Majówka na Słowenii – podsumowanie 6-dniowego wyjazdu (część 2)

Ciąg dalszy relacji z majówkowego wyjazdu na Słowenię. Po trzech dniach spędzonych w okolicy miejscowości Bled, zmieniamy lokalizację i kierujemy się nad Morze Adriatyckie, by ponownie zmienić klimat i doświadczyć jeszcze innej wersji tego niewielkiego, choć mające sporo do zaoferowania kraju.

Pierwsza część artykułu dostępna jest pod adresem: Majówka na Słowenii – podsumowanie 6-dniowego wyjazdu (część 1).

Dzień 4

To nasz ostatni poranek w Bledzie. Zanim jednak przystąpię do pakowania, wstaję o 5:45 i zaliczam kolejny poranny bieg wokół jeziora. Na początku trochę się nie chciało, ale to zbyt ładne okolice, żeby odpuszczać. Po powrocie zbieram swoje rzeczy i dołączam do reszty ekipy. Następnie szybkie śniadanie, wymeldowanie z pensjonatu i ruszamy w trasę na południowy zachód.

Jaskinie Szkocjańskie

Pierwszym punktem tego dnia jest wielka jaskinia oddala o jakieś półtorej godziny jazdy (autostradami) od Bleda. Na miejscu jesteśmy przed 10-tą, w sam raz, żeby załapać się do pierwszej tego dnia gruby. Miejsce to zwiedza się bowiem wyłącznie z przewodnikiem. Wejścia są tylko kilka razy dziennie (co parę godzin, w szczycie sezonu nieco częściej niż poza nim), grupy są dość duże, a koszt biletu to 16/18/20 Euro (w zależności od miesiąca) na główną trasę lub 24 Euro na główną i poboczną.

Tanio nie jest, ale w ogóle warto mieć na uwadze, że Słowenia w ogóle jest dość droga. My decydujemy się na pierwszą opcję, głównie z powodu ograniczeń czasowych – chcąc zwiedzić obie trasy trzeba by było potem jeszcze sporo poczekać na wejście na drugiej.

Płacimy, stoimy chwilę przy kasach i w końcu przewodnicy (bo jest ich trzech) zabierają nas na krótki spacer w dół, pod wejście do jaskini. Tam pada parę słów wstępu, następuje podział na mniejsze grupy i wchodzimy do środka przez stalową bramę i wykuty w skałach tunel (początek wygląda jak wejścia do jakieś ogromnego schronu).

Mówiąc krótko, miejsce robi wrażenie. Jaskinia jest dość długa, pełna stalaktytów, stalagmitów i innych ciekawych form. Posiada parę ogromnych (na prawdę ogromnych!) komór, a pod koniec idzie się przy płynącej przez środek rzece. Całość jest sztucznie oświetlona, a trasa prowadzi po wybetonowanych chodnikach, schodach i przerzuconych w paru miejscach mostkach. Trudności w sumie żadne, czasem tylko trzeba się lekko schylić.

Niestety nie wolno tam robić zdjęć (inna sprawa, że przy tak słabym świetle pewnie by wiele nie wyszło), więc wrzucam tylko coś z Wikipedii, żeby dać pogląd, jak wygląda to miejsce.

Zwiedzanie trwa około półtorej godziny, więc jest co oglądać. Po wyjściu z jaskini trzeba jeszcze wrócić na parking, głownie idąc pod górę przy rzece o nawie Reka (czyli w sumie rzeka Rzeka ;) ). Generalnie, bardzo ładne miejsce i najlepsza jaskinia w jakiej byłem.

Koper

Następnie odwiedzamy Koper, klimatyczne nadmorskie miasto. I tam już nie czuję się jak w Austrii. Architektura i atmosfera bardziej przypomina Włochy (oczywiście porównuję do miejsc, w których sam wcześniej byłem, inni mogą mieć odmienne wrażenia, choć raczej nie powinny się bardzo różnić).

Zwiedzanie zaczynamy od spaceru promenadą z stronę centrum, następnie mijamy co ciekawsze miejsca i zabytki, aż w końcu… dopada nas deszcz. Po raz pierwszy od przyjazdu, więc mimo początkowo złych prognoz, mieliśmy sporo szczęścia do tej pory. Na chwilę chowamy się Katedrze Wniebowzięcia, po chwili ruszamy dalej. Próbujemy chodzić dalej po miasteczku, lecz deszcz nie ustaje i część z nas zaczyna mieć dość takich warunków. Idziemy przeczekać pod dachem w jakiejś restauracji.

Niecałą godzinę później po deszczu nie ma już ani śladu. Znów świeci mocne słońce i można kontynuować wycieczkę. Wracamy na promenadę, kawałek oddalamy się nią od miasta, później wracamy i znów eksplorujemy stare place i wąskie uliczki centralnej części. Potem jeszcze krótka wizyta w porcie, by rzucić okiem na ogromny wycieczkowiec i wracamy na parking, by ruszyć w dalszą trasę.

Jachty w porcie przy promenadzie
Fontanna niedaleko morza
Pałac Pretorianów (po deszczu plac przed pałacem niemal całkiem opustoszał)
Wąskie uliczki miasta
Na promenadzie spotkaliśmy całkiem sporo krabów

Strunjan

Kolejny przystanek to Strunjan – mała miejscowość na wybrzeżu z fajnym punktem widokowym na morze oraz pobliskie klify. Żeby jednak się tam dostać, musimy się trochę powspinać. Zostawiamy więc auto na dolnym parkingu (parkingi w takich miejscach przeważnie płatne coś koło 1 Euro za godzinę) i rozpoczynamy podejście stromą drogą.

Po kilkunastu minutach jesteśmy u góry. Stoi tam krzyż, są barierki oraz ścieżki w obie strony. Fajnie widać największy z okolicznych klifów, więc robimy parę zdjęć, chwilę przerwy, a następnie ruszamy w prawo. Na dróżce jest sporo błota, więc mając niezbyt odpowiednie na te warunki obuwie, musimy trochę uważać.

Nie wiemy, jak daleko można tą ścieżką dość (pewnie do budynków w okolicy klifu), my zawróciliśmy po około kilometrze. Prawda taka, że lepszego widoku niż spod wspomnianego wcześniej krzyża i tak się raczej nie trafi.

Krzyż przy punkcie widokowym
Klify porośnięte lasem

Piran

Z miasta Koper do Strunjan było kilka kilkanaście kilometrów drogi. Ze Strunjan do Piranu jest jeszcze bliżej. Jedziemy może 10 minut i jesteśmy na miejscu. Meldujemy się w hotelu, zostawiamy rzeczy i idziemy na wieczorny spacer.

Z hotelu do centrum Piranu mamy jakieś 1,5 – 2 kilometry, które najłatwiej pokonać po wyłożonej nierównymi kamieniami ścieżce wzdłuż morza. Jest świetna widokowo, ale trochę niewygodna i co by nie było – zagrożona kamieniami spadającymi czasem z góry. Ale i tak mnóstwo ludzie tamtędy chodzi.

W Piranie przy nadmorskiej promenadzie

Do Piranu docieramy tuż przed zachodem słońca. Wygląda ładnie, ale nad horyzontem jest trochę chmur i wiemy, że mogliśmy trafić lepiej. Trudno. Dzień kończymy więc zjedzeniem czegoś w jednej z miejscowej restauracji i spacerem powrotnym tą samą drogą.

Zachód słońca nad Adriatykiem

Dzień 5

Piran

Znów budzę się w okolicach 6-tej za zamiarem zrobienia krótkiej przebieżki. Nawet nie dla treningu, co przyjemności z pobiegania nad morzem. No, bo jak często człowiek na okazję pobiegać nad morzem w innym kraju? Raczej niezbyt, więc trzeba korzystać z okazji. Wychodzę z hotelu na promenadę, przebiegam przez centrum Piranu i dalej przy brzegu, tak długo, jak tylko się da. Pod około czterech kilometrach zaczynają się jakiś hotelowe plaże i coraz ciężej się tamtędy biegnie, więc wracam – tą samą drogą, bo nie chce mi się kombinować z mapą. Wyszło jakieś 8-9 km, wystarczy.

Poranny widok z okna hotelu
Gdzieś w Piranie podczas biegu (później przyjdziemy tu jeszcze całą grupą)

Po powrocie prysznic, śniadanie i planowanie dnia. W sumie udało się nam zwiedzić większość okolicy wczoraj, więc dziś mamy na dobrą sprawę cały dzień na Piran. Zaczynamy od chwili relaksu na plaży. W końcu jesteśmy nad morzem, więc fajnie choć chwilę posiedzieć na plaży.

Jest krótka, wąska i kamienista, ale na szczęście nie ma zbyt wielu innych osób chętnych, by tu przesiadywać. Chwila siedzenia, leżenia, a potem, jak jakieś dzieciaki, zaczynamy się z Martyną bawić kamieniami. No cóż, z pewnych rzeczy się nie wyrasta. Budowa wysokiej i stabilnej wieży to ciągle świetna przygoda ;)

Szkoda, że i tak po chwili się zawaliła…
Niektóre kamyki były bardzo oryginalne. Ciekawe skąd te dziury?

Na plaży zeszło nam ze dwie godziny. Potem ponowna zbiórka w hotelu i ruszamy do Piranu. Oczywiście idziemy tą samą nadmorską ścieżką, bo na dobrą sprawę nie ma innych ciekawych. Zwiedzamy pozostałości po murach miejskich, muzeum aktywności podwodnych, obchodzimy plac centralny, kościół na wzgórzu, przyglądamy się łodziom w porcie i spacerujemy wąskimi uliczkami. Potwierdzam wcześniejszą opinię, że czuję się tu podobnie, jak rok wcześniej w nadmorskich miasteczkach Italii.

Widok na Piran z murów miejskich
Kalmar w porcie

Pola solne

Ponieważ zostało nam jeszcze sporo dziennego światła, postanowiliśmy odwiedzić pobliskie solanki – pola, gdzie dawniej pozyskiwano sól z wody morskiej. Parę wieków temu, była to jedna z najważniejszych gałęzi miejscowej gospodarki, obecnie mocno podupadła i jest kultywowana jedynie w ramach podtrzymania tradycji.

Zajeżdżamy na parking, kupujemy bilety i wchodzimy na teren pól solnych. Można pomiędzy nimi pospacerować, odwiedzić sklep z solą, punkt widokowy oraz niewielkie muzeum, gdzie znajduje się makieta terenu, parę rekwizytów oraz zapętlona projekcja filmu o produkcji soli. I to w zasadzie tyle. Mnie to miejsce jakoś szczególnie nie zauroczyło. Faktycznie sprawia wrażenie mocno zaniedbanego i mającego lata świetności już dawno za sobą.

Zwiedzenie terenu zajmuje nam jakieś półtorej godziny, po czym wracamy do hotelu, zostawiamy samochód, i znów udajemy się do Piranu na późny obiad. Potem jeszcze chwila siedzenia na plaży i powoli trzeba zaczynać myśleć o powrocie.

Dzień 6

Droga do domu

Wstajemy wcześnie rano, pakujemy rzeczy i po śniadaniu znosimy wszystko do samochodu. Przed nami długa droga. GPS pokazuje około 9 godzin z Piranu do Krakowa, jednak biorąc pod uwagę przerwy, drobne korki i inne niespodzianki, wiemy, że wyjdzie więcej. Ostatecznie, jadąc głównie autostradami przez Słowenią, Austrię i Czechy, po około 11-stu godzinach jesteśmy na miejscu. Majówka dobiega końca, pora wracać do codzienności.

Podsumowanie

Czuję się, jakbym podczas tego wyjazdu odwiedził dwa różne miejsca. Pierwsze trzy dni to urlop w górach, blisko natury, wśród cudów przyrody. Miejsca bardzo czyste, zadbane, w większości spokojne. Kolejne dwa to natomiast zwiedzanie zatłoczonych miasteczek i chłonięcie śródziemnomorskiego klimatu. Pierwsza cześć przypominała mi pobyt w Austrii, druga we Włoszech. Co prawda te kilka dni to zbyt mało na dokładne obserwacje, jednak wydaje mi się, że mentalność ludzi w tych dwój rejonach kraju też nieco się od siebie różniła.

Mi osobiście bardziej podobała się pierwsza część. Ale to bardzo subiektywna opinia, ja zawsze wybiorę przyrodę nad historią i architekturą, a góry nad morzem. Gdy potem dyskutowaliśmy między sobą, inni twierdzili, że Piran podobał się bardziej od Bleda, albo że miejsca są od siebie tak różne, że nie da porównać.

Jedną z rzeczy, które zapadły mi w pamięć najbardziej, były alpejskie przełęcze i górskie drogi, którymi parę razy przejeżdżaliśmy. Widoki po prostu cudowne. Do tego, okolice posiadały nieźle przygotowaną infrastrukturę do uprawiania różnego rodzaju outdoorowych aktywności. Myślę, że z przyjemnością spędziłbym parę dni eksplorując te rejony na rowerze. Bardzo chętnie powróciłbym również w letnich miesiącach, by wdrapać się na Triglav i parę innych szczytów. Krótko mówiąc, jest w tym kraju co robić i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś odwiedzimy to małe, choć pełne atrakcji państwo.

To była druga część relacji z tego wyjazdu. Pierwsza dostępna pod adresem: Majówka na Słowenii – podsumowanie 6-dniowego wyjazdu (część 1).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *