Rowerem na trójstyk granic Polska – Czechy – Słowacja
Z okazji zbliżającego się długiego weekendu świątecznego, postanowiłem zorganizować sobie kilkudniową wyprawę rowerową. Jej pierwszym, a zarazem najtrudniejszym etapem miało być dotarcie z Krakowa na trójstyk w Jaworzynce – miejsce, gdzie spotykają się granice Polski, Czech i Słowacji.
Na rowerową kilkudniówkę miałem ochotę już od dłuższego czasu. Zabrać szosę, spakować plecak i zwiedzać kraj spędzając długie godziny w siodełku. Ciężko było jednak znaleźć ku temu jakąś dobrą okazję. Tu brak czasu, tam kiepska pogoda, do tego obawy o kondycję. Kolarz ze mnie żaden, więc czy organizm to wytrzyma? Nogi, plecy, tyłek? Jak z jedzeniem, piciem, regeneracją? A co jeśli rower nawali setki kilometrów od domu? Sporo pytań i niepewności, ale jest tylko jedna droga, by je rozwiać: wybrać się w końcu w tę podróż
Najbliższą sensowną okazją były zbliżające się Święta Wielkanocne. Zapowiadało się naprawdę świetne: długie okno pogodowe z niemal bezchmurnym niebem, przyjemnymi temperaturami i słabym wiatrem. Ciężko o lepsze warunki. Do trzech standardowo wolnych dni, dobrałem jeszcze jeden (piątek), opracowałem plan, spakowałem się i faktycznie wyruszyłem. Na pierwszy dzień w planie było dotarcie na trójstyk granic w Jaworzynce, położonej na południe od Beskidu Śląskiego.
Z Krakowa na trójstyk granic Polski, Czech i Słowacji
Szykował się długi dzień, więc chciałem wyruszyć dość wcześnie. Budzik był ustawiony na 5:00, ale i tak obudziłem się przed nim – w sumie, jak zawszy, gdy mam jakieś ekscytujące plany. Szybkie śniadanie, pakowanie plecaka według przygotowanej wcześniej listy, pożegnanie z Martyną i w drogę. Start parę minut przed 6-tą.
Zimno, więc od razu zakładam dwie pary rękawiczek. Potem i tak będę żałował, że nie zabrałem zimowych, ale ja już chyba tak mam, że palce zawsze marzną mi bardziej niż wszystko inne.
Pierwszym etapem jest wydostanie się w Krakowa. Ogólny kierunek jazdy to południowy-zachód, więc najlepiej będzie to zrobić drogą na Skawinę. Ze swojego osiedla udaję się na Zakrzówek, przejeżdżam przez ten uroczy i zdecydowanie pusty o tej porze teren, a następnie wskakuję na ulicę Bobrzyńskiego.
Teraz cały czas prosto, choć tego odcinka wyjątkowo nie lubię, głównie ze względu na dużą liczbę szybko jeżdżących aut. Zaliczam ulice Bunscha i Skotnicką, po czym wjeżdżam na drogę krajową 44. W Skawinie jestem po około pół godzinie jazdy.
Przebijam się przez lekko zakorkowane centrum, a następnie odbijam na południe w drogę z numerkiem 953. To już o wiele przyjemniejszy fragment. Jest spokojniej, ładniej, choć trochę pagórkowato. Czuję, że wyprawa rozpoczyna się na dobre.
Mijam kilka fajnie położonych, choć pozbawionych jakichś szczególnych atrakcji wiosek. Wyróżniają się tylko Przytkowice, gdzie przed popularną dyskoteką stoi wielka statua DJ-a, który przy każdym przejeździe niezmiennie wzbudza moją sympatię.
Po dotarciu do centrum Kalwarii kieruję się na wzgórze, gdzie znajduje się znany na całą Polskę klasztor. Coś się jednak nie zgadza. W mieście wielki ruch, parę ulic zamknęła policja. Pod sanktuarium wjazdu nie ma, choć mnie na rowerze wpuszczają.
Chwilę później już wiem o co chodzi. Dziś Wielki Piątek, więc tysiące (może nawet dziesiątki tysięcy?) ludzi przybyło na inscenizację Drogi Krzyżowej. No tak, w sumie mogłem się domyślić i wybrać jakiś objazd. Teraz zostaje mi powoli przeciskać się przez te tłumy.
Tracę tu dobre kilkadziesiąt minut. Ludzi na prawdę jest ogrom, a zaparkowane przy drodze samochody ciągną się jeszcze parę kilometrów za klasztorem. Dopiero w okolicy miejscowości Zakrzów robi się spokojniej. Tam też skręcam na zachód i kieruję w stronę Zembrzyc.
Po paru kilometrach docieram nad brzeg niedawno otwartego zbiornika wodnego w Świnnej Porębie. Nazwa pochodzi od znajdującej się niedaleko miejscowości, gdzie zbudowano zaporę z (niedziałającą jeszcze) hydroelektrownią. Ja mijam tylko południowy kraniec zbiornika retencyjnego. Bezpośrednio nad wodę się nie dostanę, ale mogę obserwować jej taflę przez jakieś kilkanaście minut.
Mostem w Zembrzycach przedostaję się na drugą stronę rzeki Skawy, jadę chwilę na północ przez krajową 28, a następnie skręcam w drogę na Tarnawę Dolną. Witamy w Beskidzie Małym. Co prawda do teraz też nie było zbyt płasko, ale tu na dobre zaczynają się podjazdy. Jeszcze nic ekstremalnego, ale i tak droga faluje sobie to raz w górę, raz w dół.
Mijam Tarnawę Dolną, Górną, a także miejscowość Krzeszów, gdzie moja niewielka, lokalna droga łączy się w wojewódzką 946. Nią kieruję się na kolejny ważniejszy punkt na dzisiejszej trasie: miasto Żywiec.
Ruch nie jest duży, asfalt fajny, a widoki całkiem ładne. W pewnym momencie zjeżdżam jednak z tej drogi. Analizując mapę doszedłem do wniosku, że trasa przez Ślemień, Gilowice i Rychwałd będzie krótsza. Ten wariant okazał się jednak dość pagórkowaty, więc ostatecznie nie wiem, czy wyszedłem na tym lepiej. Na pewno jednak nie można odmówić mu ładnych widoków.
Miasto wita mnie odrobiną korków i okazjonalnym staniem na światłach. Nie jest złe: wygląda na całkiem zadbane (szczególnie w okolicach centrum) i na pewno jest świetnie położone. Ale rowerowej infrastruktury tu nie zauważyłem. A przynajmniej nie na trasie mojego przejazdu. Swój kontakt z Żywcem ograniczyłem więc do krótkiej wizyty na rynku, po czym ruszyłem dalej, w stronę Węgierskiej Górki.
Miasto opuszczam ulicą Browarną, która później przechodzi w Cesarską. Ten odcinek jest dość płaski, choć niestety cechuje się również sporym ruchem. Gdy później droga zamienia się w krajową 1-nkę nie jest wcale lepiej.
„Jedynką” jadę przez Węgierską Górkę, Cisiec i Milówkę. Nic ciekawego, poza tym, że teraz bliżej mi już do Beskidu Śląskiego niż Małego. Tamten został w tyle wraz z Żywcem.
Za Milówką zeskakuję w krajówki i znów poruszam się lokalną drogą z niewielką liczbą samochodów. Cieszę się spokojem i widoczkami, nie wiedząc jeszcze, w co się właśnie wpakowałem.
Droga od jakiegoś czasu wznosi się delikatnie. No cóż, jestem niemal w górach, więc nie powinno mnie to dziwić. Za Kamesznicą nachylenie jednak rośnie. Najpierw delikatnie, później nawet lekko spada, ale zaraz potem na horyzoncie pojawia się przerażająca ścianka. Mam już w nogach sto kilkanaście kilometrów, odczuwalna temperatura dochodzi pewnie do 30 stopni, a tu taka niespodzianka.
Stromizna ciągnie się jakiś kilometr. Gdy docieram na jej szczyt, myśląc, że najgorsze już za mną, droga skręca w lewo, daje może 100 metrów wytchnienia, a potem ponownie wyrywa do góry. I to jeszcze bardziej niż przed chwilą. Na niektórych odcinkach jest nawet 15% nachylenia.
Gdy później miałem okazję sprawdzić w sieci co to za miejsce, okazało się, że zupełnie przypadkowo zdobyłem jeden z trudniejszych podjazdów Beskidu Śląskiego. 8 km długości, różnica poziomów 361 metrów, a na ostatnich 2 km średnie nachylenia wynoszą odpowiednio 10 i 12%. Ale za to widoki niczego sobie!
Dotarłem na wysokość 825 metrów n.p.m. Najwyżej tego dnia. Dalej mam okazję do chwili odpoczynku. Do Koniakowa jest długi zjazd, później również droga nie stawia wyzwań. W ten sposób docieram aż do skrzyżowania dróg 943 i 941. Ta ostatnia prowadzi do Istebnej, gdzie mam zamiar dziś spać. Najpierw jednak chcę udać się trójstyk granic, którego osiągnięcie wyznaczyłem sobie jako główny cel dzisiejszego etapu.
Skręcam na południe ku miejscowości Jaworzynka. Wita mnie niewielkim podjazdem, a potem lekko pagórkowatym terenem, który jednak nie sprawia mi żadnych trudności.
Droga kończy się w okolicach ronda na południu miejscowości. Stąd na trójstyk jedzie się wąską, ślepą uliczką, w którą samochody nie mają już wstępu. Najpierw trochę pod górę, później w dół i docieram na otoczoną lasami polanę, gdzie spotykają się granice Polski, Czech oraz Słowacji.
Myślę, że sporo przesadziłbym mówiąc, że to jakieś szczególnie piękne czy warte uwagi miejsce. Ot, lokalna ciekawostka geograficzna. Tak na prawdę, poza paroma znakami, trzema obeliskami i kilkoma altanami, gdzie można odpocząć, nie ma tu nic innego.
Zarządzam więc chwilę przerwy, robię parę zdjęć, a następnie ruszam dalej. Nie ma po co zostawać dłużej. W tym przypadku sama podróż była ważniejsza niż jej cel. Ten był tylko symboliczny. Co oczywiście nie oznacza, że nie polecam zajrzenia na trójstyk. Miejsce ciekawe, ale nic poza tym.
Do Jaworzynki wracam po własnych śladach. Trochę do góry, w dół i jestem w centrum miejscowości. Tam wstępuję na chwilę do sklepu po drobne zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie, a następnie ruszam dalej.
Na opisanym wcześniej skrzyżowaniu dróg 943 i 941 jadę na północ w stronę Istebnej. Od tej pory zaczynam rozglądać się za miejscem na nocleg. Nie mam dużych wymagań. Zależy mi tylko na w miarę niskiej cenie i jakiejś pobliskiej gastronomii, gdzie mógłbym zjeść coś ciepłego.
Po chwili znajduję pierwszego kandydata. Zjeżdżam na parking pod pensjonatem, dzwonię i po chwili mam już gdzie spać. W cenie 45 zł dostałem ładny, niewielki pokój z własną łazienką i sprawnie działającym WiFi. Obiekt nosi nazwę Willa Potoczki i mogę go śmiało polecić innym.
Po wniesieniu roweru i porządnym prysznicu udaję się na upragniony posiłek, a pozostały do wieczora czas spędzam odpoczywając przed kolejnym, pełnym rowerowych wyzwań dniem.
Świąteczna, 4-dniowa wyprawa rowerowa
Ten dzień był tylko jednym z czterech, które przy okazji świątecznego wolnego spędziłem na rowerze. Dziś łącznie pokonałem ponad 137 km – wartość, do jakiej w tym roku jeszcze się nie zbliżyłem.
Drugiego dnia udałem się z Istebnej w okolice Oświęcimia (mam tam rodzinę, którą postanowiłem odwiedzić z okazji Świąt), pokonując po drodze beskidzkie przełęcze Kubalonka i Salmopol. Wjeżdżając na tę drugą, ustanowiłem swój rekord wysokości na rowerze (934 m n.p.m). Tego dnia przejechałem nieco ponad 90 km.
W niedzielę, po wspólnym, świątecznym śniadaniu wyruszyłem na górę Żar, by zmierzyć się z popularnym podjazdem i podziwiać widoki z tego niezwykle ciekawego szczytu. Tu również wyszło lekko ponad 90 km. Tej wycieczki jednak nie opisuję. W roku 2018 zrobiłem bowiem dość podobną – link tutaj.
Czwarty dzień to również śniadanie w rodzinnym domu pod Oświęcimiem, a następnie powrót do Krakowa. Na ten temat również nie będzie wpisu. Droga jest nudna, ruchliwa i moim zdaniem niewarta uwagi. O wiele lepszą opcja pokonania odcinka Oświęcim – Kraków jest przejazd Wiślaną Trasą Rowerową. Wtedy jednak zamiast 60 km trzeba pokonać niemal 100.
A więc 137 + 90 + 90 + 60. W cztery dni przejechałem 377 kilometrów i zaliczyłem pewnie około 3500 – 4000 metrów w pionie. Organizm znosił to jednak całkiem dobrze. Pod koniec dnia oczywiście zmęczenie było, ale po solidnej dawce snu i jedzenia wszystko wracało do normy. Myślę, że nogi wytrzymałyby jeszcze parę kolejnych dni kręcenia.
Gorzej z inną częścią ciała. Może mam coś nie tak z ustawieniem siodełka, może to kwestia odzieży, ale każdego dnia coraz bardziej bolały mnie „cztery litery”. Będę musiał jakoś rozwiązać ten problem, bo podczas tej wycieczki codziennie odbierał mi nieco przyjemności z jazdy.
Czy więc było warto? Jasne! Zobaczyłem mnóstwo ciekawych miejsc, pobiłem sporo własnych rekordów i przede wszystkim świetnie się bawiłem. Rower to naprawdę cudowny środek transportu. To na pewno nie ostatnia tego typu wycieczka. Muszę tylko wyciągnąć wnioski z popełnionych błędów, dokupić lub wymienić parę rzeczy i można planować kolejne przygody. Kto wie, może w tym roku uda się dotrzeć nawet nad Bałtyk?