Rowerem po Małopolsce – zamek i zapora w Dobczycach
Kolejny weekend, kolejna wycieczka. Pogoda, wbrew wcześniejszym prognozom, znów sprzyjała, więc na cel obrałem oddalone o jakieś 20 kilometrów od Krakowa Dobczyce. W planie było odwiedzenie tamtejszego zamku, zapory z elektrownią wodną, obejrzenie jeziora z paru miejsc oraz dwukrotny przejazd przez wymagające pagórki Pogórza Wielickiego.
W końcu mam też nowy aparat. Stary kompakt Sony utonął w Wiśle, więc kupiłem nowy kompakt Sony (W830). Mam nadzieję, że nie spotka go podobny los i będzie dzielnie mi towarzyszył przy różnych, mniej lub bardziej ekstremalnych projektach.
Dobra, wracając do Dobczyc. To niewielkie miasto położone na południu Krakowa, nad sztucznym jeziorem, stworzonym przez budowę zapory na Rabie w 1986 roku. Niestety, nie można mówić w tym przypadku o typowym „mieście nad wodą”, ponieważ dostęp do zbiornika jest zakazany (jest tam ujęcie wody pitnej), a większość jeziora jest wręcz ogrodzona płotem. Powód jak najbardziej zrozumiały, ale i tak trochę szkoda, bo drugiego tak dużego akwenu w pobliżu Krakowa nie ma.
W samym mieście znajduje się sporo zabytków (co dość oczywiste, skoro Dobczyce dostały prawa miejsce jeszcze w XIV wieku) i parę innych wartych odwiedzenia miejsc. Wybierając się tam na wycieczkę rowerową, mam oczywiście pewne ograniczenia w zwiedzaniu, jednak parę fajnych rzeczy dam radę zobaczyć.
Jadąc do Dobczyc rowerem, trzeba mieć na uwadze, że choć dystans jest niewielki (ode mnie w linii prostej to jakieś 20 km), to trasa będzie wymagająca. Po drodze znajduje się Pogórze Wielickie, z licznymi pagórkami, przez które będzie trzeba się przedrzeć. Nie jest to oczywiście typowo górski teren, ale i tak należy spodziewać się licznych podjazdów, zjazdów, krętych dróg i wolniejszego niż standardowe tempa jazdy.
Z Krakowa do Dobczyc
Ponieważ jest sobota, nie muszę się spieszyć ze wstawa… Ok, i tak wstaję o 6-tej, bo lubię i w ogóle szkoda weekendu na długie spanie. Wrzucam w siebie trochę makaronu, przygotowuje banany, parę kanapek, batonów, picie i trochę narzędzi na wypadek jakiejś awarii podczas jazdy. Pakuję to wszystko do małego plecaka i znoszę rower na dół. Wyruszam około 7:30.
Zimno. Niby prognoza zapowiada dziś nawet do 23 stopni, ale rano po prostu marznę. Przydałyby się długie spodnie i jakieś rękawiczki. Jednak nie zawracam, bo wiem, że zaraz się rozgrzeję, później się ociepli, a ja będę woził zbędne ciuchy ze sobą. Raczej nie warto.
Wyjazd z Krakowa na południe nie należy do moich ulubionych zadań. Mam parę dróg do wyboru, ale każda jest dość ruchliwa i w pewnych miejscach wręcz nie przyjemnie się nimi jedzie. Dziś pada na następujący wariant: najpierw wzdłuż Zakopianki, potem przez Borek Fałęcki na węzeł autostrady A4, tam przejazd nad nią i zjazd na Swoszowice.
W planie była trasa przez Wrząsowice, Świątniki Górne i Gorzków, jednak dość szybko trafiam na problemy w postaci rozkopanych i zamkniętych dróg. Muszę improwizować z objazdami, przez co zupełnie omijam pierwszą miejscowość z lisy, jadąc zamiast tego przez Ochojno i Rzeszotary. O Świątniki tylko zahaczam, a potem już zgodnie z pierwotnym założeniem kieruję się na Gorzków, gdzie skręcam w prawo i po paru kilometrach docieram w okolice Dobczyc.
Streszczenie trasy wyszło dość krótkie, ale ona sama taka nie była. Po tych terenach co chwile jeździ się pod górkę, a dodając do tego parę przerw i drobnych pobłądzeń, zeszło mi ponad 2 godziny na pokonanie tych 30-stu kilometrów.
Muszę niestety po raz kolejny przyznać, że niezbyt lubię tamtędy jeździć. I wcale nie chodzi tu o pagórki – te akurat są ok i mają „wartość treningową”. Powodem jest duża gęstość zaludnienia, spory ruch samochodowy i często kiepski stan dróg. Owszem, jest parę ładnych miejsc, ale w większości i tak czułem się, jakbym nigdy nie wyjechał poza miasto.
Dobczyce – zwiedzanie atrakcji miasta
Zanim decyduję się na wjazd do miasta, skręcam na zachód i jadę przed siebie około pół kilometra. Kojarzę z mapy, że jest tam most nad fragmentem jeziora. I faktycznie, widoki stamtąd całkiem niezłe. Woda jest po obu stronach – niedużo, bo to dość mała odnoga zbiornika, ale i tak warto było wpaść.
Opis do powyższego zdjęcia specjalnie zawiera stwierdzenie „z okolic mostu”. Sam most jest bowiem otoczony wysokim płotem i ciężko się tam zatrzymać, aby podziwiać widoki. Równolegle do mostu jest jednak coś w rodzaju kładki. Co prawda spełnia swoją funkcję – można się przedostać z jednego brzegu na drugi, ale pod względem wrażeń estetycznych (i przy okazji stanu nawierzchni) zajmuje zaszczytne ostatnie miejsce na liście kładek, po jakich miałem okazję jechać.
Ok, pora na wjazd do miasta. Pierwszym punktem będzie zapora na Rabie. Byłem już tam kiedyś, ale kojarzę, że droga była dość skomplikowana, więc oczywiście musiałem trochę pobłądzić zanim trafiłem we właściwe miejsce. W sumie, fajna okazja, żeby pozwiedzać okolicę. Tak myślę, że mieszkańcy Dobczyc raczej nie mogą narzekać na widoki z okien.
W końcu trafiam nad zaporę. Wjazd na jej teren wymaga przejazdu przez bramkę, ale ona jest chyba zawsze otwarta. A przynajmniej ta pierwsza bramka, bo wejście na samą koronę zapory jest chronione przez kolejny płot.
Czytam tabliczkę przy tej bramie i widzę, że otwarte będzie dopiero od 11:00, a obecnie na zegarku ledwie parę minut po 10-tej. No cóż, pozostaje mi więc pooglądanie wody i zjedzenie czegoś, a potem pora ruszać dalej. Kolejny punkt programu: zamek (stąd widać go już dość dobrze, znajduje się na wzgórzu na końcu wału zapory.
Zjeżdżam drogą przy placu pod koroną zapory (ulica Budowlanych), jednak zanim skieruję się na zamek, wjeżdżam jeszcze w ulicę podgórską, z końca której mam bardzo fajny widok na całą tutejszą infrastrukturę hydroenergetyczną.
Potem wracam tą samą drogą, skręcam na centrum i tam, widząc drogowskaz na zamek, rozpoczynam podjazd. Trzeba przyznać, że jest dość stromy i co słabszych lub już zmęczonych może zmusić do prowadzenia roweru lub robienia po drodze przerw.
Stąd do zamku jeszcze kawałek, jednak warto się na chwilę zatrzymać. Fragment murów obronnych zachował się w całkiem dobrym stanie i można go zwiedzić. Dostępna jest baszta, na którą można się wdrapać po metalowych schodkach oraz kawałek ścieżki wytyczonej po murach.
