Zimowe wejście na Gorc
Relacja z zimowego wejścia na Gorc. Ten malowniczo położony szczyt o wysokości 1228 metrów zdobywamy niebieskim szlakiem z przysiółka Rzeki. Trasa niby krótka i niezbyt wymagająca, ale niedawne opady śniegu sprawiły, że tym razem wcale nie było łatwo.
Gdy wchodziłem na Gorc we wrześniu poprzedniego roku, od razu postanowiłem, że wracam tu zimą. Trasa na tyle mi się spodobała, że koniecznie chciałem ją poznać w innych kolorach i bardziej surowych warunkach.
Okazja trafiła się w drugiej połowie stycznia. Właśnie skończył się ciąg intensywnych opadów śniegu, uspokoił wiatr, zmniejszyło zachmurzenie. A że dodatkowo był weekend, to po prostu szkoda było się skorzystać z okazji.
Gorc – dojazd i plan wycieczki
Pod względem opcji dojazdu na szlak, od ostatniego razu nic się nie zmieniło. Nadal mamy do wyboru trzech przewoźników kursujących na linii Kraków – Szczawnica z częstotliwością 1 – 2 przejazdy na godzinę. Najwcześniejszy bus rusza z dworca o 6:45 i to nim postanawiamy jechać. Da nam to sporo czasu na cieszenie się górami, a także umożliwi powrót jeszcze przed godzinami szczytu na Zakopiance.
Zarówno wejść, jak i zejść z góry chcemy niebieskim szlakiem prowadzącym z Rzek, będących przysiółkiem miejscowości Lubomierz. Z naszej części Krakowa to około godzina jazdy. Licząc dojście z przystanku na szlak, zdobycie Gorca i powrót w miejsce startu, powinniśmy być na nogach nieco ponad 4 godziny. Teoretycznie, bo w praktyce mieliśmy okazję się przekonać, że w zimowej turystyce nie zawsze można na takich wyliczeniach polegać.
Poniżej mapa z planowaną trasą:
Gorc – zimowe wejście niebieskim szlakiem
Dojazd w niedzielny poranek poszedł bardzo sprawnie, więc z autobusu wysiadamy parę minut przed 8-mą. Po drodze mięliśmy okazję obserwować, jak wraz z oddalaniem się od Krakowa rośnie ilość śniegu dookoła. W mieście nie było go praktycznie w ogóle, godzinę później podziwiamy już ponad metrowe zaspy na poboczach.
Ruszamy w dół drogi. Choć to najbliższy początkowi szlaku przystanek, i tak mamy do przejścia ponad kilometr. Marsz poboczem Zakopianki niekoniecznie należy do przyjemności, ale natężenie ruchu o tej porze dnia nie jest na szczęście zbyt duże.
W międzyczasie zastanawiamy się nad stanem szlaku. Czy będzie przetarty? Czeka nas wędrówka po wydeptanym, wyraźnym śladzie czy przecieranie trasy i zapadanie po kolana w świeżym puchu? Nie mamy rakiet, więc ta druga opcja mogłaby się wiązać nawet z koniecznością odwrotu.
Po dotarciu na miejsce możemy jednak odetchnąć. Szlak jest przetarty. Śladów nie ma wiele, dziś jesteśmy tu pierwsi, ale w ciągu kilku ostatnich dni na pewno chodzili tędy ludzie. Pytanie tylko, jak daleko udało im się dotrzeć.
Śnieg jest ubity, nie zapadamy się. Początkowo możemy iść nawet po śladach samochodowych opon. Te jednak szybko się kończą, gdy na pierwszym rozdrożu pojazd miał okazję skręcić w stronę zabudowań. My ruszamy prosto, za szlaban prowadzący na teren limanowskiego nadleśnictwa.
Pierwszy odcinek jest niemal płaski i nie sprawia żadnych problemów. Dopiero kilkaset metrów dalej, za zakrętem z małą, charakterystyczną chatką, zaczynamy delikatne podejście.
Odkrywamy, że śladów są jednak dwa rodzaje: po butach trekkingowych, takich jak nasze, oraz po rakietach śnieżnych. Zauważamy również, że lepiej trzymać się tylko tych pierwszych. Te od rakiet nie sprasowały śniegu na tyle mocno, by utrzymał but. Każde zejście ze śladu kończy się więc zapadnięciem na kilkadziesiąt centymetrów. Widać zresztą, że przecierający nie mieli łatwo i sami czasem wpadali w śnieg po kolana.
Do Nowej Polany docieramy po około 45 minutach od wejścia na niebieski szlak. Czyli w sumie zgodnie z teorią. Szło się dobrze, nieco bardziej wymagające było tylko parę ostatnich minut. I to nie ze względu na podejścia, lecz śnieg, który dawał podeszwom coraz słabsze oparcie.
Postanawiam podejść kawałek dalej, do miejsca, gdzie niebieski szlak łączy się z czarnym, wytyczonym od Szczawy. Widzę, że prowadzą tam pojedyncze ślady po nartach, jednak brakuje jakichkolwiek pieszych. Docieram do szlakowskazu i już wiem – nie do przejścia bez rakiet. Przeszedłem właśnie niecałe 100 metrów w śniegu po kolana. Choć teren był płaski, i tak dało mi to w kość bardziej niż cała dotychczasowa trasa. Wracam po własnych śladach i dosiadam się do Martyny, która robi przerwę na jedzenie.
Po paru minutach ruszamy dalej. I tu poziom trudności rośnie. Nie dość, że jest pod górę, to jeszcze każdy krok kończy się lekkim zapadnięciem buta. Musimy zwolnić tempo i ostrożniej stawiać nogi.
Na szczęście, wraz z ponownym wejściem do lasu sytuacja wraca do wcześniejszego stanu. Znów idziemy wygodnym, ubitym śladem. Tylko jakby śniegu dookoła przybyło. Niekiedy sięga aż do oznaczeń szlaku, które przecież znajdują się dobre półtora metra nad ziemią!
Po pewnym czasie mijamy znak graniczny Gorczańskiego Parku Narodowego. Nie wchodzimy jednak na jego teren, a jedynie idziemy wzdłuż wschodniego krańca. Ani Gorc, ani żaden z fragmentów dzisiejszej trasy na terenie parku nie leży.
Powoli docieramy do najciekawszych miejsc szlaku. Przed nami Polana Świnkówka, później Gorc Kamienicki, a stamtąd już niedaleko na szczyt.
Wychodzimy z lasu, stajemy na granicy Świnkówki i powala nas przepiękny widok na Tatry. Mimo zachmurzenia, widoczność jest dziś świetna. Odległe, ośnieżone szczyty potrafią zrobić wrażenie. To na pewno jeden z najładniejszych widoków, jakie oglądałem w ostatnich tygodniach.
Za polaną na chwilę znikamy w lesie, jednak po paru minutach znów wychodzimy na otwartą, tym razem jeszcze większą przestrzeń. Nazywa się Gorc Kamienicki i oferuje rozległe widoki we wszystkich kierunkach. Widzimy szczyt wraz z wieżą widokową oraz inne wierzchołki pasma Gorców i Beskidu Wyspowego.
Samo podejście polaną nie jest jednak proste. Ślad jest niemal w całości zawiany, a śnieg przybrał formę miękkiego puchu pokrytego zmrożoną, zapadającą się z każdym krokiem skorupą. Trzeba więc ponownie przetrzeć ten kawałek.
Na środku polany nasz szlak łączy się z czerwoną trasą prowadzącą z miejscowości Zasadne. Jeszcze przed skrzyżowaniem zauważamy, po raz pierwszy tego dnia, innych turystów. Dwóch mężczyzn, jakieś 200-300 metrów przed nami kieruje się w stronę szczytu. To dobra wiadomość. Choć nie końca dobrze czuję się wykorzystując pracę innych, cieszę się, że w razie nieprzetartego szlaku jako pierwsi wytyczą trasę na wierzchołek.
Po skręcie w prawo i ruszeniu za nimi okazuje się, że śladów jest nawet więcej. Czyżby przetarte aż do szczytu?
Wchodzimy do lasu, przez który będziemy iść aż do szczytu. Wydaje mi się, że znam drogę. Byłem tu parę miesięcy temu, a tuż przed wyjazdem studiowałem mapę i zdjęcia z trasy. Trzeba iść za ścieżką prosto, a potem w prawo szeroką drogą aż pod wieżę.
Sytuacja się jednak komplikuje. Po wejściu do lasu nie widać już żadnej ścieżki. Ślady są natomiast dwa. Narciarski prosto wzdłuż zbocza i pieszy lekko w prawo, wspinający się w stronę wierzchołka. No to chyba za pieszym?
Brniemy w coraz głębszym śniegu. Nie zapadamy się, ale każdy krok wymaga włożenia buta w głęboką na kilkadziesiąt centymetrów dziurę.
Nagle ślad się urywa. Stajemy w miejscu lekko zdezorientowani. Jak to możliwe? Czy to nie tędy szło tych dwóch facetów przed nami? Jeśli zawrócili, to powinniśmy ich minąć. Jeśli natomiast gdzieś skręcili, to muszą być ślady. Nie byłoby trudno je zauważyć. Nie mogli przecież zniknąć. A może wcale tędy nie szli, tylko gdzieś niżej założyli narty i poszli tam, gdzie były ślady po deskach?
Zagadki nie rozwiązaliśmy. Później też już nie spotkaliśmy tej dwójki. Więc najprawdopodobniej weszli na szczyt inną trasą i również inną zeszli. No chyba, że wcale na wierzchołek nie dotarli, tylko robili pętlę czerwonym szlakiem z miejscowości Zasadne.
My w każdym razie zostaliśmy pod szczytem z urwanym śladem. Wiem, że gdzieś niedaleko jest ta droga. 100, może 200 metrów. Więc co zrobić, przecieramy!
I tu mam okazję po raz kolejny przekonać się, że takie torowanie w głębokim śniegu potrafi być wyczerpujące. Podobnie jak tydzień temu na Pilsku, powoli stawiam kroki, z trudem zdobywając kolejne metry. Nogi zapadają się, ześlizgują, albo oba naraz. W pewnym momencie wpadam w śnieg po pas. Na szczęście widzę już drogę. Tam na pewno jest mniej śniegu.
Przejście tego krótkiego zajęło nam około 10 minut. Kończę zdyszany, ale zadowolony z wykonanej pracy. Tylko czy na pewno była ona potrzebna? Gdy docieramy do drogi, zauważamy na niej kilka śladów. Ale skąd? Od polany Gorc Kamienicki nie było tu innej trasy, więc czyżby to po osobach idących od czerwonego szlaku?
Chwila odpoczynku i ruszamy dalej. Tym razem już prosto na szczyt, bez żadnych dodatkowych utrudnień. Pod wieżą jesteśmy sami, więc możemy w spokoju delektować się nagrodą za włożony wysiłek.
Po zaśnieżonych, a miejscami i oblodzonych schodkach wdrapujemy się na wieżę. Choć to tylko odrobinę wyżej, czuć zmianę warunków. Na szczycie konstrukcji wieje i jest wyraźnie chłodniej. Pora sięgnąć po dodatkową odzież.
Zanim zmarzniemy, mamy chwilę czasu na podziwianie panoramy. A że widoczność nadal dopisuje, jest co oglądać. Tatry, Babia Góra, Mogilica w Beskidzie Wyspowym, inne szczyty w Gorcach, a także niekończące się połacie lasów i śniegu.
Po kilku minutach mamy dość i schodzimy. Pod wieżą robimy chwilę przerwy na uzupełnienie płynów i kalorii. W międzyczasie podchodzę jeszcze pod tablicę szczytową. To również wiąże się z przecieraniem drogi, ale na szczęście nie więcej niż kilkunastu metrów. Pamiętam, że przy tablicy jest parę ławek i miejsce na ogniska, ale dziś nic z tego nie wystaje spod śniegu.
Dojście na szczyt zajęło nam około 3:10 h. Jest to więc o jakieś 45 minut więcej niż podają mapy i oznaczenia szlaków. Ale cóż, nie na darmo mówią, żeby zimą zakładać więcej czasu na górskie wycieczki.
Trasa Gorc – Rzeki
Pora schodzić. Widząc, że na drodze „dojazdowej” do wieży są jakieś ślady, decydujemy się tym razem iść za nimi. Być może faktycznie one gdzieś łączą się na dole z trasą na polanę Gorc Kamienicki.
Początkowo idzie dobrze. Wytracamy nieco wysokości, skręcamy w lewo i po przejściu kawałka docieramy do miejsca, gdzie ślad skręca w stronę, w którą iść nie chcemy, czyli ku miejscowości Zasadne. Do polany śladu nie ma. Co robić?
Odpalamy GPS-y i oboje potwierdzamy, że jesteśmy w dobrym miejscu, niemal idealnie na niebieskim szlaku. Do Gorca Kamienickiego mamy jakieś 400-500 metrów, ale letnim wariantem szlaku tam nie dotrzemy. Trzeba jakoś dostać się do tej ścieżki, którą wchodziliśmy. Ona na pewno jest niedaleko, chyba nie więcej niż kilkanaście metrów stąd.
Ale nie, nie chcę błądzić i wierzyć w „chyba”. Pomylimy się, zgubimy drogę, GPS straci zasięg w lesie i może być jeszcze gorzej. Podejmuję decyzję o powrocie na szczyt i zejściu dokładnie tak, jak wchodziliśmy. Czyli przez ten głęboki śnieg, pojedynczym śladem, ale za to drogą znaną i pewną.
Znów podchodzimy niemal pod samą wieżę, a później skręcamy w prawo. Są jakieś ślady na dół, ale czy to na pewno moje? Raczej nie ma innych w okolicy, ale mam chwilę zawahania. Dopiero, gdy zauważam miejsce, gdzie wcześniej zapadłem się w śniegu po pas, nabieram pewności.
Śnieg jest głęboki jak wcześniej, ale w dół to nie przeszkadza aż tak bardzo. Po paru minutach jesteśmy już na płaskim. Zauważam miejsce, z którego przed chwilą zawróciliśmy. Było dosłownie kilkanaście metrów stąd…
Poświęciliśmy 15 minut na powrót na szczyt i zejście znaną trasą, a mogliśmy po prostu zrobić skrót między drzewami, który zająłby nie więcej niż minutę. Ale cóż, nie wiedzieliśmy tego wcześniej, więc uważam, że decyzja o powrocie była słuszna i gdy kiedy indziej będę w podobnej sytuacji, pewnie zachowam się tak samo.
Stąd na Gorc Kamienicki już prosta droga. Po chwili spacerujemy otwartym terenem, pewni, że tu już drogi nie zgubimy.
Mniej więcej w połowie polany spotykamy turystę samotnie idącego w stronę szczytu. To dopiero trzecia napotkania dziś osoba. Później będą jeszcze kolejne. W ciągu całego dnia na szczyt wejdzie pewnie z kilkanaście osób. Ciekawe ile z nich skorzysta z naszego śladu. A może będą znać lepszą trasę?
Mijamy Gorc Kamienicki, później Świnkówkę i na dłużej wchodzimy do lasu. Pogoda nadal dopisuje, więc można spokojnie cieszyć się marszem wśród ośnieżonego krajobrazu. O dziwo czuję się już nieco zmęczony. Niby to tylko 4 godziny wędrówki, ale warunki są trudniejsze niż zazwyczaj. Choć może to też pozostałość do lekkiej chorobie, z którą zmagałem się jeszcze kilka dni temu.
Docieramy na Nową Polanę, gdzie ponownie robimy chwilę przerwy, a później ruszamy w stronę Rzek. Od tego momentu zejście jest już prostsze. Śniegu jest mniej, a to co leży, zostało ubite na tyle, że przy stawianiu kroków buty nie zapadają się.
Dotarcie do końca szlaku nie oznacza jednak mety wycieczki. Musimy jeszcze dostać się na oddalony o niemal półtora kilometra przystanek. Ruszamy więc Zakopianką pod górkę, co chwilę oglądając się za siebie z obawą, że minie nas autobus i będziemy musieli długo czekać na kolejny.
Ostatecznie, autobus nas nie minął, ale na przystanku i tak staliśmy jakieś 40 minut. Co gorsza, całą drogę do Krakowa musieliśmy przecierpień stojąc w wypełnionym po brzegi pojeździe, co niestety w niedzielę na tej trasie nie jest niczym nadzwyczajnym.
Podsumowanie wycieczki na Gorc
Mimo paru niedogodności pod koniec i faktu, że 4-godzinną trasę szliśmy w 5:30 h, wypad dostarczył nam sporo frajdy. Trasa na Gorc jest atrakcyjna o każdej porze roku i zdecydowanie mogą ję polecić turystom na każdym poziomie zaawansowania.
Niebieski szlak od samego początku prowadzi przez las, omijając mało ciekawe tereny zabudowanie. Po drodze jest parę polan i punktów widokowych. Dodatkową atrakcją jest na pewno drewniana wieża na szczycie, która przy dobrej pogodzie oferuje rozległe widoki na wiele beskidzkich oraz tatrzańskich szczytów.
Zimą warto jednak wziąć poprawkę na trudniejsze warunki. Po dużych opadach na szlaku może zalegać sporo śniegu, a przecieranie trasy nie jest łatwym zadaniem nawet dla kogoś z dobrą kondycją. Przed wyjazdem warto więc zdobyć trochę informacji na temat stanu szlaku. Pomocne mogą być rozmaite fora lub grupy na Facebooku. Sam często korzystam z nich przy planowaniu zimowych wycieczek.
Ten wyjazd zaszczepił u mnie również chęć zakupu rakiet śnieżnych. Pewnie nie zdecyduję się na nie już w tym sezonie, ale w kolejnych latach mogłyby stanowić ciekawe uzupełnienie zimowego ekwipunku, szczególnie w dniach po obfitych opadach i na mniej uczęszczanych szlakach.