy w prawo i zielonym szlakiem zaczynamy zejście w stronę Krościenka. To dość łatwa trasa, bez ostrych zboczy i męczącego chodzenia po śliskich kamieniach. To co kiedyś mogło być bardziej wymagającym fragmentem, teraz zamieniono na schodki z drewnianymi poręczami. Wytracamy więc wysokość bez przeszkód i w towarzystwie ładnego, kolorowego lasu.
W pewnym momencie, przy szlaku zauważam niewielki otwór w skałach. Podchodząc bliżej zdaję sobie sprawę, że jest to wejście do jaskini. Wąskie, prowadzące pochyłym korytarzem w dół. Pewnie dałoby się wcisnąć i trochę rozejrzeć, ale bez porządnego oświetlenia i ciuchów na przebranie raczej nie mam ochoty na taką zabawę.
Dopiero z internetu dowiaduję się więcej na jej temat. To Jaskinia nad Polaną Sosnówką (inna nazwa: „Dziury”, chyba ze względu na kilka niewielkich otworów wejściowych), o sumie długości korytarzy wynoszącej niemal 100 metrów. Nieudostępniona do zwiedzania, ale i ponoć bez jakiś szczególnych atrakcji.
Po tej niedługiej, ponadprogramowej eksploracji wracamy na szlak. Idziemy leśną ścieżką od czasu do czasu zmieniającą się w sztuczne schodki. Na chwilę wychodzimy z lasu na polanę dającą widok na zabudowania z pogranicza Krościenka i Szczawnicy, a później znów znikamy wśród drzew, by pokonać ostatnie tego dnia zejście.
Parę minut później jesteśmy już u podstawy góry. Wydostajemy się na szeroką, utwardzaną drogę prowadzącą wzdłuż Dunajca. Zauważamy, że sezon na spływy chyba jeszcze się nie zakończył, bo po rzecze wciąż pływają flisacy na charakterystycznych tratwach (co prawda pustych, ale to pewnie ze względu na coraz późniejszą porę dnia). Stąd do centrum Krościenka mamy jeszcze 2 kilometry. Pierwszy jest ciekawy, ale drugi to już niestety lekko nużąca wędrówka wśród gospodarstw i pensjonatów.
Powrót i podsumowanie
Na przystanek docieramy po około 4,5 godzinach od rozpoczęcia wycieczki. Czas całkiem przyzwoity, szczególnie biorąc pod uwagę sporą liczbę przerw po drodze. Teraz pozostaje już tylko czekać na autobus i mieć nadzieję, że uda się zdobyć miejsce siedzące. Pojazd przybywa po około 20 minutach. Na szczęście nie przeładowany, więc podróż do domu jest dość komfortowa.
Powoli zostawiamy Pieniny za sobą. Myślę, że była to bardzo udana wycieczka. Choć trasę znaliśmy praktycznie na pamięć, w ogóle nie stanowiło to problemu. Bawiliśmy się świetnie i już teraz wiemy, że za jakiś czas znów odwiedzimy te małe, niskie, ale pełne atrakcji góry.
Mapa przebytej trasy: