Tatry Słowackie – Jagnięcy Szczyt
Kolejna w tym roku, jednodniowa wycieczka w Tatry Słowackie. Tym razem, zdobywaliśmy Jagnięcy Szczyt (2230 m n.p.m.) startując z parkingu przy Białej Wodzie oraz wracając w to samo miejsce. Wejście żółtym szlakiem dostarczyło nam sporo atrakcji, a długość trasy oraz poziom trudności czynią z tej góry ciekawą propozycję dla średnio-zaawansowanych turystów.
Nie licząc trwającego parę minut pobytu na słowackim wierzchołku Rysów w marcu, to była moja trzecia wycieczka w słowackie Tatry w tym roku. Wcześniej udało się zdobyć Małą Wysoką oraz Czerwoną Ławkę. Teraz przyszła pora na kolejny dwutysięcznik: Jagnięcy Szczyt.
Choć sam chciałem kiedyś go zdobyć, pomysł zorganizowania tej wycieczki nie wyszedł ode mnie. Pewnego dnia kolega napisał wiadomość z propozycją, a ja nie myśląc wiele, zgodziłem się. Później do ekipy dołączyły jeszcze dwie dziewczyny z jakiejś górskiej grupy Facebookowej.
Plan był gotowy, pogoda na niedzielę zapowiadała się całkiem dobrze, więc pozostało tylko wykupić ubezpieczenie (w słowackich górach zawsze dobrze je mieć, bo akcje ratunkowe potrafią kosztować nawet kilkadziesiąt tysięcy euro) i nastawić budzik na godzinę, która nie jest przyjemna nawet dla osoby przyzwyczajonej do częstego wstawania w środku nocy – 2:20.
Dojazd z Krakowa w Tatry Słowackie
Ruszamy około 3-ciej, po drodze zbierając z różnych punktów miasta kolejnych członków ekipy. Później wskakujemy na Zakopiankę i jedziemy nią aż do Nowego Targu. O tej porze jest niemal całkowicie pusta, więc przemieszczamy się szybko i bez korków. W stolicy Podhala skręcamy na Jurgów i za nim przekraczamy granicę. Objeżdżamy Tatry Bielskie, później skręcamy w drogę 537 i nią dojeżdżamy aż do parkingu przy Białej Wodzie.
Oprócz naszego, stoi tam już parę innych samochodów. Ciągle jest wcześnie (około 5:20), więc nikt nie pobiera opłat. Samo wejście na teren TANAPu również jest darmowe. Przebieramy się, bierzemy plecaki i ruszamy.
Żółtym szlakiem na Jagnięcy Szczyt
Logistycznie, trasa jest banalna. Od początku, aż po szczyt, idzie się żółtym szlakiem. Powrót raczej też tą samą drogą, chyba że ktoś ma ochotę dołożyć parę godzin i kombinować z jakąś pętlą. My, tego dnia, nie mieliśmy – wystarczyła nam perspektywa prawie 10,5 godziny marszu, jaką zapowiadała mapa.
Myślę, że drogę na Jagnięcy Szczyt można podzielić na dwie główne części. Pierwszą jest dojście do Schroniska przy Zielonym Stawie (Chata pir Zelenom Plese), drugim wejście na sam szczyt. Oczywiście, ta wcześniejsza jest o wiele prostsza – idzie się niecałe 8 kilometrów szeroką, kamienistą drogą. Nachylenie jest mniej więcej stałe i niewielkie, choć na całym odcinku nabiera się ponad 600 metrów wysokości. Nie jest to jednak nic, co zaprawionego w boju turystę dałoby radę zmęczyć, czy nawet zmusić do robienia przerw.
Przez spory odcinek doliny, wzdłuż szlaku płynie strumień Kieżmarska Biała Woda. Czasem jest tuż przy nas, kiedy indziej znika głębiej w lesie. W pewnym momencie rozdziela się na dwa potoki (a właściwie, to one łączą się z jeden) – Biały i Zielony. Ten drugi ma początek w Zielonym Stawie Kieżmarskim, do którego zmierzamy.
Pod schronisko docieramy po około 2 godzinach. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że miało zejść ponad 3. Mimo wczesnej pory, jest tu już sporo ludzi. Większość spędziła tu noc lub przyszła pieszo, ale są także kolarze. Przez Dolinę Kieżmarską można bowiem legalnie jeździć rowerem, choć lepiej żeby był to dobrej klasy sprzęt MTB – czymś innym może być ciężko po tym całym błocie, korzeniach i nierzadko dość ostrych kamieniach.
Robimy chwilę przerwy na jedzenie i toaletę (darmowa). Niektórzy zaglądają do środka. Później ruszamy w dalszą drogę i niemal od razu zauważamy zmianę poziomu trudności. Ścieżka zaczyna być stroma, trzeba zwolnić, a miejscami nawet pomagać sobie rękami. Nie jest już tak szeroko, skończył się las, teraz dominuje kosodrzewina.
Szybko nabieramy wysokości, zyskując coraz lepszy widok na Dolinę Kieżmarską, Zielony Staw i otoczone turystami schronisko. Podejście jest dość wymagające, ale chyba mamy dziś mocny skład, więc nikt póki co nie potrzebuje przerwy.
Wkrótce docieramy do Czerwonego Stawu Kieżmarskiego, będącego niewielkim, płytkim jeziorkiem z całą masą kamieni wystających nad taflę. Roślinności tu już niewiele. Teren zrobił się bardziej skalisty, z imponującą panoramą szczytów dookoła. Widać już nawet cel naszej dzisiejszej wędrówki.
Za stawem kontynuujemy nabieranie wysokości. Podejście zakosami zamienia się w dość jednolicie nachylony trawers. Ścieżka jest w miarę wygodna, choć zdarzają się odcinki, gdzie trzeba skakać po dużych kamieniach albo chodzić ostrożnie po uciekającym spod nóg piargu.
Końcówka podejścia pod przełęcz jest dość stroma i ubezpieczona łańcuchami. To jeden z trudniejszych etapów wspinaczki na Jagnięcy Szczyt. Warto mieć trochę nabytego wcześniej doświadczenia ze sztucznymi zabezpieczeniami, bowiem znajdujące się tu łańcuchy nie należą do najprostszych – skała jest stroma i miejscami wyślizgana.
Oczywiście, nie chcę nikogo nadmiernie straszyć. Sam dałem radę wejść polegając tylko na rzeźbie skalnej i nie dotykając łańcuchów ani razu. Po prostu uważam, że ten szlak nie jest zbyt dobry na początek przygody z tatrzańskim żelastwem.
Niestety, zabawy z łańcuchami jest tylko na parę minut. Potem jeszcze trochę wchodzenia po kamieniach i osiągamy przełęcz o nazwie Kołowy Przechód (2118 m n.p.m.). Tam szlak skręca w prawo i zmienia charakter na prawdziwie wysokogórski.
Trasa czasem wiedzie granią, kiedy indziej trawersuje ją po jednej lub drugiej stronie. Do szczytu zostało jeszcze około 200 pionowych metrów. Nie oznacza to jednak, że od tej pory idzie się już tylko w górę. Jest parę miejsc, gdzie trzeba zejść, nierzadko pomagając sobie rękami.
Te ostatnie, w ogóle często się tu przydają. Co prawda nie ma już łańcuchów, ale i tak występuje wiele fragmentów ze stromą skałą. Zawsze jest ona jednak dość bogato rzeźbiona i nie ma problemu z wyszukiwaniem miejsc na stawianie kroków i przytrzymywanie się.
Na Jagnięcym Szczycie
Parę minut po godzinie 11-stej osiągamy wierzchołek (2230 m n.p.m.). Nieźle, od parkingu zajęło nam to niecałe 4 godziny (choć mapa twierdziła, że będzie około 5:30). Na prawdę mamy dziś mocny skład!
Niestety, prognozy mówiące o bezchmurnym niebie się nie sprawdziły. Chmury zasłaniają niemal połowę panoramy. Mamy widok tylko na Tatry Bielskie oraz parę szczytów za zachodzie.
Spędziliśmy na szczycie dobre pół godziny. Po części dlatego, że było tu ładnie i niemal bezwietrznie, po części z powodu wspomnianego zachmurzenia – liczyliśmy, że chmury przejdą i choć na chwilę odsłonią pozostałą część gór. I chyba nie tylko my mieliśmy takie nastawienie. W czasie naszego pobytu na wierzchołku praktycznie nikt nie schodził, a jedynie docierały nowe osoby.
Niestety, chmury na południu nie były wstanie przebić się przez grań i gęstniały przy niej, coraz bardziej ograniczając widoczność. Albo mieliśmy pecha, albo ta prognoza z 11-stoma słonecznymi godzinami się totalnie nie sprawdziła. Postanowiliśmy schodzić.
Zejście
Droga w dół prowadziła dokładnie tym samym szlakiem. Najpierw trochę umiarkowanie trudnego terenu w okolicach szczytu i trawersy grani aż do Kołowego Przechodu. Później łańcuchy, czyli jedna z rzeczy, które w Tatrach lubię najbardziej. Choć na dobrą sprawę, to w dziwny sposób je lubię, skoro staram się ich nie dotykać, gdzie tylko to możliwe i bezpieczne :)
Na tym krótkim odcinku z ubezpieczeniami spędziliśmy trochę więcej czasu ze względu na zatory. Było około południa i ciągle sporo osób szło do góry. Czasem trzeba było przepuszczać tych z naprzeciwka, czasem poczekać na kogoś, kto nie był zbytnio obyty z łańcuchami i powodował korki. Trudno, taki standard w Tatrach.
Później już tylko mozolne schodzenie na dół. Bez większych trudności, po dobrze znanej trasie. Najpierw wzdłuż zbocza, potem przy Modrym Stawku, następnie przy Czerwonym Stawie Kieżmarskim, w końcu zakosami wśród kosodrzewiny do schroniska.
Za schroniskiem było już bardzo łatwo, ale też trochę nudno. Długie powroty dolinami zawsze się ciągną. Może nie aż tak, jak pokonywania po raz setny asfaltówka spod Morskiego Oka czy Dolina Białej Wody, ale i tak trochę dało w kość. Dobrze chociaż, że nasza grupa była dość rozmowna, więc czas płynął szybko.
Na parkingu zameldowaliśmy dokładnie po 7 godzinach i 52 minutach od startu. Biorąc pod uwagę, że długo siedzieliśmy na szczycie oraz były dwie przerwy przy schronisku – świetny czas, brawo my! :)
Powrót do Krakowa
Zaraz po wejściu na parking dopada nas osoba pilnująca terenu. No tak, pora zapłacić – teraz już sezon w pełni i faktycznie pilnują (nie tak, jak przy poprzedniej wycieczce na Czerwoną Ławkę, gdzie nikogo na parkingu nie było). Dajemy 6 euro, przebieramy się, pakujemy i ruszamy w drogę powrotną.
Mi tylko szkoda, że całą drogę nosiłem w plecaku ciężkie buty trekkingowe. Byłem pewny, że gdzieś na trudniejszych fragmentach je przebiorę, ale skała była sucha, szlak w sumie niezbyt wymagający, więc ostatecznie cały dzień przechodziłem w starych biegówkach.
Wracając do sezonu w pełni… Nie wierzcie zbytnio w to, że Tatry Słowackie są puste – oprócz nas było tu mnóstwo ludzi. Parking wypełniony do ostatniego miejsca, a poza nim auta stały wzdłuż drogi jeszcze dobre parę kilometrów. A przecież to nawet nie był jeden z tych najpopularniejszych szlaków.
Chciałbym napisać, że powrót obył się bez problemów, ale niestety prawda była trochę inna. Remont Zakopianki, światła, masowe powroty z urlopów. To wszystko sprawiło, że sporo przestaliśmy w korkach. To co rano przejechaliśmy w 2 godziny, teraz zajęło nam 3,5.
Ale cóż, jakoś dotarliśmy – trochę zmęczeni (w sumie to bardziej jazdą niż wędrówką), ale na pewno zadowoleni. Bo Jagnięcy Szczyt to fajna góra jest! Śmiało mogę polecić każdemu, kto już trochę po Tatrach pochodził i chce spróbować czegoś nowego u naszych południowych sąsiadów.
Na koniec oczywiście mapka: