Tatry Słowackie – Mała Wysoka z Doliny Białej Wody
Mała Wysoka to jeden z najwyższych tatrzańskich szczytów, na który można wyjść znakowanym szlakiem turystycznym. To także jeden z paru słowackich wierzchołków możliwych do zdobycia od polskiej strony, bez konieczności okrążania całych Tatr. Wejście od Doliny Białej Wody jest długie i miejscami wymagające, ale trasa zdecydowanie warta jest polecenia.
To było nasze drugiej podejście do Małej Wysokiej. Pierwszy raz był wczesną jesienią 2017 roku, jednak z powodu moich problemów żołądkowych byliśmy zmuszeni zawrócić (jakieś zatrucie pokarmowe? Do dziś nie wiem, co to było, ale zaatakowało nagle i przeszło na drugi dzień). Teraz, gdy TANAP w końcu otworzył swoje szlaki, nadeszła pora na kolejną próbę.
W ramach wstępu napiszę jeszcze, że jadąc w jakiekolwiek słowackie góry, warto wykupić ubezpieczenie. Kosztuje grosze (my dorwaliśmy jednodniowe za niecałe 4 złote na osobę), a może uchronić przed bardzo wysokimi kosztami akcji ratunkowej. W tym kraju, przeciwnie do naszego, nie istnieje darmowe ratownictwo górskie, a rachunek za interwencję dostaje uratowany. Jeśli konieczne będzie użycie helikoptera, kwota sięgnie kilkudziesięciu tysięcy złotych.
Ubezpieczenie można bez problemu zakupić online, wydrukować polisę i zabrać ze sobą. Takich stron jest w sieci wiele, więc można poszukać samemu, albo skorzystać z tej, co my. Procedura jest opisana tutaj – to link do Portalu Tatrzańskiego, w żaden sposób niesponsorowany. Podaję jako przykład gotowca.
Dojazd do szlaku na Małą Wysoką
Mieszkając w Krakowie i chcąc wejść na tatrzański szczyt w ramach jednodniowego wypadu, zawsze trzeba się trochę wysilić z logistyką. Dojazd na Łysą Polanę jest długi, szlak jest długi, powrót też trochę trwa. Żeby to miało sens, trzeba zarwać nockę. Jeśli dodatkowo nie chodzi się w tempie szybszym od szlakowego, trzeba ją zarwać dość konkretnie.
Wstajemy o 2:30. Spakowaliśmy się wczoraj wieczorem, więc rano (rano?) tylko szybka toaleta, zebranie rzeczy i jazda na dworzec. A właściwie dojście, do te lekko ponad 3 kilometry przeszliśmy piechotą. Niezawodny Flixbus już stał, więc wsiadamy i parę minut po 4-tej ruszamy w kierunku Zakopanego. Drogi puste, w autobusie też prawie nikogo – no kto normalny nie śpi o tej porze?
Docieramy w rekordowym tempie. Kraków – Zakopane zrobione w 1 godzinę 35 minut. Jest więc 5:40, a my musimy czekać na pierwszy bus w kierunku Morskiego Oka. Z jakieś wpisów internetowych kojarzyłem, że podstawia się około 6-tej. I faktycznie, sprawdziło się. Problem tylko taki, że on nie pojedzie, póki nie będzie pełny. A we wtorek rano trochę trwa zanim znajdzie się kilkadziesiąt chętnych. Odjechał dopiero 6:45.
Mija kolejne pół godziny i wysiadamy na Łysej Polanie. Sami, bo szlak nie jest nawet w jednej setnej tak popularny, jak asfalt pod Morskie Oko. Ale to dobrze, puste szlaki są fajne.
Mała Wysoka przez Dolinę Białej Wody
Przechodzimy przez mostek i jesteśmy na Słowacji. Potem skręt w prawo, przejście pod szlabanem i oficjalnie zaczynamy wędrówkę Doliną Białej Wody. To jedna z najdłuższych tatrzańskich dolin. Ciągnie się ponad 10 kilometrów wzdłuż rzeki Biała Woda. Teren jest w większości płaski, więc czeka nas niezbyt męczący ale długi i monotonny marsz.
Coś się jednak nie zgadza z pogodą. Gdy wczoraj braliśmy urlopy, zapowiadało się sporo słońca i brak opadów. Na miejscu jest jednak pełne zachmurzenie i nie wygląda, aby prędko się to zmieniło. Do tego, wszystkie okoliczne szczyty są w chmurach, więc zaczynamy się lekko obawiać o widoki. Ale cóż, czasu jeszcze sporo, może się jakoś rozejdzie. Albo wyjdziemy ponad chmury, bo tak też się już zdarzało.
Pierwsze kilometry szlaku to wygodna, szeroka droga przez las. Po 40 minutach pojawia się pierwsze urozmaicenie w postaci polany Biała Woda. Kolejnym jest występujące od czasu do czasu błoto, spowodowane rozjeżdżaniem szlaku przez pojazdy osób prowadzących zbiórkę drewna. Na szczęście, nie są to długie fragmenty i da się je jakoś omijać bokiem.
Pierwsze łagodne podejścia zaczynają się po około półtorej godzinie marszu. Szlak robi się nieco węższy i już raczej nie do przejechania samochodem (chyba, że typowo terenowym). Las staje się rzadszy, a po prawej stronie pojawiają się piękne, wysokie skały.
Mija dobre 2,5h zanim droga zamienia się w końcu w ścieżkę, wchodzi głębiej w las i zaczyna piąć do góry. Pora zacząć nabierać trochę wysokości, bo do tej pory nie zrobiliśmy prawie nic z wymaganego niemal 1500 metrów w górę, jakie dzielą Łysą Polanę, a szczyt Małej Wysokiej (2429 m n.p.m.).
Roślinność o tej porze roku jest bujna, a szlak raczej rzadko odwiedzany, co sprawia, że miejscami ścieżka jest trochę zarośnięta. Nie powoduje to jednak żadnych problemów większych niż lekkie zamoczenie ubrań i butów. Swoją drogą, mamy ze sobą po dwie pary: lekkie „adidasy” na łatwy teren i cięższe trekkingowe, które na pewno przydadzą się wyżej. Martyna właśnie przebiera swoje, ja ciągle czuję się pewnie w tych lżejszych.
Widoki nadal w większości żadne, choć od czasu do czasu chmury się przesuwają i odsłaniają kawałek okolicy. Im wyżej, tym mniej roślinności, a więcej gołej skały. Przeważnie idzie się znanymi również z naszej części Tatr kamiennymi chodnikami. Bywa, że trzeba również przeciąć strumyk lub wodospad.
Po pewnym czasie dochodzimy do Litworowego Stawu. Widoczność w tym miejscu jest jednak na tyle kiepska, że taflę wody zauważam, gdy jestem dosłownie parę metrów od niej. Ponoć nad okolicą góruje wiele potężnych szczytów (między innymi Rysy), ale tego dnia musimy na słowo uwierzyć, że coś tam faktycznie jest.
Idziemy dalej i tam zaczyna się robić ciekawiej. Od czasu do czasu chmury odsłonią kawałek pobliskich grani, a sama wędrówka staje się nieco bardziej wymagająca. Pniemy się niemal non stop w górę, od czasu do czasu trzeba sobie lekko pomóc rękami.
Niedługo później zauważamy kolejne jezioro. Zmarzły Staw. Ale ten znany spod Zawratu, tylko Zmarzły Staw pod Polskim Grzebieniem. Nazwa pasuje świetnie, bo faktycznie na wodzie wciąż unosi się sporo lodu. Nie podchodzimy jednak do tafli, tylko wciąż nabieramy wysokości.
Pojawiają się pierwsze łańcuchy. Nic długiego, ani szczególnie wymagającego. Za nimi mamy z kolei bardzo fajny widok na dalszą część niebieskiego szlaku, który prowadzi na Rohatkę. Wiedzie blisko skały, wymaga też pokonania (co najmniej) jednego większego płatu śniegu. Wygląda ciekawie, ale my się tam dziś nie wybieramy. W miejscu zwanym Pod Polskim Grzebieniem zmieniamy kolor szlaku na zielony.
Choć koloru zielonego będziemy się trzymać tylko kilkanaście minut, ten odcinek jest dość wymagający. Podejście zakosami jest umiarkowanie strome i ubezpieczone drewnianymi schodkami. Pewnie miały być one ułatwieniem, ale dziś są mokre, więc trzeba nieźle uważać stawiając kroki.
Z tego szlaku mamy fantastyczny widok na Zmarzły Staw i okoliczne szczyty. Chmury w dolinie na chwilę ustąpiły i krajobrazy zdecydowanie rekompensują wysiłek wkładany w podejście. Z chmur nad nami zaczyna jednak kropić. Po paru minutach jest już całkiem konkretna mżawka. Wyciągamy kurtki przeciwdeszczowe, a ja w końcu przebieram buty na takie, w których powinienem iść już pewnie od dobrych paru godzin.
Docieramy na Polski Grzebień – szeroką przełęcz położoną na wysokości 2200 metrów, z której można zejść w stronę Doliny Wielickiej (zielony szlak) albo kontynuować wspinaczkę na Małą Wysoką (kolor żółty). Dla nas wybór jest oczywisty. Robimy tylko chwilę przerwy na jedzenie, a potem ruszamy w finalną część trasy.
W tym miejscu zabawa zaczyna się na dobre. Miejscami jest stromo, po bokach są przepaście (choć przez chmury nie widać co jest na dole), czasem trzeba używać rąk. Pojawia się też kilka łańcuchów. I tu już na pewno warto z nich korzystać, szczególnie, że skała jest morka i nie zawsze tak wyrzeźbiona, żeby można było pewnie ją chwycić.
Dalej jest już nieco łatwiej. Nie trzeba używać rąk, zostaje tylko mozolna wspinaczka po skalnym rumowisku. Wygląda też na to, że przestał padać deszcz. Dodatkowo, dziś nie ma prawie żadnego wiatru, więc pomijając zachmurzenie, warunki do wspinaczki są całkiem dobre.
Przez chwilę pojawia się nawet niebieskie niebo, co daje nadzieję, że może jednak zobaczymy coś ciekawego ze szczytu. Niestety, przejaśnienie nie trwa długo i zaraz potem widoczność znów drastycznie spada. Nie mamy szczęścia.
W końcu docieramy na wierzchołek. Mała Wysoka zdobyta! Trochę nam to zajęło (jakieś 6,5 godziny), ale tym razem obyło się bez żadnych problemów. Oprócz nas jest tu jeszcze jedna osoba. Poza tym, cisza i spokój. Oraz chmury, dużo chmur. Niestety, dziś widoków nie będzie.
Zejście i powrót
Ze względu na warunki, nie siedzimy na szczycie zbyt długo. Nie mija nawet 10 minut i rozpoczynamy zejście. Oj, to będzie długie zejście. Musimy wrócić tą samą trasą, więc pewnie będzie się dłużyć, szczególnie pod koniec w Dolinie Białej Wody. Ale to problem na później, póki co mamy do pokonania te ciekawsze, aczkolwiek mniej bezpieczne odcinki.
Już nie pada, ale skała nadal jest morka i śliska, co przy zejściu przeszkadza nawet bardziej niż w czasie podchodzenia. Wleczmy się więc powoli, uważnie stawiając kroki, ale i tak do Polskiego Grzebienia docieramy całkiem szybko.
Przed nami zejście zielonym szlakiem do poziomu Zmarzłego Stawu. Krótki odcinek, ale ponownie okazuje się bardzo widokowy i prezentuje nam jedne z najlepszych krajobrazów tego dnia.
Najbardziej strome odcinki mamy za sobą, więc kolana będą mogły trochę odpocząć. Idziemy dalej w stronę Litworowego Stawu i tym razem mamy więcej szczęścia, bo widać go niemal w całości. Robię parę zdjęć (jak w sumie wszystkiemu po drodze ;) ) i przy okazji sprawdzam temperaturę wody. Zimna, choć przecież innej w tym miejscu nie mogłem się spodziewać.
Gdy schodzimy coraz niżej, widoczność poprawia się. Jest duże lepiej niż rano – widać już położone po bokach doliny szczyty, lasy, jeziora. Chodzenie w chmurach ma swój klimat, ale jednak nie może konkurować z dobrą widocznością. Okazuje się, że Dolina Białej Wody to istotnie bardzo ładne miejsce.
Po paru godzinach schodzenia zaczyna się nam jednak dłużyć. Odliczamy kolejne fragmenty szlaku: do kosodrzewiny, do zarośniętej ścieżki, do wyjścia na szeroką drogą, do mostku nad Białą Wodą, po Polany. Każdy w tych odcinków trwa kilkadziesiąt minut, ale jakoś pomaga rozbić trasę na mniejsze wyzwania.
Po ponad 11 godzinach wędrówki udaje się dotrzeć do szlabanu na końcu niebieskiego szlaku. Martyna jest wyczerpana, mnie lekko bolą stopy, ale też bym nie pogardził jakimś wygodnym miejscem siedzącym. Udajemy się więc na przystanek i czekamy na autobus jadący z Palenicy Białczańskiej do Zakopanego. Póki co, muszę się zadowolić siedzeniem na krawężniku. Cóż, dobre i to.
Mamy szczęście, bo mijają może 2 – 3 minuty i pojawia się bus. W środku ma tylko jedno miejsce, ale i tak wsiadamy. Martyna zajmuje fotel, ja siadam na podłodze i w tej konfiguracji musimy jakoś przetrwać najbliższe nieco ponad pół godziny.
Na dworcu również nie czekamy zbyt długo na transport do Krakowa. Ten ma jednak mnóstwo miejsc do wyboru, więc rozsiadamy się wygodnie i czekamy na odjazd. W drodze powrotnej próbuję zasnąć, ale nie wychodzi mi to zbyt dobrze. Trasa, jak zawsze, nieco się dłuży. Na szczęście nie ma korków i udaje się nam być w domu trochę po 21-wszej. To był długi dzień.
Podsumowanie
Letni sezon w Tatrach można uznać za rozpoczęty. I to od razu od całkiem ambitnego szlaku. Wycieczka była długa, warunki dalekie od idealnych, ale i tak było świetnie. Nie wiem tylko, czy prędko zdecydujemy się na powtórzenie tej trasy. Jednak Dolina Białej Wody, mimo niewątpliwego uroku, potrafi niemiłosiernie się ciągnąć. Myślę, że jest nawet gorzej niż w przypadku legendarnego szlaku pod Morskie Oko.
Pomimo sporej wysokości góry, po drodze nie ma zbyt wielu trudności. Występują pojedyncze łańcuchy, czasem trzeba pomagać sobie rękami, ale to tyle. Nie wiem do końca jak z ekspozycją, bo chmury skutecznie zasłaniały przepaście, ale nie było miejsc, gdzie szłoby się szczególnie blisko czegoś grożącego upadkiem. Największym wymaganiem dla osoby, która chciałaby zdobyć Małą Wysoką będzie więc dobra kondycja – licząc w obie strony, szlak ma aż 27,5 kilometra długości i ponad 1600 metrów przewyższeń.