Majówka na Słowenii – podsumowanie 6-dniowego wyjazdu (część 1)

Tegoroczną majówkę spędziliśmy na Słowenii. To kraj, w którym jeszcze nie byłem, o którym niemal nic nie wiedziałem, a który podczas ostatnich dni bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Zapraszam na relację z tego niezbyt długiego, lecz pełnego wrażeń wyjazdu.

Wyjazd był 6-dniowy, samochodowy, rodzinny. To ostatnie oznacza, że obyło się bez sportowych szaleństw i zdobywania alpejskich szczytów, choć plan i tak był napięty, a wycieczka momentami dość męcząca. Ale tak to już jest, gdy podczas kilku dni chce się jak najwięcej zobaczyć i doświadczyć.

Ten wpis jest pierwszą częścią relacji z tej podróży. Aby przeczytać drugą, kliknij tutaj: Majówka na Słowenii – podsumowanie 6-dniowego wyjazdu (część 2).

Dzień 1

Przyjazd

Dojazd z południowej Polski do północnej Słowenii to około 8-10 godzin jazdy. We wtorek wstajemy więc w środku nocy (2:00), żeby po przyjeździe zostało możliwie dużo światła dziennego. Pakujemy rzeczy do auta i ruszamy trochę po 3-ciej. Jedziemy przez Czechy, Austrię, i w końcu samą Słowenię. Głównie autostradami, więc do każdego z tych krajów (oprócz naszego oczywiście) są potrzebne winiety.

Przed wyjazdem mamy ułożony wstępny plan, ale problemem są prognozy pogody. Niemal wszystkie zgodnie przewidują, że przez większość dni będzie sporo deszczu i burze. Wiadomo, że na przestrzeni paru dni może się jeszcze pozmieniać, ale póki co, to my musimy się dostosować i trochę modyfikujemy plan, aby pierwszego dnia zobaczyć to, co wymaga lepszych warunków atmosferycznych.

Podróż obyła się bez większych przygód. Drogi dobre, trasa niezbyt wymagająca, korków o tej porze brak. Było tylko parę przerw na stacjach benzynowych i jedna w McDonaldzie. Na miejsce dotarliśmy trochę po południu, więc faktycznie zostało jeszcze sporo czasu na zobaczenie czegoś.

Rzeka Socza i wodospad Kozjak

Pierwszy punkt wycieczki: zobaczyć wodospad Kozjak na rzece o tej samej nazwie oraz rzekę Socza, do której ona wpada. Atrakcja znajduje się w północno – zachodniej części kraju, a zwiedzenie zajmuje około godziny do półtorej. Wysiadamy na parkingu, idziemy kawałek wzdłuż Soczy, później skręcamy w prawo i kierujemy się do wodospadu. Aby go zobaczyć, trzeba pokonać trochę drewnianych mostków i przyczepionych do skał chodników. Nie jest to trudne, ale lepiej stamtąd nie wpaść do wody (a po deszczu może być ślisko).

Sam wodospad jest otoczony skałami i wpada do małego jeziorka. Ze względu na położenie jest tam niestety dość ciasno, raczej odpada opcja zrobienia sobie przerwy przy wodospadzie – wejść, zobaczyć, zrobić zdjęcia i wrócić robiąc miejsce dla kolejnych turystów. Ale miejsce ładne, co do tego nie mam wątpliwości.

Wodospad Kozjak

Równie ładna jest Socza, która w tym miejscu ma charakter górskiej rzeki o dość silnym nurcie. Zachwyca kolor wody, tak turkusowego chyba nigdy wcześniej nie widziałem. W paru miejscach można nawet zejść w dół wąwozu i dotknąć wody – nawet nie była taka zimna, jak się spodziewałem.

Wracamy najpierw tą samą drogą przy rzece Kozjak, a następnie przechodzimy kładką nad Soczą (wąska i trochę się chwieje, ale warto) i wracamy na parking drugą stroną wąwozu. Trasa nieco mniej atrakcyjna niż wcześniej, ale pod koniec jest jeszcze stary most (Most Napoleona), którym chcieliśmy przejść. Po lekko ponad godzinie kończymy spacer i ruszamy ku kolejnej atrakcji.

Rzeka Socza i kładka nad nią

Wąwóz Tolmin

Parkujemy w miejscowości Zatolmin, pod wejściem do Triglavskiego Parku Narodowego. Ponieważ jest dzień wolny i początek majówki, ciężko o wolne miejsce do zostawienia samochodu. Na szczęście obsługa sprawnie kieruje ruchem i jakoś się udaje.

Przy kasie dostajemy mapki i krótką instrukcję, jak zwiedzać. Całość teoretycznie zajmuje 1,5 – 2 godziny i faktycznie zmieściliśmy się w tym zakresie. Na trasie jest kilka atrakcji: między innymi wąwóz rzeki Tominki z licznymi kładkami przerzuconymi nad jej wodami, jaskinia Dantego (niestety, zwiedzanie tylko z przewodnikiem), parę punktów widokowych i Diabelski Most zawieszony wśród skał kilkadziesiąt metrów nad rzeką.

Kładki nad Tolminką
U góry: Diabelski Most
Kamień uwięziony pomiędzy skałami

Zwiedzanie kończymy około 16-stej, więc na dobrą sprawę zostaje nam jeszcze trochę dnia. Początkowo, chcemy jechać pod wodospad Savica, ale okazuje się, że dojazd stąd wymaga przeprawy przez Alpy i może zająć sporo czasu.

Obieramy więc kierunek na Bled, choć i tak musimy trochę po górach pojeździć. I tu zaczyna się mój zachwyt nad Słowenią. Rozumiem Parki Narodowe, zabytki czy inne miejsca „turystycznych spędów”, ale te zwykłe, górskie krajobrazy też są niezwykle ładne. Do tego wszystko wygląda na bardzo zadbane i obudowane rekreacyjną infrastrukturą (szlaki piesze, ścieżki rowerowe, miejsca do odpoczynku). Czuję się trochę jak w Austrii i już zaczynam marzyć, by pojeździć tu kiedyś rowerem czy wybrać się na górski trekking.

Widok z przeciętnej górskiej drogi na Słowenii

Bled

Gdy docieramy do Bleda (Bledu?) robi się już późno. Meldujemy się w pensjonacie i idziemy nad jezioro – po pierwsze, aby coś zjeść, pod drugie – pozwiedzać okolicę. Miasto robi fajne wrażenie. Jest zadbane, pięknie położone i widać, że żyje – nie ma dużo ludzi, ale jest gdzie zjeść, pochodzić, zrobić zakupy. Rozrywek w lokalach też pewnie pod dostatkiem.

Po obiadokolacji idziemy na zamek, gdzie docieramy już trochę po zachodzie słońca. Ale to plus, bo jest ładnie oświetlony i zapewnia ciekawy punkt widokowy na okolicę. Do środka nie wchodzimy (jest tam ekskluzywna restauracja), ale można się trochę pokręcić po murach i dziedzińcach.

Po zejściu na dół (na szczęście nie w ciemności, ścieżki są oświetlone), chcemy wracać do pensjonatu, ale decydujemy się przy okazji obejść jezioro dookoła. Biorąc pod uwagę, że to dodało to trasy jakieś 4-5 kilometrów, a my jesteśmy od 2:00 w nocy na nogach, w połowie drogi trochę żałowaliśmy tej decyzji. Do pokoi wracamy około 22:30 i od razu udajemy się spania.

Dzień 2

Dolina Logarska i wodospad Rinka

Po śniadaniu wyruszamy na zachód, aby zwiedzić położoną w Alpach Kamnicko-Sawińskich dolinę Logarską. Dystans od Bleda to około 100 km, jednak konieczność jazdy przez (cudowne!) górskie przełęcze sprawia, że na pokonanie tej odległości potrzeba ponad 2 godziny.

Przez dolinę biegnie niezłej jakości droga asfaltowa, a za 7 Euro można tam wjechać samochodem. Całość trasy to około 7-8 km w jedną stronę, więc do wyboru jest albo opcja piesza, albo dojazd autem do któregoś z licznych parkingów po drodze i dalej o własnych nogach.

Początek drogi przez dolinę Logarską
Samotne drzewo, porośnięta kwiatami łąka, skalne ściany w tle – widoki rewelacyjne.

My decydujemy się podjechać około 2-3 kilometry i dopiero tam zostawić pojazd. To taki kompromis pomiędzy „chcemy dużo zobaczyć tu”, a „chcemy dużo zobaczyć dziś”. 10 kilometrów marszu to w sam raz na tę okazję.

Szczerze mówiąc, droga przypomina trochę naszą tatrzańską asfaltówkę pod Morskie Oko. Też przez las, też szlakiem po mało ruchliwej ulicy (choć tu jest oficjancie otwarta dla ruchu), też wśród sporej ilości innych ludzi. Za pierwszym razem wygląda to oczywiście bardzo fajnie, ale domyślam się, że najlepsze szlaki rozpoczynają się dopiero pod koniec doliny i jakbym miał nią często chodzić, to pewnie by mi zbrzydła, jak wyżej wspomniana droga do Morskiego Oka albo Dolina Chochołowska / Kościeliska.

Największa atrakcja znajduje się na końcu doliny. To wysoki na 90 metrów wodospad Rinka. Świetny jest, nie wiem, czy gdziekolwiek wcześniej widziałem równie duży. W pobliżu jest również punkt widokowy (o nazwie Orle Gniazdo), gdzie można wyjść po schodkach. Pod sam wodospad też oczywiście można podejść, ale lepiej nie zbyt blisko. Chlapie wodą tak, że po paru sekundach musiałem biegiem uciekać, żeby w całości nie przemoknąć.

Widok na alpejskie szczyty z Orlego Gniazda
Wodospad Rinka i Orle Gniazdo
Ucieczka spod wodospadu – chyba byłem tam o parę sekund za długo ;)

Wracamy tą samą drogą i po około godzinie znów jesteśmy w samochodzie. Przy wyjeździe z doliny jeszcze krótki postój na ostatnie zdjęcia, po czym wracamy w stronę Bleda (nieco inną drogą, żeby nie męczyć auta na stromych i ciasnych, górskich szosach).

Oczywiście i tak trzeba było trochę po górach pojeździć
Słowenia ma kościół praktycznie na każdym bardziej znaczącym pagórku. Większość w takim właśnie stylu.

Wąwóz Vintgar

Kolejny punkt programu: wąwóz Vintgar położony zaledwie parę kilometrów na północ od naszej bazy wypadowej. Niestety, po zaparkowaniu i przejściu kilkuset metrów napotkaliśmy bramę zamykającą szlak. Nie było żadnej dodatkowej informacji, obejść się tego nie dało, ale od pracujących w pobliżu Słoweńców dowiedzieliśmy się, że zamknięte do 10-tego maja, z powodu (jeśli dobrze zrozumieliśmy) remontu szlaku.

Z wypadu do wąwozu Vintgar został nam jedynie krótki spacer wzdłuż rzeki Radovna

Wodospad Savica i jezioro Bohinjsko

Wciąż mamy jednak sporo czasu, więc decydujemy się na zmianę w planie dnia i jedziemy w okolice jeziora Bohinjsko, największego na terenie Triglavskiego Parku Narodowego. W drodze trafiamy na intensywne opady i przesuwające się po pobliskim niebie chmury burzowe.

Jezioro Bled widziane w drodze na jezioro Bohinjsko

Gdy jednak trafiamy nad jezioro, już nie pada, a ciemne chmury przechodzą bokiem. Przy wodzie zatrzymujemy się tylko na chwilę, z zamiarem powrotu później i jedziemy nieco dalej, pod wodospad Savica. Ok, właściwie to nie pod wodospad, ale pod bramę parku oddaloną jakieś 20-30 minut marszu od wodospadu.

Idziemy po mokrym i śliskim terenie, ale póki co dobra pogoda się utrzymuje. Podejście to głównie kamienne schodki, więc jest nawet wygodnie, choć ich liczba okazuje się zaskakująco duża. Trochę trzeba się od tego parkingu powspinać.

W drodze pod wodospad Savica

Gdy w końcu wdrapujemy się na górę, naszym oczom ukazuje się wodospad. Niestety, nie robi zbyt dużego wrażenia. Spływa dość daleko od nas, po skałach i w sumie nie imponuje rozmiarami. No ładny, ale liczyłem na coś innego. I myślałem, że będzie przy szlaku.

Na szczycie podejścia jest zakręt, potem trochę zejścia w dół. I tam… kolejny wodospad. Tym razem właściwy. Jest podzielony na dwie części, wysoki (78 metrów), głośny, chlapiący wodą – dokładnie taki, jak powinien. Jednak jesteśmy usatysfakcjonowani.

Wodospad Savica

Powrót jest tą samą drogą, co wejście. W dół idzie jednak o wiele szybciej i po 15-20 minutach wsiadamy do auta. Ruszamy z powrotem na Bohinjsko. Tam stajemy na niemal pustym parkingu i schodzimy nad wodę. Pogoda znów jest ładna, słońce będzie zaraz zachodzić, więc mamy chwilę, by usiąść, odpocząć i nacieszyć się widokiem jeziora położonego wśród alpejskich szczytów.

Mnie Bohinjsko bardziej urzekło niż sławniejszy Bled. To pierwsze jest większe, dziksze i trudniej dostępne. O wiele mniej tu ludzi, ciszej, spokojniej. Bled to w sumie taki duży stawik w środku miasta, ze ścieżką spacerową dookoła i masą turystów. Ładny, ale ja zawsze wybiorę naturę nad komercją – kwestia gustu.

Bohinsjsko niedługo po załamaniu pogody
A tu trochę później, przez zachodem słońca

Spod jeziora wracamy kilkadziesiąt minut do pensjonatu, idziemy jeszcze do miasta na obiadokolację, po czym kończymy dzień niewiele mniej zmęczeni niż wczoraj.

Dzień 3

Zaczynam ten poranek nieco inaczej niż reszta. Pobudka o 6:00, szybka toaleta i wychodzę z pokoju zabierając tylko buty do biegania i telefon. Od przyjazdu marzyłem o zrobieniu pętli wokół jeziora Bled. Oczywiście rano, bo wtedy miasto jeszcze śpi, turystów nie ma i prawie cały teren będzie dla mnie.

I warto było! Wyszło jakieś 7-8 kilometrów spokojnego truchtu, ale to najmniej ważne. Co ciekawsze, miałem okazję przekonać się, że Słoweńcy to całkiem mili ludzie. O świcie nie było ich oczywiście zbyt wiele, ale niemal każdy się przywitał, pomagał, czy skinął głową. Sympatycznie.

Bled niedługo po wschodzie słońca

Wyspa na jeziorze Bled

Po powrocie do pokoju, szybkim ogarnięciu się i zjedzeniu śniadania, znów wracamy nad jezioro. Tym razem całą czwórką, mając w planie dopłynięcie na wyspę widoczną na powyższym oraz poniższym zdjęciu.

Są dwie opcje, żeby się tam dostać. Można zapłać 14 Euro od osoby i popłynąć łódką z innymi turystami (mieści się kilkanaście osób, jest też człowiek, który wiosłuje) lub wynająć łódź samemu w cenie 20 Euro za godzinę. Pierwsza opcja była dostępna od 9:00, druga od 10:00, więc wybraliśmy pierwszą i weszli na pokład z całą gromadą starszych turystów z Chin.

Szkoda tylko, że nie wybraliśmy stateczku obok. Tam sternik był radosny, rozmawiał z ludźmi, później nawet robili sobie wspólne zdjęcia. Nasz tylko co chwilę patrzył z telefon i ewentualnie kogoś ochrzaniał, że wstaje z miejsca, co mu psuje wyważenie łodzi.

Płynie się kilka – kilkanaście minut, w zależności od tego, skąd wyrusza łódka, bo przy brzegu jest kilka takich przystani. Po przybyciu na miejsce ma się jakieś 30-45 minut na zwiedzanie, potem powrót tą samą łodzią. Na wyspie znajduje się kościół z tak zwanym Dzwonem Życzeń (można samemu go uruchomić ciągnąć za sznur), wieżą i niewielkie muzeum. Bilet wstępu kosztuje kilka Euro, bez niego można co najwyżej obejść wyspę dookoła.

Ok, jest ładnie, czysto, nawet fajnie to wygląda w środku, ale jednak cena za taką wycieczkę spora i trzeba się liczyć z tłumami. Choć z drugiej strony, wyspa jest jedną z największych lokalnych atrakcji i odpuścić ją, to trochę jak być w Krakowie i nie zobaczyć Rynku czy Wawelu – można, ale być może warto choć raz odwiedzić i wyrobić sobie własne zdanie.

Wejście na wyspę z przystani
Kościół z wieżą na środku wyspy

Maribor

Po powrocie z wyspy wracamy do pokoi, robimy szybkie przepakowanie i ruszamy do Mariboru – drugiego, co do wielkości miasta Słowenii. Jedzie się dość daleko, ale autostradami, więc można dotrzeć w niecałe dwie godziny.

To już trochę inna Słowenia. Do tej pory poruszaliśmy się głównie po obszarach górskich, parkach narodowych i rezerwatach lub ich bliskich okolicach. Tak jak pisałem wcześniej – czasem czułem się jak w Austrii. Maribor to inne rejony, jest już płasko, ale to nie jedyny powód, dlaczego można poczuć się inaczej

Powiem w prost – miasto mnie rozczarowało i nie czułem się tam zbyt dobrze. Owszem, jest parę zabytków, na które można zwrócić uwagę, ale zabytki są właściwie w każdym mieście. W Mariborze były często w kiepskim stanie, pośród rozlatujących się budynków pomazanych graffiti, którego we wcześniej odwiedzanych rejonach nie spotkałem ani razu. Turystów też niezbyt wielu, a i zdarzały się miejsca, w których można było się poczuć lekko niepewnie, jeśli chodzi o własne bezpieczeństwo (choć generalnie Słowenia jest w czołówce bezpiecznych krajów i za dnia nic złego stać się nie powinno).

Główny rynek w Mariborze (na pierwszym planie słup Maryjny postawiony w XVII wieku w towarzystwie figur innych świętych)
Pomnik ofiar wojny, a w tle katedra Jana Chrzciciela
Bardzo przyjazne łabędzie nad rzeką Drawą

Obejście najpopularniejszych atrakcji miasta zajęło nam około półtorej godziny. Później wróciliśmy na parking do samochodu (jest sporo miejsc postojowych nad Drawą) i ruszyli w stronę Bleda. Trochę zeszło, więc wieczorem czasu i sił starczyło tylko na kolejną obiadokolację.

Przed nami ostatni nocleg w Bledzie. Kolejnego dnia zmieniamy lokalizację i ruszamy nad Adriatyk. O tym w drugiej części relacji, dostępnej pod tym linkiem: Majówka na Słowenii – podsumowanie 6-dniowego wyjazdu (część 2).

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *