Rowerem po Małopolsce – Ojcowski Park Narodowy
Ojcowski Park Narodowy to najbliższy z parków narodowych pod względem odległości od Krakowa. Z tej przyczyny, jest często odwiedzany przez mieszkańców miasta i okolicznych rejonów. Choć nieduży, oferuje sporo atrakcji, także osobom, które zdecydowały się tam przejechać na rowerze.
OPN jest jednym z pięciu parków narodowych położonych na terenie Małopolski (pozostałe to: Tatrzański, Babiogórski, Pieniński i Gorczański). Jest również najmniejszym ze wszystkich polskich parków. Powstał w 1956 roku i obejmuje terem zaledwie 21,5 km². Nie oznacza to jednak, że jego oferta jest skromna. Wręcz przeciwnie, ten położony w południowej części Jury Krakowsko – Częstochowskiej rejon, pełen jest zabytków i przyrodniczych atrakcji.
Trochę obawiałem się tej wycieczki. Dzień wcześniej byłem na rowerze w Dobczycach, a rano zrobiłem ponad 17 kilometrów biegania. Perspektywa kolejnego wyjazdu na narastającym zmęczeniu nie była aż tak atrakcyjna, jakby mogła, ale zwyczajnie szkoda mi było świetnej pogody na siedzenie w domu. No i w sumie, przecież lubię jeździć na rowerze. Trzymając spokojne tempo, powinno się jakoś udać zrobić te około 70 kilometrów.
Dojazd z Krakowa do Ojcowskiego Parku Narodowego
Choć byłem w tym parku już kilka razy, ciągle nie odkryłem jakiejś mało ruchliwej drogi, którą można by się tam szybko dostać z mojego miejsca zamieszkania. Żyję bardziej na południu miasta, więc aby się tam znaleźć, muszę przejechać przez centrum, północne dzielnice i jeszcze miejscowości na obrzeżach. A że gęstość zaludnienia w tym rejonie jest spora, więc i ruch na drogach nie może być mały.
Nie wykluczam oczywiście, że nie da się tam dojechać jakoś bokiem, spokojnymi drogami, ale też nadkładanie kilkunastu lub więcej kilometrów uważam za nieco pozbawione sensu, jeśli celem wycieczki jest głownie jazda po OPN, a nie tylko dotarcie tam i powrót.
Wyruszam trochę po południu. Musiałem chwilę odpocząć po porannym wybieganiu oraz uzupełnić choć trochę spalonych kalorii. Na szczęście, dni pod koniec maja są już bardzo długie, więc mogłem sobie pozwolić na te 3-4 godziny przerwy pomiędzy jednym sportem, a drugim. Zabieram standardowo sporo picia, banany, batoniki i kilka kanapek. Do tego narzędzia na wszelki wypadek, gdyby rower się zbuntował i odmówił dalszej jazdy.
Spod bloku jadę na bulwary, potem okrążam Błonia i ulicą Piastowską jadę na północ. Później po kolei: Głowackiego, Czyżewskiego, Stachiewicza, Makowskiego i Łokietka. Uff, udało się wyjechać poza Kraków. Tą ostatnią drogą zmierzam aż do Giebułtowa. Od pewnego momentu niemal cały czas jest pod górkę, ale na szczęście nachylenie jest takie, że ledwo to czuć.
W Giebułtowie skręcam w lewo, zaraz potem w prawo i jestem na bardzo ruchliwej drodze 94. Samochody jeżdżą często i dość szybko, ale na szczęście droga ma niemal przez cały czas szerokie pobocze, więc nie czuję dyskomfortu. Nawierzchnia też jest w porządku, trzeba tylko uważać na leżące czasem odłamki szkła pozostałe po stłuczkach.
Za miejscowością Biały Kościół miałem skręcić w prawo, jednak przegapiłem zjazd i musiałem się odrobinę wrócić. Na szczęście zajęło to tylko parę minut, po których odnalazłem drogę i już spokojną, niemal pozbawioną ruchu ulicą rozpocząłem zjazd w dół, na teren Ojcowskiego Parku Narodowego.
Na rowerze w Ojcowskim Parku Narodowym
I w tym miejscu zaczyna się właściwa wycieczka. Mijam znak informujący o przekroczeniu granic parku (to jeden z tych parków, gdzie za wstęp się nie płaci), wjeżdżam do lasu i od razu czuję zmianę klimatu. Jest mnóstwo zieleni, przyjemny chłód (co czuć szczególnie zjeżdżając w dół z większą prędkością) oraz oczywiście wapienne skały, z których słynie ta okolica.
Początkowo nawierzchnia jest gładka i równa, jednak później zmienia się na gorsze. I to niestety, dla mnie na dużo gorsze, bo sztywny widelec i wąskie opony roweru szosowego niezbyt lubią się z nierównym brukiem. Przez parę minut muszę więc jechać powoli i ostrożnie, żeby nie uszkodzić ani pojazdu, ani swoich zębów.
Kostka kończy się w okolicy tak zwanej Bramy Krakowskiej, będącej jedną z bardziej znanych atrakcji tego terenu. Przebiega przy niej kilka szlaków turystycznych, a okolica oferuje ładne widoki, więc zawsze kręci się tam sporo ludzi. Dziś trafiłem też na konne dorożki, które woziły chętnych turystów po drodze wzdłuż rzeki Prądnik.
Po krótkim postoju, ruszam na północ, do miejscowości Ojców, będącej centrum parku. Nie jest to długa droga, zajmuje tylko parę minut, choć wymaga ostrożnej jazdy, ze względu na bardzo duży ruch pieszych i rowerowy (a niestety w takich miejscach nie ma co liczyć na to, że wszyscy będą znać i przestrzegać przepisy ruchu drogowego).
Uświadamiam sobie, że do tej pory w OPN bywałem tylko albo przy kiepskiej pogodzie, albo w tygodniu, późnym popołudniem. Nigdy więc nie widziałem tu tylu ludzi, co dziś. Miejsca postojowe wypełnione były po brzegi, wszystkie ławki w parkach pozajmowane, a uliczkami miasteczka niełatwo było się przeciskać na rowerze. Atmosfera trochę jak na słynnych Krupówkach.
Jednak nie zrobię tu przerwy, nie pasuję mi ten klimat. Ruszam dalej i rozpoczynam podjazd pod widoczny na powyższym zdjęciu zamek. Droga krótka i umiarkowanie nachylona, ale jestem już trochę zmęczony weekendowymi aktywnościami, więc jadę powoli. Oczywiście, wzdłuż ulicy też stoją zaparkowane samochody – mam wrażenie, że cała okolica i jeszcze pół Krakowa postanowiło tu spędzić niedzielne popołudnie. Ale w sumie dziś jest zakaz handlu i nakaz odpoczywania z rodziną w parku, więc co się dziwić ;)
Kończę podjazd, zjeżdżam z asfaltu w lewo i ostatni kawałek prowadzę rower (kamienie i korzenie nie pozwalają na jazdę). Docieram pod bramę wejściową, ale wchodzić nie zamierzam. Po prostu robię tam chwilę przerwy i podziwiam okolicę, z tego, co by nie było, bardzo dobrego punktu widokowego.
Potem zjeżdżam tą samą drogą w dół i ruszam dalej na północ. Chcę dotrzeć do Pieskowej Skały, gdzie znajduje się kolejny zamek oraz znana chyba na cały kraj Maczuga Herkulesa. Z Ojcowa mam tam jakieś 7-8 kilometrów, niestety znów niemal cały czas pod górkę.
Po drodze mijam Kaplicę Na Wodzie, będącą (jak sama nazwa wskazuje) niewielką kaplicą, zawieszoną nad brzegami Prądnika. Trzeba przyznać – dość ciekawa konstrukcja.
Niedługo później skręcam na drogę wojewódzką o numerze 773, która jednak nie dość, że nie odstrasza dużym ruchem, to jeszcze oferuje gładką nawierzchnię i cudowne widoki praktycznie na całym odcinku, który mam pokonać. Jedzie się bardzo przyjemnie, mimo że z każdym kilometrem faktycznie powoli nabieram wysokości.
W końcu moim oczom ukazuje się 25-metrowa, pionowa skała, która kształtem rzeczywiście przypomina wielką maczugę. Najlepszy widok na nią jest z perspektywy ulicy, więc sporo ludzi po prostu zatrzymuje się podczas jazdy, by popatrzeć i zrobić zdjęcia. Do skały można też podejść bezpośrednio, jednak wymaga to zejścia (zjazdu) z drogi i wspięcia się trochę do góry. No cóż, zabieram więc ze sobą rower i targam go te kilkaset metrów po schodkach i polnych ścieżkach.
Wracając spod Maczugi, dobrze widać zamek. Można pod niego wyjść krótką, lecz stromą ścieżka przez las, albo zejść na dół i dostać się łatwiej dostępną trasą. Wybieram tą drugą opcję, jednak i tak ostatecznie kończę wnosząc rower po kolejnych (jeszcze dłuższych niż wcześniej) schodach. Na tym etapie jeszcze nie wiedziałem, że pod zamek prowadzi również normalna, asfaltowa droga od innej strony. No cóż, podróże kształcą, ale często niestety na własnych błędach.
Z miejsca pokazanego na ostatnim z powyższych zdjęć można wejść na dziedziniec, jednak jest zakaz wnoszenia rowerów. Swojego nie chciałem zostawiać bez opieki, więc odpuściłem. Wiem, że jest również opcja zwiedzenia całego zamku (koszt biletu: kilkanaście złotych), który jest dość duży i nieźle zachowany, zarówno na zewnątrz, jak i w środku.
Pod zamkiem standardowo chwila przerwy (nie da się jechać na wycieczkę i nie zrobić przerwy pod zamkiem ;) ) i ruszam dalej. Tym razem już wiem, że nie muszą znosić roweru, tylko mogę nim normalnie zjechać po asfalcie. Droga prowadziła najpierw lekko do góry, aż zacząłem mieć wątpliwości, czy faktycznie zjadę nią z powrotem pod zamek, czy wyprowadzi mnie gdzieś daleko poza teren parku. Na szczęście, chwilę później trafiłem na zakręt w lewo, a potem kolejny, który dość stromą i niemal pustą szosą doprowadził mnie przez las z powrotem do centrum Pieskowej Skały.
Tam rozpocząłem drogę powrotną. Najpierw kolejne kilka kilometrów po trasie 773, tym razem jeszcze przyjemniejszych, bo cały czas w dół. I to tak najlepiej w dół, jak się da – można lekko kręcić korbą i jechać dość szybko, ale nie ma konieczności hamowania i uważania na to, żeby nie przesadzić z prędkością (co by nie było, droga jest publiczna i czasem jakieś auto wyskoczy zza zakrętu).
Powrót do Ojcowa zajmuje mi kilkanaście minut. Tam kolejne jedzonko i później kontynuuję jazdę do Krakowa, choć tym razem trochę zmieniam trasę. Nie mam zamiaru wyjeżdżać z doliny kostką brukową i później skręcać na ruchliwą 94-kę. Wolę pojechać dalej na południe, wzdłuż Prądnika. Będzie może trochę wolniej, ale ciekawiej. No i jednak fajnie jest nie powtarzać trasy w drodze powrotnej.
Do Bramy Krakowskiej wracałem drugą stroną Prądnika niż wcześniej. Nie wiem jednak, czy był to dobry wybór, patrząc na nawierzchnię ze zdjęcia powyżej. Odcinek nie był co prawda zbyt długi, ale i tak mnie trochę wytrzęsło. Zaletą był natomiast prawie zerowy ruch w porównaniu do asfaltówki po drugiej stronie rzeki.
Od Bramy znów wracam na asfalt, który ciągnie się ulicą Ojcowską aż do miejscowości Prądnik Korzkiewski. Trzeba przyznać, że trasa jest bardzo ładna, spokojna i zdecydowanie warto się od czasu do czasu zatrzymać, by pooglądać widoki. Ojcowski Park Narodowy to całkiem ładne miejsce, nawet przy weekendowych tłumach.
Droga powrotna
W pewnym momencie opuszczam park, a później docieram do końca ulicy Ojcowskiej. Tam na skrzyżowaniu z główną drogą skręcam w lewo, a następnie od razu w prawo, wjeżdżając w małą, niepozorną uliczkę, która początkowo wygląda na czyjś dojazd do domu, by potem zamienić się w pełnoprawną ścieżkę rowerową prowadzącą… przez las. Cóż, nie jest to częsty widok, ale tam faktycznie jest leśna, oznakowana droga dla rowerów.
Ścieżka miejscami jest stroma i nierówna, więc niekoniecznie dobrze nadaje się dla mojego Tribana 520, ale wolę go poprowadzić na paru fragmentach niż kombinować z szukaniem objazdu. Nie jest to w sumie długa ścieżka. Po kilkuset metrach wychodzi z lasu i potem przez osiedle domków jednorodzinnych prowadzi do centrum Giebułtowa.
Tam skręcam w prawo, zjeżdżam w dół, a potem tuż przed wjazdem na wspomnianą już parokrotnie drogę 94, odbijam na południe i jadąc dłuższą chwilę prosto przed siebie docieram do Krakowa. Pod blok trafiam dokładnie tymi samymi ulicami, którymi parę godzin wcześniej opuściłem miasto.
Jestem bardzo zadowolony z wycieczki, choć pod koniec byłem już mocno zmęczony. Razem wyszło ponad 74 kilometry, a dodając do tego 72 km z poprzedniego dnia oraz poranne 17 km biegania, mogę śmiało stwierdzić, że sobotę i niedzielę spędziłem dość aktywnie. Teraz zostaje mi już tylko dobrze wypocząć i mieć nadzieję, że w pogoda w kolejny weekend też pozwoli na odrobinę szaleństwa.
Mapka z wycieczki do OPN: