Beskid Wyspowy – Luboń Wielki przez Perć Borkowskiego
Luboń Wielki jest jednym z popularniejszych szczytów w pobliżu Krakowa. Ze względu na dogodne położenie, klimatyczne schronisko oraz wiele różnorodnych szlaków prowadzących na szczyt, o każdej porze roku odwiedza go mnóstwo turystów. W minioną niedzielę i ja postanowiłem tam zajrzeć, wchodząc żółtym szlakiem przez Perć Borkowskiego.
W sobotę byłem w górach (Trzy Korony i Sokolica), więc w niedzielę postanowiłem odpocząć i… Nie no, żartuję – w niedzielę również w góry. Miał być co prawda rower, ale pogoda kiepska, więc stwierdziłem, że zamiast jeździć szosą po śliskich drogach, lepiej powłóczyć się po zamglonych lasach.
Padło na Luboń Wielki, bo to fajna góra i ma całkiem dobry dojazd komunikacją publiczną. Co prawda byliśmy już w tym roku na Luboniu w zimie, ale na szczyt prowadzi tyle szlaków, że nie ma obaw o powtarzanie trasy. Stwierdziłem, że wystartuję z Rabki Zdrój, wejdę żółtym, a następnie wrócę niebieskim w to samo miejsce. Ot, taka 15-kilometrowa pętla na jakieś 5 godzin zabawy.
Luboń Wielki – dojazd z Krakowa
Na Luboń wytyczono pięć szlaków:
- niebieski z Naprawy,
- czerwony z Przełęczy Glisne,
- żółty z Rabki Zdrój (dzielnica Zaryte),
- niebieski z Rabki Zdrój (też Zaryte),
- zielony z Rabki Zdrój (Śmietanowa).
Najłatwiej dotrzeć na ten pierwszy. Wystarczy złapać cokolwiek jadącego Zakopianką (np. autobusy do Rabki Zdrój, Nowego Targu czy Zakopanego) i wysiąść na przystanku pomiędzy Naprawą a Skomielną Białą.
Pozostałe opcje wymagają przesiadek, albo wydłużenia szlaku o kilka kilometrów startując z innej miejscowości (w przypadku szlaku czerwonego z Mszany Dolnej, dla trzech ostatnich – w centrum Rabki). Busów do obu tych miejscowości jeździ sporo. Przewoźników jest kilku, odjazdy mniej więcej w półgodzinnych odstępach, więc nie powinno być żadnego problemu, żeby się tam dostać.
Na potrzeby swojej wycieczki wybrałem dojazd z Krakowa do samego centrum Rabki (przystanek końcowy). To około 1:20h drogi, która na szczęście upłynęła bez żadnych komplikacji.
Na Luboń Wielki przez Perć Borkowskiego
Choć szlak przez Perć Borkowskiego oznaczony jest kolorem żółtym, najpierw muszę do niego dojść trzymając się niebieskich oznaczeń. Po wyjściu z autobusu kieruję się na wschód i praktycznie od razu odnajduję oznakowanie trasy. Skręcam na północ i rozpoczynam pierwsze podejście chodnikiem wzdłuż asfaltowej ulicy.
Pogoda nie dopisuje. Okoliczne szczyty są we mgle, a do tego lekko kropi, więc szybko zakładam przeciwdeszczową kurtkę i naciągam kaptur na głowę. Nie mam jednak zamiaru martwić się pogodą. Nawet trochę mnie cieszy, że dzięki niej uniknę tłumów na szlaku (dzień wcześniej w Pieninach co chwilę kogoś spotykaliśmy).
Po paru minutach ulica się kończy, a szlak odbija w prawo na ścieżkę biegnącą skrajem lasu. Nie wchodzi jednak między drzewa. Wręcz przeciwnie, wyprowadza mnie w otwarty teren na łąki otoczone łagodnymi pagórkami.
Kilkaset metrów od szlaku, na zboczu Królewskiej Góry (niewielkie, lokalne wzniesienie) znajduje się wysoka wieża widokowa. W takich warunkach co prawda żadnych widoków nie będzie, ale stwierdzam, że i tak warto zajrzeć. Skręcam lekko w lewo, zaczynam łagodne podejście i po paru minutach jestem pod budowlą. Wdrapuję się po schodkach, rozglądam i zgodnie z obawami, mogę co najwyżej pooglądać parę drzew w najbliższej okolicy.
Schodzę, poświęcam kilka minut na powrót do niebieskiego szlaku, po czym kontynuuję marsz w stronę Lubonia. Dojście stąd do dzielnicy Zaryte zajmuje mi około pół godziny. Na początku jest ładne zejście wąską leśną ścieżką, potem wędrówka coraz rzadszymi zaroślami, w końcu nudne przejście wśród zabudowań i szczekających na wszystko psów.
Po dojściu do głównej drogi, skręcam w prawo i idę kilkaset metrów na wschód. W pewnej chwili mijam miejsce, gdzie niebieski szlak odbija na północ. Teraz już mnie on nie interesuje. Mam zamiar przeskoczyć na żółty, który znajduje się jakieś 100 – 150 metrów dalej.
Mam go. Schodzę z chodnika w boczną uliczkę i znów zaczynam nabierać wysokość. Widok przede mną dominuje masyw Lubonia. Od pewnej wysokości góra jest jednak spowita chmurami. Raczej nie ma co liczyć na widoki ze szczytu (nie żeby normalnie było stamtąd wiele widać – wierzchołek jest niemal w całości zalesiony).
Następne kilkadziesiąt minut nie należy do szczególnie ciekawych. Najpierw idę wśród pól, później skrajem niezbyt urokliwego lasku. Z czasem robi się jednak ładniej. Roślinność gęstnieje i nabiera kolorów. Zaczyna być też coraz stromiej.
Im wyżej, tym lepiej. O ile do tej pory (pomijając epizod z wieżą widokową) trasa była dość przeciętna, to teraz jest się już czym zachwycać. Urzekają mnie jesienne kolory, panująca wokół cisza i tworząca lekko tajemniczy klimat mgła. W końcu dostaję to, po co przyjechałem.
Z czasem szlak robi się coraz bardziej stromy i muszę zwolnić tempo. Śliskie, przykryte liśćmi kamienie również nie ułatwiają podejścia. Nie ściąga to jednak uśmiechu z mojej twarzy – lubię trudności i wyzwania na górskich szlakach. Podejście w stylu „im gorzej, tym lepiej”.
Z czasem stromizny się kończą, a ja wchodzę na teren rezerwatu. Objęty ochroną obszar leży na południowo -wschodnim zboczu góry. Znajduje się tu między innymi niewielkie gołoborze skalne – coś co w Beskidach występuje chyba tylko na Luboniu i Babiej Górze.
Na skraju rezerwatu spotykam pierwszego dziś turystę. On robi przerwę, ja idę dalej, więc tylko wymieniamy się krótkim powitaniem i znikamy sobie z oczu. Kontynuuję marsz zachwycając się okolicą. W pełni zgadzam się podjętą w latach 70-tych decyzją – ten teren zdecydowanie zasługuję na ochronę.
Docieram do wspomnianego gołoborza i pamiętając, że szlak prowadził właśnie po takich kamieniach, rozpoczynam wspinaczkę po rumowisku. Kamienie są śliskie, niektóre dodatkowo niestabilne, więc trzeba bardzo uważać. Mnie chwila nieuwagi kosztuje niewielkiego siniaka na prawej nodze.
Coś mi się nie podoba. Gdzie jest szlak? Czy to na pewno tędy miałem iść? Tu chyba nie było aż tak stromo… Ale co zrobić – podchodzę dalej, bo drogę do góry mniej więcej znam. Wiem, że prędzej czy później trafię na żółte oznaczenia. I faktycznie, w końcu je odnajduję.
Problem w tym, że teraz dobrze widzę, co zaszło. Zrobiłem sobie niezły skrót, wspinając się po stromym rumowisku, zamiast iść dłuższym, łagodniejszym wariantem. Pewnie powinienem to zaakceptować i iść dalej, ale coś mnie podkusiło, żeby zejść szlakiem w dół i sprawdzić, co „straciłem” (a co jeśli tam było coś ciekawszego? :) ).
Zejście zajmuje dobre 10 minut (w lepszych warunkach da się o wiele szybciej, ale ciągle czując lekko stłuczoną nogę wolę poruszać się wyjątkowo ostrożnie). W końcu staję przy gołoborzu, po którym wchodziłem. No cóż, chyba za bardzo napaliłem się na tę wspinaczkę i nie zauważyłem, że szlak odbija lekko w prawo. Teraz znów zawracam i rozpoczynam kolejne podejście, tym razem już zgodnie z wytyczoną trasą.
Ok, straciłem na to ponad 20 minut, ale jestem w tym miejscu co wcześniej. Z jednej strony, to zawrócenie pewnie nie miało zbyt wiele sensu, ale z drugiej – jak często można sobie połazić po takich fajnych kamieniach? Przecież to świetna zabawa. No i ujawnia się jedna z zalet chodzenia po górach samemu. Można robić co się chce bez dopasowywania się do chęci i oczekiwań reszty grupy.
Ruszam dalej. Teraz szlak trochę wije się między drzewami. Liście na dobre zasypały ścieżkę, jednak po widocznych na smukłych pniach biało-żółtych symbolach łatwo znajduję drogę. Najpierw jest dość płasko, dopiero później zaczyna się lekkie podejście. Potem znów chwila łatwizny i… widzę szczyt. Z gęstej mgły wyłania się charakterystyczny budynek z nadajnikiem oznaczający koniec trasy.
Na górze trafiam na kolejnych ludzi. Niewielu, ledwie kilka osób podzielonych na małe grupki lub solistów. Z poprzednich wycieczek pamiętam, że było o wiele tłoczniej.
Raczej nie zostanę tu zbyt długo. Widoki żadne, więc tylko wcinam bułkę, wypijam pół termosu ciepłej herbaty i robię kilka zdjęć. Potem odnajduję niebieski szlak i zaczynam schodzić.
Luboń Wielki – Rabka, zejście niebieskim szlakiem
Początkowo, niebieski i zielony szlak idą razem po szerokiej, leśnej drodze. Dopiero parę minut później każdy skręca w swoim kierunku. Wybieram ścieżkę po lewej i już po chwili trafiam w trudniejszy teren. Co prawda daleko mu do tego, z czym miałem do czynienia na Perci Borkowskiego, ale i tak lepiej zachować trochę ostrożności na mokrych kamieniach.
Niebieskim szlakiem schodzi się szybko i przez większość czasu całkiem wygodnie. Trasa nie jest jednak szczególnie urozmaicona. Szeroka ścieżka po prostu wije się przez kolorowy las – jest ładnie, ale skoro wcześniej odwiedziłem o wiele ciekawsze tereny, te nie robią na mnie już takiego wrażenia.
Po około pół godzinie zejścia las rzednie, a nieco później idę już tylko jego skrajem. Po lewej stronie mam drzewa, po prawej łąki i pola. Przede mną natomiast rysuje się pagórkowaty krajobraz terenów położonych na zachód od Rabki.
W końcu, po raz kolejny tego dnia, osiągam Zaryte. Chwilę maszeruję wzdłuż ruchliwej drogi, później przechodzę na drugą stronę, mijam stację kolejową, rzekę Rabę i zaczynam wspinać się zboczem Królewskiej Góry.
Zauważyłem, że odkąd byłem tu rano, pogoda nieco się poprawiła. Widoczność jest na tyle dobra, że postanawiam jeszcze raz odwiedzić wieżę widokową. I w sumie warto było poświęcić te dodatkowe kilkanaście minut, bo tym razem dostrzegam nawet odległe o kilka kilometrów szczyty.
Po zejściu z wieży znów wracam na szlak i kieruję w stronę Rabki. Idę chwilę przed otwarty teren, potem przy lesie, a w końcu ulicą, która prowadzi mnie aż do centrum, gdzie kończę wycieczkę.
Niestety, do odjazdu autobusu zostało jeszcze trochę czasu, a liczba już czekających na przystanku ludzi nie rokuje zbyt dobrze w kwestii komfortu podróży. Gdy okazuje się, że większość z nich ma wykupione wcześniej bilety, ledwo mieszczę się na pokładzie i prawie półtorej godziny drogi powrotnej spędzam stojąc w niewygodnej pozycji. Eh, te niedzielne powroty…
Ocena trasy i podsumowanie
Mimo niezbyt przyjemnej końcówki, będę miło wspominał tę wycieczkę. Trasa przez Perć Borkowskiego dostarczyła mi mnóstwo wrażeń, a chmury pod szczytem, jesienny las i niemal pusty szlak tworzyły świetną atmosferę.
Ponieważ odwiedziłem już wszystkie trasy prowadzące na Luboń Wielki, mogę oficjalnie napisać: żółty szlak jest najlepszy. Co prawda, jest również najbardziej wymagający, ale jeśli ktoś czuje się na siłach, to zdecydowanie polecam zdobywać górę właśnie tą drogą.
Mapa trasy (nie uwzględnia zajrzenia na wieżę widokową – w tym celu warto doliczyć około 15 minut na dojście i powrót).
Świetny opis i piękne zdjęcia. Właśnie czegoś takiego szukałam, żeby odważyć się na Perć Borkowskiego. Ale na gołoborzu są dwie jaskinie, o których pewnie nie wiedziałeś. Jak zrobię te trasę, to dam znać czy warto było do nich zajrzeć.Pozdrawiam.
Dzięki! W samej Perci nie ma w sumie wiele trudnego. Ja bym jej tylko unikał, jak jest ślisko, poza tym jest zupełnie niegroźna ;)
I masz rację, nie wiedziałem o jaskiniach. Ale sporo już mi o tym powiedziałaś, to mam kolejny powód, by ponownie odwiedzić Luboń w tym roku.