Oprócz mnie, na murach było kilka innych osób. Z tego względu nie spędziłem tam zbyt wiele czasu. Pod basztą zostawiłem nieprzypięty rower i zwyczajnie zacząłem się obawiać, że gdy wrócę, może go już nie być (w tym momencie trochę zatęskniłem za niedawnym pobytem na Słowenii, gdzie niezabezpieczone rowery – i to czasem całkiem drogie rowery – stały praktycznie wszędzie i nikt nie dopuszczał opcji, że ktoś może je ukraść).
Po zejściu z murów przejeżdżam kawałek dalej, w stronę zamku. Przed nim znajduje się niewielki skansen, który można zwiedzić razem z warownią.
Pod zamkiem zatrzymuję się na dłuższą chwilę. Jest okazja, żeby trochę odpocząć, porobić zdjęcia, pooglądać widoki oraz oczywiście zjeść coś przed dalszą trasą. Na samo zwiedzanie obiektu się nie decyduje, z dwóch powodów: po pierwsze – musiałbym coś zrobić z rowerem, po drugie – i tak nie mam przy sobie ani grosza. Z przeczytanych w różnych źródłach informacji wiem tylko, że powstał w XIV wieku, wielokrotnie zmieniał właścicieli oraz był tyle razy przebudowywany, niszczony i odtwarzany, że z pierwotnej konstrukcji raczej nic już nie zostało.
Kończę odpoczynek i zjeżdżam w dół. Przed powrotem do domu, postanawiam jeszcze raz zajrzeć w okolicę zapory, żeby sprawdzić czy wejście na koronę jest już dostępne. W końcu już po 11-stej, więc powinno. I faktycznie, bramka okazała się otwarta.
Wchodzę i zaczynam zwiedzanie. Choć może „zwiedzanie” to nieco przesadzone stwierdzenie. Po koronie można się po prostu przespacerować w jedną i drogą stronę. Są też ławki, na których można usiąść oraz latarnie. Nie wiem jednak, czy miejsce cieszy się dużą popularnością, bo akurat tego pięknego sobotniego dnia byłem tam jedynym gościem.
Warto wiedzieć, że po koronie jest zakaz jazdy rowerem. Jednak ze względu na pustki w okolicy, tego dnia nawet pilnujący terenu ochroniarz nie miał nic przeciwko, żebym poruszał się w ten sposób.
Powrót do Krakowa
Po wyjeździe za bramkę, kończę zwiedzanie. Podjeżdżam trochę do góry, przeciskam się przez kolejną furtkę i niedługo później jestem na drodze 976. Jadę nią krótki odcinek na zachód, po czym skręcam na północ i rozpoczynam drugą już tego dnia przeprawę przez Pogórze Wielickie.
Wybrałem drogą dość podobną do tej, którą przyjechałem rano. Najpierw jazda na Gorzków, później skręt na Świątniki Górne. Tam jednak nie zjechałem wcześniej na Rzeszotary, tylko dotarłem aż do centrum, by zrobić chwilę przerwy na skwerze przy urzędzie miasta. W sumie to bardzo często robię przerwy w tamtym miejscu. Ma fontannę, parę ławek, kosze na śmieci (przydatna rzecz, bo można pozbyć się opakowań po rzeczach zjedzonych w czasie jazdy). Jest również czyste i przeważnie nikogo innego tam nie ma, więc mam po prostu spokój.
Dalej chciałem jechać przez Wrząsowice, jednak pamiętałem o tamtejszych remontach i faktycznie musiałem w pewnym momencie szukać objazdu. Trafiłem na fajną drogę przez okolice Lusiny, więc nie żałuję, bo akurat tamtejsze tereny mają trochę uroku i przy okazji całkiem nieduży ruch samochodowy.
Dalej już tylko wjazd do Krakowa, przeprawa przez Borek Fałęcki, Zakopiankę i po niemal 6 godzinach jazdy jestem w domu. No dobra, nie było tam aż 6h. Jak zawsze na takich wycieczkach sporo czasu pochłonęły przerwy i nieprzewidziane sytuacje. Ale fajnie było – prawie 73 km po górkach i nawet nogi nie bolą. Tylko jeść się chce…
Mapka z wycieczki: