Rowerem po Małopolsce – Maszt w Chorągwicy
Kupując rower szosowy, obiecałem sobie więcej zwiedzać okolicę. Jeździć nie tylko po Krakowie, ale i zapuszczać się dalej od miasta. Rejon, w którym mieszkam ma całkiem sporo do zaoferowania. Stąd pomysł na nową serię na blogu: Rowerem po Małopolsce. Na pierwszy ogień poszedł wielki maszt w Chorągwicy.
Cel wycieczki
RTCN Kraków / Chorągwica jest najwyższą budowlą w województwie małopolskim. Ma 286 metrów wysokości i doskonale widać ją z Krakowa (oczywiście, gdy nie ma smogu, czyli w sumie niezbyt często). Znajduje się kilkanaście kilometrów na południowy wschód od miasta, trochę za Wieliczką.
RTCN oznacza Radiowo-Telewizyjne Centrum Nadawcze, więc po prostu nadajnik sygnału dla radia i telewizji. Ośrodek oddano do użytku w 1962 roku. Odpowiada za transmisję dla właściwie wszystkich popularnych stacji krajowych i regionalnych.
Maszt z daleka wygląda na bardzo duży i fajny, więc chciałem mu się przyjrzeć bliżej. Przy okazji trochę lepiej poznać nowy rower i zaliczyć jeden z najbardziej stromych podjazdów w okolicy, czyli słynną ulicę Mikołaja Kopernika w Wieliczce.
Relacja
Nie spieszyłem się z wyjazdem. Spokojnie odczekałem aż ustąpi smog (to jeszcze ten okres, że w Krakowie jest go sporo nad ranem), zrobiłem lekki trening biegowy, uzupełniłem kalorie i dopiero około 14-stej zabrałem rower w trasę.
Czekało mnie parę godzin jazdy (plan był na 2-3), więc wziąłem 2 bułki, 2 banany i około 1,5 litra wody. Nie chciałem czuć osłabienia po powrocie, więc założenie było, żeby po drodze zjeść co najmniej połowę tego, co się spali. A nie jest tajemnicą, że na rowerze niestety spala się bardzo dużo.
Wycieczkę zacząłem od przedostania się na Bulwary. Pogoda jak na marzec była świetna, więc inni mieszkańcy też tłumnie wyszli z domów, skutecznie utrudniając jazdę wzdłuż Wisły. Na szczęście nie trwała ona długo. Skręciłem w stronę Kopca Krakusa, zaliczając po drodze nieprzyjemny podjazd po bruku, a następnie ruszyłem w stronę Wieliczki.
Podczas wyjazdów zawsze zdarzają się niespodzianki. Co najmniej kilka. Tego dnia pierwszą była rozkopana ulica, wokół której nie potrafiłem na szybko znaleźć objazdu. Początkowo miałem zawracać i szukać innej opcji wydostania się z miasta, jednak w końcu zdecydowałem poprowadzić rower. Nie będę przecież jeździł szosą po ostrych kamieniach. Jest zbyt nowa, więc póki co jestem przewrażliwiony – wszędzie widzę możliwości przebicia opon i połamania kół.
Remontowany odcinek nie był na szczęście długi. Zaraz za nim opuściłem Kraków i ruszyłem pagórkowatym terem w stronę centrum Wieliczki. Właściwie cały tamten teren ma podobny charakter. Nie ma nic płaskiego, albo pod górkę, albo w dół. Na przemian podjazd i zjazd. Dobra okazja do przetestowania różnych przełożeń.
W końcu dotarłem do pierwszej z głównych atrakcji dnia. W pobliżu centrum znajduje się około kilometrowej długości ulica imienia Mikołaja Kopernika. Dość stroma – jej wyższy koniec leży ponad 100 metrów nad niższym, co czyni ją jedną z najbardziej pochyłych w kraju. Ponadto, w większości pokryta jest nierównym, wyboistym brukiem. Wręcz wymarzone miejsca na jazdę rowerem.
Chyba nie tylko ja mam takie masochistyczne podejście. Ulicą Kopernika prowadziło wiele wyścigów kolarskich, a i wśród amatorów jest dobrze znana. Niektórzy chyba lubią, jak jest trudno. Dla mnie to będzie już 4-ty podjazd tamtędy, choć tylko 3-ci świadomy. Za pierwszym nawet pojechałem tamtędy zupełnie przypadkiem, myśląc, że będzie fajny skrót. Nie był.
Gdzieś w połowie droga na chwilę wypłaszcza się i można nieco odsapnąć. Miło, bo moje tętno zaczynało już dobijać do 160 – do maksimum daleko, ale na rowerze i tak dość sporo. Niestety, luz nie trwa długo, a zaraz za nim jest najgorszy odcinek, gdzie nachylenie przekracza 20%. Oczywiście po bruku, choć na bokach ulicy są wąskie pasy (kiepskiej jakości) asfaltu i można nimi jechać – trochę ułatwiają zadanie.
Za zakrętem znów spokojniej, a potem ostatnia prosta bez taryfy ulgowej. Jest stromo i nierówno, ale koniec już blisko, więc wjeżdżam bez zatrzymania. Swoją drogą, zawsze bawią mnie spojrzenia napotkanych podczas wspinaczki mieszkańców. Większość chyba nie do końca rozumie, dlaczego ludzie się tu pchają z własnej woli ;)
Na szczycie robię minutę odpoczynku. Należy się, a co. Wyciągam mapę, sprawdzam dalszą drogę i po chwili znów jadę. Przyjemnie dla odmiany jechać delikatnie w dół. Później zaliczam kilka zakrętów i kieruję się na Chorągwicę. Nie muszę już sięgać po mapę – maszt jest dobrze widoczny praktycznie z każdego miejsca.
W końcu docieram na miejsce. Aby dojechać pod maszt, trzeba w pewnym momencie zjechać z głównej drogi i skręcić w małą, niepozorną uliczkę. Myślę jednak, że nie powinno być problemu z jej rozpoznaniem – pisałem już, że maszt doskonale widać z każdego miejsca w okolicy?
Do samej budowli nie można podejść zbyt blisko. Rejon nadajnika otoczony jest wysokim ogrodzeniem, więc można jedynie pospacerować dookoła. Decyduję się na obejście ośrodka, jednak nie okazuje się to dobrym wyborem. Początkowo jest nieźle, idzie się albo po drodze gruntowej, albo suchej trawie. Niestety, w pewnym momencie zaczyna się grząskie błoto i ani moje buty, ani rower nie wyszły z tego zbyt czyste. Mam okazję przekonać się, że choć opony są gładkie, błoto świetnie się do nich lepi, następnie blokując hamulce i brudząc ramę. Minuta takiego spaceru kosztowała mnie prawie 10 czyszczenia. Mam nauczkę, żeby szosą nie zjeżdżać z szosy.
Jednak samego spaceru nie żałuję. Mogłem swobodnie pooglądać nadajnik ze wszystkich stron. Lubię duże konstrukcje, więc dało mi to trochę frajdy, nawet jeśli ceną było późniejsze zdrapywanie błota z tribanowych kół.
Ok, maszt pooglądany, Triban nawet czysty, mogę wracać. Nie chcę jednak zjeżdżać ulicą Kopernika, bo ani rower, ani moje ręce by tego nie wytrzymały. Wybieram objazd od wschodu. Jest tam piękna, gładka droga w dół. Można poczuć wiatr we włosach (no dobra, pod kaskiem). Nic nie robiąc dobijam niemal do 50 km/h. Momentami hamuję, jeszcze nie czuję się swobodnie przy takich prędkościach.
Na dole skręcam do centrum Wieliczki i robię przerwę na rynku. Szczerze mówiąc, całkiem ładna miejscowość. Będę musiał tu kiedyś wrócić i na spokojnie pozwiedzać z perspektywy rowerowe siodełka. Widziałem wiele ciekawych budynków, parków i innych miejsc, więc raczej nie będzie to czas stracony.
Po najedzeniu się, napiciu, zrobieniu paru zdjęć i odpoczęciu kilku minut, obieram kurs na Kraków. Jadę niemal tą samą drogą, co przyjechałem. Nie, żeby nie było innych ciekawych, ale ta jest najkrótsza, a mi zależy na zachowaniu jak największej ilości sił na kolejne dni.
Do Krakowa docieram po 17-stej, co daje sporo ponad 3h jazdy. Dużo jak na 42-kilometrową wycieczkę, ale cóż – w ogóle mi się nie spieszyło. Chciałem odwiedzić ciekawe miejsce, lepiej poznać nowy rower i miło spędzić czas na świeżym powietrzu. Wszystko udało się doskonale.